Społeczną posługą Kościoła, najbardziej związaną z jego misją i najlepiej chyba rokującą, wydaje się nie tyle mediowanie między skłóconymi politykami, ile aktywne trwanie z wiernymi, zwykłymi obywatelami.
I znów odżywa dyskusja o roli Kościoła w głęboko politycznie podzielonej Polsce.
Z jednej strony wielu (i to dość różnych) obserwatorów i uczestników dramatycznego polskiego konfliktu co najmniej od roku formułuje podobne oczekiwania i nadzieje: niech Kościół włączy się jako mediator w nasz dramatyczny konflikt polityczny, Kościół to ostatni wspólny autorytet, który może jeszcze nas pogodzić, tylko biskupi są jeszcze w stanie ugasić ten polityczny pożar. Z drugiej strony, gdy duchowni tak lub inaczej zaczynają komentować gorącą polityczną rzeczywistość, pojawiają się natychmiast głosy krytyki i niezadowolenia. Dla jednych są to komentarze zbyt politycznie stronnicze, dla innych zbyt abstrakcyjne i uciekające od konkretnej rzeczywistości, dla innych jeszcze całkowicie zbędne, mieszające niepotrzebnie Kościół do polityki.
Słowem, przed polskim Kościołem i polskim katolicyzmem staje stary dylemat: jak o polityce i życiu publicznym mówić jasno, jednoznacznie i zrozumiale, nie pogłębiając politycznego konfliktu i nie przenosząc go do wnętrza Kościoła? Jak głosić nauczanie społeczne, nie stając się mimowolnie politycznym sztandarem w rękach tej lub innej partii?
Głośne milczenie?
Najprostszym rozwiązaniem wydaje się daleko idąca, granicząca z milczeniem, wstrzemięźliwość w ocenie i komentowaniu skonfliktowanego życia publicznego, zwłaszcza życia politycznego.
W obecnej sytuacji Kościoła katolickiego w Polsce za przyjęciem takiego rozwiązania zdaje się przemawiać sporo racji. Różni przedstawiciele Kościoła po roku 1989 niejednokrotnie występowali już przecież z posługą politycznej mediacji i rzadko kiedy kończyło się to dla Kościoła dobrze – przypomną jedni. Inni dodadzą, że Kościół jest na tyle istotny dla wielu Polaków, że samo jego milczenie w sprawach publicznych staje się znaczącym i wymownym sygnałem dezaprobaty wobec jakości życia politycznego. Jeszcze inni podkreślą, że milcząc w sprawach publicznych Kościół nie podgrzewa dodatkowo i tak wrzącego już polskiego konfliktu. Będą pewnie wreszcie i tacy, którzy mniej lub bardziej oficjalnie zauważą, że nowa, wybrana w roku 2015 władza, przy wszystkich jej błędach, wspiera lekceważoną dotąd część polskiego społeczeństwa, dlatego jej krytyka zatrzymać może słuszne wsparcie, jakie ze strony państwa otrzymały polskie rodziny, najsłabiej zarabiający czy też obywatele mieszkający poza wielkimi miastami.
Polityczny spektakl zdaje się wymykać spod kontroli samych polityków
Wszystko to argumenty poważne, które trudno lekceważyć czy zbyć wzruszeniem ramion. A jednak coraz wyraźniej widać, że konflikt polityczny zszedł stanowczo zbyt głęboko. Zdaniem wielu – w tym także piszącego te słowa – mimo deklaracji „o dobrej zmianie”, zwłaszcza polityczny styl jaki, przyjął rządzący Polską od roku obóz polityczny, nie tylko nie różni się na lepsze od stylu poprzedników, ale wręcz do ich błędów dokłada błędy własne. W efekcie ze smutkiem doświadczamy, że nasz polityczny język dawno już przestał być narzędziem jakiejkolwiek debaty czy komunikacji, a polityczny spektakl – zwłaszcza w ostatnich dniach i tygodniach – zdaje się wymykać spod kontroli samych polityków, stając się coraz bardziej nieprzewidywalnym politycznym korowodem.
