Niech nasze spory przenika więcej rzetelnej troski o dobro wspólne, większa uważność i życzliwość w słuchaniu drugiej strony.
Homilia wygłoszona przez o. Jacka Salija OP 8 stycznia, w Niedzielę Chrztu Pańskiego, podczas Mszy świętej o g. 9 w bazylice Św. Krzyża w Warszawie, transmitowanej w I programie Polskiego Radia:
Bracia i Siostry! Swoją publiczną działalność Pan Jezus rozpoczął od przyjęcia chrztu z rąk Jana Chrzciciela. Dziwne to, bardzo dziwne. Przecież Jezus był wolny od jakiegokolwiek grzechu, nie było w Nim nawet cienia grzechu. Natomiast chrzest Jana był chrztem pokuty. Przyjmowali go ludzie, którzy słuchając kazań Jana Chrzciciela, uświadomili sobie, że są grzesznikami i że muszą się nawrócić. To dlatego wyznawali swoje grzechy i wchodzili do Jordanu – ażeby niejako zostawić swoje grzechy w jego wodach.
Toteż trudno dziwić się Janowi, że próbował powstrzymać Pana Jezusa przed wejściem w wody Jordanu. Jan miał intuicyjną pewność, że Jezus nie potrzebuje chrztu pokuty – On jest przecież święty i bezgrzeszny! „To raczej ja potrzebuję chrztu od Ciebie!” – próbował skłonić Jezusa, ażeby nie przyłączał się do grzeszników, którzy przyjmowali chrzest pokuty. Pan Jezus mu na to odpowiedział: „Zaniechaj sprzeciwu, tego wymaga sprawiedliwość”.
Z wód Jordanu wyszedł Jezus jako Baranek Boży, obciążony grzechami całego świata
Ale to byłoby mało powiedzieć, że Jezus nie potrzebował chrztu pokuty. To my – cała ludzkość, wszystkie kolejne pokolenia dzieci Adama – potrzebowaliśmy tego, żeby Jezus wszedł w wody Jordanu. Bo przecież ci, co przyjmowali od Jana chrzest pokuty, symbolicznie zostawiali w tych wodach swoje grzechy. Pan Jezus, zstępując do Jordanu, wziął na siebie grzechy całego świata, żeby je zanieść na krzyż. Mówiąc inaczej, z wód Jordanu wyszedł Jezus jako Baranek Boży, obciążony grzechami całego świata. Zatem przyjęcie chrztu z rąk Jana było ze strony Pana Jezusa jednoznaczną deklaracją, że dzieło naszego odkupienia podejmuje On w pełni dobrowolnie.
Uczynił się grzechem
Później jeszcze wyraźniej Zbawiciel podkreślał, że dobrowolnie chce oddać za nas swoje życie, a zarazem że spełni w ten sposób wolę swojego Ojca. Otwartym tekstem mówił On o sobie, że jest dobrym pasterzem, który gotów jest oddać życie za swoje owce. Pan Jezus powiedział wtedy tak: „Ojciec miłuje Mnie, bo Ja życie moje oddaję, aby je znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca” (J 10).
Zamysł zbawczy Przedwiecznego Ojca Apostoł Paweł wyraził kiedyś w bardzo mocnych słowach: że Bóg „grzechem uczynił dla nas Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21). Ojciec poniekąd uczynił Go grzechem, ale i On sam, dobrowolnie zanurzając się w wodach Jordanu i biorąc na siebie grzechy świata, uczynił się grzechem, chociaż był bez grzechu i nie znał grzechu.
Tę jedność zbawczej woli Ojca i Syna najlepiej wyraża głos Ojca, jaki dał się słyszeć w momencie, kiedy Jezus przyjmował ten bardzo trudny dla siebie chrzest: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Duch Święty zstępujący na Jezusa w postaci gołębicy dopełniał całość tego wydarzenia, a zapowiadał swoje zstąpienie na apostołów, jakie miało się dokonać pięćdziesiąt dni po Jego zmartwychwstaniu. Przypomnijmy, że Duch Święty – Bóg prawdziwy, równy Ojcu i Synowi – jest osobową Miłością Ojca i Syna. Krótko mówiąc, sam Bóg w Trójcy Świętej jedyny zaangażował się w to, żeby Jezus Mesjasz wziął na siebie grzechy całego świata i stał się Barankiem Bożym i Odkupicielem nas wszystkich.
