Przyszedł czas rozrachunku z kontrkulturą – zachowania tego, co w niej wartościowe, i pożegnania tego, co naiwne, nieskuteczne lub szkodliwe.
Rok 2016 przypomniał światu o kontrkulturze lat 60. Z jednej strony jej przedstawiciele i pierwsi uczniowie zaczynają odmeldowywać się z tego świata, z drugiej – spotkała ją wielka nobilitacja poprzez nagrodę Nobla dla Boba Dylana. Nagle zauważamy jednak, że z jej przesłania niewiele zostało.
Dlatego dobrze się stało, że Dawid Szkoła i Jerzy Sosnowski w swoich znakomitych tekstach publikowanych w Laboratorium „Więzi” (a także Jerzy Jarniewicz w omawianej przez Szkołę książce) przypomnieli o kontrkulturze. Może właśnie przyszedł czas rozrachunku z nią – przypomnienia i zachowania tego, co wartościowe, i pożegnania tego, co naiwne, nieskuteczne lub szkodliwe. Chciałbym więc w ramach tego rozrachunku spojrzeć na jeden aspekt kontrkultury – aspekt metafizyczny.
W dobie coraz głębszego cynizmu zatęsknimy jeszcze za bezczelną kontrkulturą, której jednak o coś chodziło
Dziwię się, że dziś – kiedy debatę publiczną tworzą w dużej mierze ludzie młodsi niż kontrkulturowcy lat 50. i 60. – nadal zdarza się radykalne przeciwstawienie kontrkultury chrześcijaństwu i umieszczanie jej w rejonach „diabelskich” . To wielkie nieporozumienie. W dużej mierze kontrkultura u swoich początków nie była antychrześcijańska, a w niektórych kwestiach była wręcz chrześcijańska co do istoty (jeśli za chrześcijaństwo uznamy nauki Ewangelii, a nie skostniały konstrukt kulturowy powszechny na powojennym Zachodzie).
Mówił o tym niedawno w „Rzeczpospolitej” socjolog Michał Łuczewski: „Trzeba uczciwie przyznać, że w swych początkach te hasła [kontrkulturowe – J.P.] również były piękne i sensowne, dotyczyły prawdziwych emocji, budowania wspólnoty, prawdziwych relacji międzyludzkich […]. Kontrkultura z czasem zaczęła się degenerować w hasła rewolucji seksualnej, co na samym końcu zostało przemielone przez współczesny marketing. Z wyzwolenia siebie, wolności i autentyczności pozostało nam: «Bądź sobą, wybierz Pepsi»”.
Łuczewski wskazuje także na degenerację i nietrwałość wielu elementów kontrkultury, czemu nie można zaprzeczyć. Jednak wartość tych początków kontrkultury pozostaje faktem. Także dla Kościoła. Nieprzypadkowo kultowym dziełem dla hipisów była książka absolutnie chrześcijańska – „Władca Pierścieni” Tolkiena. Co zatem kontrkultura przypomina chrześcijaństwu?
Po pierwsze – że istotą wiary jest miłość i bezpośrednia relacja z Bogiem, a nie systemy kulturowe, litera czy prawo. W kontrkulturowym buncie przeciw zinstytucjonalizowanej religii jest coś par excellence chrześcijańskiego, coś trudnego do pomyślenia w innych religiach Księgi. Do tego rozumienia chrześcijaństwa – po latach skupienia raczej na prawie i moralizmie – powraca dziś papież Franciszek. I choć słabość kontrkultury polega na niezrozumieniu, że mistycyzm potrzebuje (choćby otwartej) ortodoksji, by przetrwać – bezcenne jest przekierowanie uwagi na to, co najważniejsze.