Najpierw obywatele, potem politycy
Z różnych (i dość wyraźnie się od siebie różniących) wypowiedzi polskich hierarchów i duchownych można wnosić, że świadomość powagi tej sytuacji jest w polskim Kościele mocno obecna. Mając poczucie odpowiedzialności za Kościół i ojczyznę, swój własny punkt widzenia i własne doświadczenia, hierarchowie i duchowni nie potrzebują też zapewne doradców czy publicznych pouczeń o tym, czy, kiedy i jak zaangażować się w uspokojenie tej politycznej sytuacji.
Skromny politolog zwrócić może jedynie uwagę, że społeczną posługą Kościoła, najbardziej chyba związaną z jego misją i najlepiej chyba rokującą, wydaje się nie tyle mediowanie między skłóconymi politykami, ile aktywne trwanie z wiernymi, zwykłymi obywatelami. Jakkolwiek by to bowiem zabrzmiało, można odnieść wrażenie, że nasi politycy – a w każdym razie niektórzy z nich – tak zapamiętali się w swoim smutnym politycznym korowodzie, że jedynym docierającym do nich jeszcze z zewnątrz sygnałem są informacje o procentowych słupkach sondaży, zapowiadające zdobycie lub utratę władzy. I tylko silna presja społeczna, przekładająca się właśnie na ów sondażowy język, może skłonić ich do – zawsze w polityce ryzykownego – zatrzymania się, refleksji, ustępstwa czy kompromisu.
Pierwszym zatem i chyba najpilniejszym krokiem, jaki uczynić mogą dziś Kościół nauczający i laikat, wydaje się obrona przed wciągnięciem w ten polityczny korowód samego Kościoła. Chodzi o mocne podkreślanie i wspólne świadectwo, że jako uczniów Chrystusa znacznie więcej nas łączy, niż różni, a nawet najgłębsze polityczne podziały u prawdziwie wierzących chrześcijan nie mogą podważać wspólnoty wiary.
W Kościele nie obowiązują żadne polityczne kryteria czy oceny
Mówiąc jeszcze inaczej, potrzebne jest chyba ciągłe przypominanie, że choć w różnych sprawach programom jednych partii jest bliżej do nauczania Kościoła, a innym dalej – to w Kościele nie obowiązują żadne polityczne kryteria czy oceny. Do Kościoła prowadzi droga miłości Boga i bliźniego, a nie program tej czy innej partii. I choć jako angażujący się publicznie chrześcijanie mamy prawo do swych poglądów i sympatii politycznych, to nasze chrześcijaństwo nie jest ani lewicowe, ani prawicowe, ani liberalne, ani konserwatywne.
Krok drugi, który wspólnie wykonać mogą dziś duchowni i wierni, to dobrze znana z polskiej historii posługa kształtowania społecznej i obywatelskiej tożsamości. Z szalonego politycznego korowodu nie tak łatwo i nie tak szybko da się wyciągnąć zapamiętałych w nim polityków. Już dziś można jednak zabiegać o to, by nie porywał on kolejnych grup społecznych. Ważne zatem, byśmy jako świadomi obserwatorzy politycznego konfliktu oceniali go nie za pomocą opinii suflowanych przez samych polityków, lecz z perspektywy naszych ról społecznych i zawodowych, a także wpisanych w nie wartości.
Innymi słowy, to nasza realna egzystencja – relacje z bliskimi, praca zawodowa, życie duchowe i aktywność społeczna – kształtować powinny nasz sposób myślenia o dobru wspólnym, państwie i polityce, a nie odwrotnie. To umieszczenie polityki w ważnym, ciągle właściwym dla niej, miejscu w naszej wspólnej zbiorowej tożsamości wydaje się pilnym zadaniem wszystkich polskich elit, w tym także Kościoła.
Wspólnota Kościoła może dziś głosić, że inna, lepsza polityka jest możliwa
Wreszcie sprawa trzecia. Dobrą Nowiną, jaką wspólnota Kościoła może dziś głosić w podzielonej politycznie Polsce, jest przekonanie, że mimo wszystko możliwa jest jednak inna, lepsza polityka. Nie chodzi tu o agitację na rzecz jednych przeciw drugim czy nawoływanie o całkiem nowych polityków lub zupełnie nowe polityczne rozwiązania. Chodzi o sprawę znacznie trudniejszą i bardziej podstawową. O budowanie przekonania u rządzących i rządzonych, że także ci politycy, których dziś mamy – pozostając w swych partiach, przy swych politycznych programach i dzielących ich różnicach – mogą konkurować w ramach politycznej gry inaczej: bardziej racjonalnie i propaństwowo. Chodzi też o odrzucenie domniemanej, paraliżującej polską politykę zasady symetrii błędów, zgodnie z którą błędy konkurentów stają się, niemal automatycznie, nie tylko politycznym, ale wręcz moralnym alibi dla błędów własnych.