Krzyżową mękę nazywał chrztem. To nie przypadek
Bracia i Siostry! W roku kościelnym dzisiaj kończy się okres Bożego Narodzenia. To szczególnie stosowna okazja, żeby przypomnieć to potrójne uniżenie, jakie Syn Boży podjął dla nas, dla naszego zbawienia. Uniżenie pierwsze wysławialiśmy przez cały okres Bożego Narodzenia: że On, chociaż jest Bogiem nieskończonym i wszechmogącym, z miłości do nas stał się jednym z nas i chociaż jest Bogiem, „ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi”.
Dzisiaj, w Niedzielę Chrztu Pańskiego, wysławiamy drugie uniżenie Syna Bożego. Mianowicie On nie tylko przyjął nasze człowieczeństwo, ale przyjął chrzest w Jordanie, aby okazać swoją solidarność z nami grzesznymi, a nawet więcej – On wszedł do Jordanu, aby wziąć na siebie nasze grzechy i grzechy całego świata, i pójść z nimi aż na Golgotę. Tam, na krzyżu, dokonało się Jego uniżenie trzecie, bo na krzyżu Jezus został „zmiażdżony za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy”. Na krzyżu dopełniło się to, co rozpoczęło się podczas Jego chrztu w wodach Jordanu.
To naprawdę nie przypadek, że sam Pan Jezus swoją krzyżową mękę nazywał chrztem. „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12,50) – wyznał kiedyś, a niewątpliwie miał na myśli ten chrzest we własnej krwi, jaki miał się dokonać w czasie Jego męki. To dlatego – że przypomnę wszystkim nam znany fragment Listu do Filipian – „Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest PANEM – ku chwale Boga Ojca”.
Nawrócenie ku pokojowi – daj nam, Panie Boże
Na koniec ośmielę się powiedzieć kilka zdań na temat aktualnej sytuacji w naszej Ojczyźnie, na temat tego polemicznego rozdygotania, w którym wzajemnie się obrażamy, okłamujemy, potępiamy. Przejmującej prawdziwości nabiera dzisiaj gorzka diagnoza Cypriana Norwida, który sto pięćdziesiąt lat temu napisał, że w naszym polskim społeczeństwie już nawet partii żadnych nie ma, są tylko „koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda; a rzeczywistością dym wyrazów”. Norwid niewątpliwie miał na myśli spory niepotrzebne, nic nie dające, spory, których uczestnikom bardziej chodzi o postawienie na swoim, niż o dobro wspólne.
Możemy i powinniśmy oczyszczać nasze spory od krzykliwości i zacietrzewienia
Powstaje pytanie, co w tej sytuacji zwyczajny człowiek może zrobić, żeby choć trochę przyczynić się do położenia kresu tym niezgodom, żeby choć trochę przyczynić się do odzyskania społecznego pokoju. Ale może jeszcze przywołam przenikliwe spostrzeżenie innego naszego narodowego mędrca, również poety. Otóż Jozef Wittlin napisał tak: „To chyba nie tylko przypadek, że osnową dwóch naczelnych arcydzieł polskiej poezji: epickiej i komediowej, jest – kłótnia. Zarówno w Panu Tadeuszu, jak i w Fredrowskiej Zemście dobrzy i zacni Polacy kłócą się na umór z dobrymi i zacnymi Polakami. Przedmiot obu tych zwad jest raczej błahy, ale w obu wypadkach chodzi nie o przedmiot sporu, lecz o sam spór, o kłótnię w niejako metafizycznej postaci, o grę, w której partnerzy wyżywają się bez reszty, pokazując, na co ich maksymalnie stać. Kłótliwość wydaje się naszą cechą reprezentacyjną…”.
W 25. rozdziale Ewangelii Mateusza Pan Jezus powiedział, że na Sądzie Ostatecznym staną przed Nim wszystkie narody. Zatem nie tylko każdy z nas zda na tym Sądzie rachunek ze swojego życia. Sprawiedliwy i miłosierny Bóg osądzi wówczas również poszczególne narody, również nasz naród. Jeszcze jest czas, jeszcze możemy coś zrobić z tą kłótliwością jako naszą narodową wadą.
Nie chodzi przecież o to, żebyśmy zaniechali sporów. Ale przecież możemy i powinniśmy oczyszczać nasze spory od tej krzykliwości i zacietrzewienia, od tego zaślepienia i złej woli, bo tego w naszych sporach jest, niestety, bardzo dużo. Niech nasze spory przenika więcej rzetelnej troski o dobro wspólne, większa uważność i życzliwość w słuchaniu drugiej strony. Starajmy się nie absolutyzować tego, co nas dzieli, bo przecież wiele więcej nas łączy, niż dzieli.