Po drugie – co akcentuje w swoim tekście Sosnowski – kontrkultura przypomina, że co do istoty wszyscy są równi (że „nie ma już Greka ani Żyda”). Granice państw mają tu tylko wtórne znaczenie (i tym straszniejsze jest, że za te granice mordujemy się nawzajem). W polskim katolicyzmie dramatycznie brakuje uzupełnienia jego narodowej wizji o to uniwersalistyczne spojrzenie. Zbigniew Herbert twierdził, że „węzeł narodowy” jest „ostatnim, jaki wyzwalający się potarga”. Możliwe, że to prawda – a jednak bez tej perspektywy pozostajemy spętani.
Kontrkultura w swym uniwersalizmie przypomina, że co do istoty wszyscy są równi
Po trzecie, kontrkultura w swoim – naiwnym być może – pacyfizmie przypomina, że w głębi tak naprawdę wszyscy pragniemy pokoju. I nawet jeśli to pragnienie przegrywa z czyimś ego, i gdy zaczyna się wojna, to i tak dobro nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Ta perspektywa jest szczególnie ważna w dzisiejszej Polsce, gdzie obie strony sporu zaczynają powtarzać w kółko: „Musimy walczyć”. Bo może jednak nie musimy? Może nawoływanie (znane choćby z tekstów Szymona Hołowni) do tego, by pojawił się ktoś, kto będzie łączył, tworzył „społeczny klej” – pochodzi z najgłębszych pokładów naszej duszy?
Po czwarte – co ściśle związane jest z punktem pierwszym – kontrkultura pokazuje, że nie musimy bać się stawiania odważnych pytań, jeżeli stawiamy je szczerze, a nie po faryzejsku i manipulacyjnie. Przyjaciele Hioba dają mu gotowe odpowiedzi, a Bóg każe mu pytać – choćby odpowiedź miała nie być dla niego zrozumiała. Izajaszowi Bóg przypomina o tym, że można wieść z Nim spór. Tymczasem wiele osób pragnie ukrywać część swoich autentycznych przekonań tylko dlatego, by „nie dawać amunicji wrogom”. Czy prawda nie obroni się sama, siłą samej prawdy?
Bardzo ważna dla katolicyzmu, zwłaszcza w jego polskim wydaniu, wydaje się piąta, i ostatnia kwestia. Kontrkultura przedstawia nam ciało ludzkie jako dar od Boga (lub od innej, wyższej siły), a nie jako diabelskie, plugawe naczynie. Dowartościowanie ciała pokazuje, że należy już skończyć z zagnieżdżonym w chrześcijaństwie gnostyckim przesądem każącym traktować je co najmniej z nieufnością, jeśli nie z pogardą.
Tak pisze o tym Anna Connolly: „Koncentracja na duszy, położenie nacisku na czystość ciała przez wyrzeczenie się seksu – to znane elementy gnozy. Gnoza będzie przez całe wieki aż po czasy dzisiejsze oddziaływać na chrześcijaństwo. […] Raz świat i ciało są dobre i pochodzą od Boga, innym razem złe i godne pogardy. Niestety, w dalszych losach monastycyzmu świat i ciało zostaną zrównane ze złem, a mnisi nie będą mieli już co do tego żadnych wątpliwości”. Tymczasem wg św. Tomasza łaska buduje na naturze. Do natury powraca też Franciszek w encyklice Laudato si’, obdarzając ją szczególną czułością.
Co ciekawe, dowartościowanie ciała sprzeciwia się też radykalnej wersji przekonań w ramach gender studies, wedle których ciało i płeć są w całości albo w większej części konstruktem kulturowym. Jeżeli uznamy ciało jako fakt, nie możemy już w tak dużym stopniu abstrahować od płci i jej konsekwencji.
Poczciwa kontrkultura – której owocem są teksty Dylana, Cohena, Bowiego, beatników, musical „Hair” i wiele innych dzieł – odeszła, jak się wydaje, do lamusa. Część jej dorobku została inkorporowana w nowszych nurtach, część odchodzi w zapomnienie. Szczery bunt wobec zastanej rzeczywistości coraz częściej zastępuje rezygnacja lub wkomponowanie w świat „młodych, miejskich profesjonalistów”. Być może ludzie dziś wolą urządzić się w świecie niż buntować przeciwko niemu. Dlatego w dobie pogłębiającego się cynizmu być może zatęsknimy jeszcze za świeżą, bezczelną, krzykliwą kontrkulturą, której jednak o coś chodziło. I która także chrześcijaństwu może przypomnieć o jego korzeniach.