Taki głos, w tym także głos Kościoła, na rzecz innej polityki bardzo może wzmocnić – obecnych zapewne we wszystkich stronnictwach – zwolenników politycznej odpowiedzialności, umiaru, kompromisu i szukania dobra wspólnego.
W porę i nie w porę
Katalog okołopolitycznych wyzwań, wobec których Kościół może zabrać dziś w Polsce głos, można zapewne wydłużać. Można dopisać do niego choćby kwestię odpowiedzialności dziennikarzy, politycznego języka czy roli mediów społecznościowych. Hierarchowie i duchowni znajdą zapewne odpowiednią formę i czas, by o tym wszystkim mówić.
Na koniec warto jedno podkreślić. Każdy poważny głos w sprawie uzdrowienia polskiej polityki po różnych stronach naszego politycznego korowodu budzić będzie zapewne zdziwienie, zaskoczenie, mniej lub bardziej skrywane napięcie i krytykę. To stan naturalny, gdy do partykularnej ze swej natury polityki przykłada się uniwersalne racje etyczne czy religijne. Ale właśnie owo szczególne napięcie między religią a polityką – oparta o wzajemny szacunek jasno artykułowana różnica perspektyw; współpraca, ale i wzajemna autonomia (jak ujmuje to nasza Konstytucja); zdziwienie, zaskoczenie i refleksja polityków – jest tym, co Kościół może ukazywać w demokratycznym społeczeństwie. Także dziś, także w Polsce.
Każda bowiem ludzka władza (i każda opozycja) narażona jest na te same, dobrze znane polityczne pokusy i grzechy. I każdej dobrze służy mocny prorocki głos powtarzający od wieków: Królestwo Boże nie jest z tego świata, zło dobrem zwyciężaj, miłujcie nieprzyjacioły wasze.
Jestem praktykującą katoliczką i potrzebuje tej wspólnoty. Z tego też powodu mam bardzo duży żal do Kościoła, że w odpowiednim momencie nie zareagował. Pierwszy taki moment to był, gdy prezes PIS dokonał oficjalnego podziału społeczeństwa na I i II sort. W jednym momencie moja kochana mama i ja znalazłyśmy się po dwóch stronach. Jedynym sposobem na przetrwanie okazało się nie rozmawiać o polityce. Kiedyś to było łatwe, bo nigdy nie byłam specjalnie zaangażowana. Teraz nie jest to łatwe, ponieważ nagle polityka zaczęła mnie do żywego dotykać. I to już nie tyle o mnie chodzi, co o nasze dzieci. Ja chcę, aby moje dziecko wiedziało, że człowiek to człowiek, a jedynym kryterium podziału może być dobry- niekoniecznie dobry. Żaden kolor skóry, żadna religia, żadna orientacja seksualna, nic nie jest ważne poza tym, czy człowiek jest dobry czy nie. I o tym powinien przypominać na okrągło Kościół, sprzyjać miłości i dobru, nieść ją w świat poprzez swoich kapłanów. Być może każda władza deprawuje, ale ta zachowuje się wyjątkowo podle. Tyle ofiar ile już pochłonęła, tyle idei, które pogrzebała, tyle osiągnięć nauki, refleksji, myślenia, które ma za nic.I ta wszechobecna i trudna do zniesienia hipokryzja. A to wszystko w „najlepszym” przypadku przy niemym wsparciu Kościoła. Jest mi zwyczajnie przykro, bo dla mnie jest to profanacja Tego w Którego zawsze wierzyłam. Kościół jako instytucja w tym wydaniu w jakim się teraz prezentuje jest w dużym stopniu zaprzeczeniem własnych osiągnięć i wartości, jakie powinien prezentować. Kościół mógłby jeszcze wiele naprawić. Gdyby tylko chciał. Gdyby za Mistrza i przewodnika wziął Jezusa.. gdyby uczył „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”…
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2720,zadanie-dla-calego-kosciola-w-polsce.html
Komentarz pani Wioli w pełni określa również moje uczucia i emocje. Podpisuję się pod tym. Czuję się zagubiona i niepewna w tych obłudnych czasach. Na szczęście mam Jezusa…….