Nie zrażajmy się skromnością tej propozycji. Bóg wszechmocny jest Bogiem pokornym. On swoją wszechmoc objawił przez to, że dla nas stał się bezbronnym dzieckiem, a największe zwycięstwo odniósł poprzez swoją mękę i śmierć na krzyżu. Zatem choćbym tylko ja sam zechciał być więcej, niż teraz jestem, człowiekiem pokoju – jeżeli mocniej sobie uprzytomnię, że również ci ludzie, którzy mnie denerwują i z którymi radykalnie sie nie zgadzam, mają prawo do tego, żebym się uważnie wsłuchiwał w ich racje; jeżeli sam siebie będę się starał uważniej kontrolować, czy nie posługuję się jakimś kłamstwem i czy nie stosuję jakichś manipulacji – to co najmniej ja sam będę się w ten sposób zmieniał na lepsze. Moje zaś – a daj Boże: i twoje – nawrócenie ku pokojowi będzie przemieniało również naszą Polskę, i nie tylko Polskę.
Co daj nam, Panie Boże. Amen
Śródtytuły od redakcji
Pragnę tylko zwrócić uwagę na formę tej wypowiedzi. Znamienne są już pierwsze słowa, jakimi ojciec Jacek Salij zaczyna ostatni fragment swego kazania, poświęcony aktualnej sytuacji w Polsce: „Na koniec ośmielę się powiedzieć kilka zdań na temat aktualnej sytuacji w naszej Ojczyźnie, na temat tego polemicznego rozdygotania, w którym wzajemnie się obrażamy, okłamujemy, potępiamy”. Ile w tym podejściu delikatności, skromności, pokory! To nie jest ferowanie łatwych ocen, potępianie i pouczanie z góry, do czego się przyzwyczailiśmy, słuchając tych i owych hierarchów. To próba pokornego zbiorowego rachunku sumienia. Dlatego Jacek Salij oddaje głos Norwidowi, Józefowi Wittlinowi, Mickiewiczowi i Fredrze, bo oni są wiarygodni, są prawdziwym sumieniem narodu. Ich głosu nie da się zlekceważyć. Nie da się też zlekceważyć apelu i przestrogi Jacka Salija, wiarygodnego nauczyciela i świadka wiary.
Moim zdaniem twierdzenie, że zostaną osądzone narody jest nonsensem, i tak jak teologia narodu ks.prof.Bartnika jest czystym hipostazowaniem.
„Wówczas zgromadzą się przed Nim wszystkie narody. A On oddzieli jednych od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów.” (Mt 25,32) Uważam, że należałoby to tak rozumieć, że staną przed Nim wszyscy ludzie, przedstawiciele wszystkich narodów, a nie narody jako takie. Bo przecież Pan Jezus nie powie: „Ty wstrętny Niemcu, wprawdzie zabili Cię twoi rodacy bo sprzeciwiałeś się prześladowaniu Żydów i eutanazji niepełnosprawnych, ale jesteś z tego przeklętego narodu, więc idź na wieczną mękę!” A tak musiałby powiedzieć do błogosławionego Bernharda Lichtenberga. Sąd może być tylko indywidualny, niezależnie od tego, że żyjemy w społeczeństwie, które tak, czy inaczej, dobrze lub źle, na nas wpływa.
„Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a nie daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie;
byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie;
byłem chory i w więzieniu, a nie zatroszczyliście się o Mnie.” (Mt 25,42-43)
W zacytowanym fragmencie występuje liczba mnoga, co mogłoby sugerować jakąś zbiorowość. Ale raczej na pewno nie jest to zbiorowość narodowa. Bo jeśli weźmiemy słowa: „byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie” i odniesiemy je do tu i teraz, do Polski A.D.2017, to są oczywiście rozmaite stopnie odpowiedzialności za nieprzyjęcie uchodźców np. z Aleppo. Największą odpowiedzialność ponoszą Ci, którzy taką decyzję podjęli, tzn. rząd i partia rządząca, oraz wszyscy, którzy tę decyzję popierają, czy to czynnie, czy to biernie, poprzez brak sprzeciwu. Tutaj możnaby oczywiście wprowadzać kazuistyczne, szczegółowe rozróżnienia, nie zapominając o Bożym miłosierdziu, a także o tym, że nadmierne liczenie na nie jest zuchwałością. Niemniej jednak każdy z nas zostanie osądzony indywidualnie, za swoje własne czyny i zaniedbania.
Kolejnym argumentem przeciwko osądzaniu narodów na sądzie ostatecznym jest następujący cytat: „Gdy nastąpi zmartwychwstanie, ludzie nie będą się żenić ani za mąż wychodzić, ale będą żyli jak aniołowie w niebie.” (Mt 22,30). Skoro nie będą już mężem i żoną, skoro zniknie naturalny i sakramentalny związek mężczyzny i kobiety, to tym bardziej zniknie kulturowa więź narodowa, quod erat demonstrandum.