“… należy już skończyć z zagnieżdżonym w chrześcijaństwie gnostyckim przesądem każącym traktować je co najmniej z nieufnością, jeśli nie z pogardą.”
Fatalny język spójnego wywodu, który jak ostrzegał McLuhan, rzutuje na treść. Do gnostycyzmu pasuje bon mot, że w sprawie ciała stawia trafne pytania, ale udziela błędnych odpowiedzi. Tymczasem Autor takim językiem wyklucza stawianie pytań “gnostyckich”. Czyżby nie miał ludzkiego doświadczenia, że instynkty prowadzą człowieka do bezrozumnych zachowań, a z pewnością do takich myśli? Ja takie doświadczenia miałem, więc zacytowany fragment będący w niezgodzie z takim doświadczeniem odbiera całemu tekstowi zdolność przekonywania takich jak ja. Nie tylko ateiści, ale “gnostycy” też zasługują na wysłuchanie przez Kościół otwarty.
Z.Nosowski w innej sprawie napisał kiedyś o pewnych z pozoru sprzecznych stanowiskach w Kościele, że obowiązuje zasada “i to, i to”, a nie “albo – albo”. Odnosząc tę zasadę do ciała, należy go afirmować i mu nie ufać jednocześnie. Dlatego nie mając pełnej wiedzy w innych sprawach poruszanych w tekście, odbieram go jako jednostronny, a więc nieprzekonujący.
@Piotr Ciompa. Szanowny Panie, oczywiście zgadzam się co do tego, że z ciała nie można robić bożka. Zgadzam się też, że dialog musi być wielostronny, natomiast należy zastanowić się, gdzie kończy się dialog, a zaczyna herezja. Akurat ciało w chrześcijaństwie jest szczególnie ważne ze względu na wcielenie. Z podobnie gnostyckiej nieufności do ciała, jaką krytykowałem, moim zdaniem wyrastają skrajne idee genderowe, bo jeśli ciało jest przede wszystkim konstruktem kulturowym, to biologia staje się czymś podrzędnym. Tymczasem mimo zepsucia natury w grzechu pierworodnym Bóg tworząc ciało stwierdził, że “było dobre”. Zachęcam do przeczytania całego linkowanego artykuły Anny Connolly – włos jeży się na głowie wobec niektórych implikacji gnostyckich w chrześcijaństwie. Czasem trudno o dialog, kiedy przez takie podejście cierpi człowiek.
To prawda, że przez gnostyckie podejście ludzi Kościoła do ciała wiele osób bardzo cierpiało. Ale ja nie bronię gnostyckich recept – lepiej, by niektórzy ludzie Kościoła ich nie wystawiali. Jednak dialog jest potrzebny, bo działali w dobrej wierze i to jest jedyny sposób, by do nich dotarł ich błąd. Równocześnie stawiam tezę, że ci, którym tak łatwo przychodzi przekreślanie gnostyckiego podejścia do ciała ignorują przyczynę odwrotnych cierpień, których też nie mało. Moje poglądy mniej więcej oddaje poniższy tekst http://www.kbroszko.dominikanie.pl/cialo.html.
Wiele fragmentów w tym tekście o. K.Broszkowskiego to poglądy odległe od moich (np. zdanie “Tym, co dynamizuje akt seksualny jest pożądliwość zmysłowa, ów oścień nieposłuszeństwa (…)” – a raczej wymowa tego zdania, bo ono może znaczyć wiele rzeczy). Ale to temat na osobną rozmowę.
Tak czy inaczej, dziękuję za zwrócenie uwagi na to, że dialog powinien być konsekwentny. Tak, mi się też marzy jakaś debata na ten temat z udziałem osób o bardzo różnych poglądach. Pozdrawiam serdecznie.