Ja spotkałem się z inną interpretacją tego cytatu, który nie sprzeciwia się rozumowaniu o.Salija. Otóż związki między wszystkimi zbawionymi będą tak bardzo bliskie, że daleko bliższe niż najsilniejsze więzi rodzące się między najbliższymi sobie ludźmi tu na ziemi, czego „materializacją” jest małżeństwo. Dlatego „małżeństwo” jako określenie stanu straci sens, ale nie dlatego, że „wyparuje”, tylko że nie będzie opisywać nowej rzeczywistości, bo ta je przerośnie. Jeśli we dwóch będziemy zbawieni, będziemy bliżsi siebie niż dziś jesteśmy z osobami, które najbardziej kochamy. Niezależnie od siebie, nie przymuszani i nie „koordynowani” mając po przebóstwieniu tę samą naturę Boga będziemy żyli tą samą myślą na wzór osób Trójcy Świętej. Dlatego narody nie muszą zniknąć, tylko zostaną przez to coś „nowego” przerośnięte. W końcu jeśli mamy zachować indywidualność/odrębność, to muszę pozostać Polakiem czy Żydem albo Lapończykiem, ale nie będzie to nas dzielić. Uzupełniająco dodam, że Bóg osądził naród sodomski.
Panie Piotrze, przedstawił Pan bardzo piękną, a w dodatku chyba prawdziwą wizję. Kiedyś się o tym przekonamy. To jednak, czy po zmartwychwstaniu zachowamy tożsamość narodową, czy też nie, to zupełnie inna kwestia. Bo osądzeni będą ludzie, a nie narody. Być może Pan Bóg myśli sobie: „Ależ ci Polacy są kłótliwi!”, ale na Jego osąd Pana, czy też mnie ma to wpływ tylko wtedy, gdy Pan, lub ja nie panujemy nad naszą kłótliwością. Bo sądzeni zostaniemy z naszego indywidualnego konta.
Pan Bóg nie osądził narodu sodomskiego, tylko ukarał grzeszników z Sodomy, w której nie znalazło się nawet dziesięciu sprawiedliwych. Gdyby się znalazło, Sodoma nie zostałaby zniszczona. Lot wraz z rodziną zostali uchronieni przed zagładą.
Jak zawsze bardzo pięknie ojciec Salij napisał. Tak, trzeba wsłuchiwać się w argumenty strony przeciwnej. Ale co wtedy, gdy (silniejsza) strona przeciwna nie respektuje zasad dyskursu i dobrych obyczajów politycznych? Co wtedy, gdy najwyższe władze państwowe, zamiast stać na straży konstytucji, depczą to najwyższe prawo i źródło praw wszelakich?
Kłótliwość jest być może naszą wadą narodową, ale wskazywanie na nią w tej chwili jako na przyczynę konfliktu jest nieporozumieniem. To nie ona, przynajmniej po stronie opozycji, jest jego źródłem. Jest nim natomiast pogwałcenie porządku konstytucyjnego, zerwanie umowy społecznej poprzez podeptaniem zasad państwa prawa. Źródłem tej kłótni niestety nie jest jedynie słabość charakteru. Leży ono znacznie głębiej i jest nim fundamentalny konflikt dwóch wizji państwa – liberalnej demokracj, gdzie uważnie słuchane powinny być głosy wszystkich obywateli, oraz systemu autorytarnego, czy też dyktatury, gdzie taki, czy inny wódz będzie narzucał swoją wolę. Jest to głęboki konflikt siły argumentu z argumentem siły. A możliwość kompromisu zawsze leży po stronie silniejszego.
To istotna transpozycja istoty problemu – braku dialogu Polaków – przedstawiona przez AG.
Nie rzecz w formach – poszanowaniu oponenta, etc. rzecz w nieusuwalnej, jak się wydaje, niemożności porozumienia, a o współpracy nie wspominjac nawet, wobec utrwalonej zasadniczej róznicy co do oceny stanu rzeczy, wyobrażonego ustroju panstwa, sojuszy i całego modus operandi. Wiele wskazuje, że tutaj bez wstrząsu, przesilenia, upadku, cierpienia… się nie obędzie.
Otrzeźwienie moze i przyjdzie, ale nie za darmo.
Żadne retysze, pudrowania, obu(wielo)stronne „ukuluralnienie” dyskursu (jeśli to jeszcze możliwe?) – nie pomogą.
Dzisiaj ciagle bezradność królem.
Głupoty! Polacy to zgodny naród, żadna tam kłótliwość. Jesteśmy nowoczesnym, przyjemnym krajem z ludźmi o pozytywnej mentalności i tak nas się postrzega.