„… aktywne trwanie z wiernymi, zwykłymi obywatelami.”. Ale jak by to miało wyglądać w praktyce, skoro obywatele są tak bardzo podzieleni? Przykład daje bp Czaja w Opolu, ale ta formuła nie nadaje się do zastosowania do obecnego konfliktu w całej Polsce, Trwanie Kościoła z jednymi ci drudzy odbiorą jako odrzucanie ich przez Kościół, mocniejsze ukochanie „tamtych”. Zastanawiam się i wydaje mi się, że najwłaściwsza jest raczej polityka (sic!) Jezusa wobec sporu o spadek. „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu …”. Kościół powinien być przeciw jednym i drugim stawiając wymagania (uprzednim warunkiem jest stosowanie tych wymagań wobec siebie, a z tym jest rożnie), bowiem tak jak oboma braćmi kierowała chciwość (także tym wydziedziczonym), tak obie strony konfliktu politycznego w Polsce kierują się wartościami „partykularnymi”, co powinno być Kościołowi obce. Ale nie jest! Kościół nie znajduje formuły, jak zdystansować się od PiSu, by opozycja nachalnie nie wykorzystała tego do rozgrywki politycznej (patrz publicystyka Wyborczej). A że niektórzy hierarchowie, nawet jeśli mniejszość, publicznie „sakralizują” swoje sympatie i bieżące poglądy i polityczne podnosząc je do rangi wartości chrześcijańskich, mamy wizerunek Kościoła coraz bardziej upolitycznionego. Obyśmy nie zapłacili kiedyś za to ceny, którą zapłacił Kościół hiszpański.
Celnie wydobyli redaktorzy Laboratorium Więzi z tekstu Sławomira Sowińskiego myśl, że najważniejszą posługą społeczną Kościoła, wynikającą z jego misji, jest „aktywne trwanie z wiernymi, zwykłymi obywatelami”. To samo wyraził papież Franciszek, w swej krótkiej odpowiedzi arcybiskupowi Jędraszewskiemu podczas spotkania z polskimi biskupami w Krakowie: że nauczanie biskupów będzie tylko wtedy skuteczne, jeśli oni sami będą blisko ludzi. A ja mam nieodparte wrażenie, od wielu lat, że nasi biskupi przemawiają do nas z góry, z obłoków, ogólnikami i frazesami. Że są zaangażowani w wojnę ideologiczną, która bynajmniej nie jest misją Kościoła! Wczytajmy się choćby uważnie w wywiad, jakiego udzielił ostatnio „Rzeczpospolitej” metropolita krakowski nominat, abp Jędraszewski. Znamienne jest, jak z poczuciem wyższości i samozadowolenia wyraził się o swoich współbraciach z zachodniej Europy, że „oni w większości już się poddali”. A w domyśle: on, polski biskup, jeszcze walczy o chrześcijańską Europę! Terminologia wojenna, jak z pola bitwy. W programie abp. Jędraszewskiego ani w nauczaniu naszych głównych hierarchów niestety ie znajduję troski o to, jak skutecznie głosić zbawienie zwykłym ludziom dziś, w naszej zglobalizowanej cywilizacji, w polskim rozdrażnionym i zwaśnionym przez polityków społeczeństwie…
Piotr Ciompa zadaje dobre pytanie… Ale wydaje mi się, że „trwać aktywnie z ludźmi” to coś więcej, coś innego, niż podzielać ich polityczne poglądy bądź ideologiczne przekonania… To rozumieć prawdziwe troski ludzi, ich pragnienie dobra, ich tęsknotę za Bogiem, także ich zagubienie, czasem nawet ich grzechy… Tę bliskość z ludźmi odnajduję w tekstach papieża Franciszka, zwłaszcza w adhortacji „Amoris laetitia”. Także w wypowiedziach, kazaniach i rekolekcjach Biskupa Grzegorza Rysia. A przede wszystkim w tekstach Pisma Świętego, w Ewangeliach, Listach św. Pawła i św. Jana. Jest się czym karmić. Na początku było Słowo. En arche en ho Logos. Jego szukajmy w ubóstwie stajenki, klęcząc w milczeniu wraz z pasterzami i magami ze Wschodu.
Rząd wyłoniony w demokratycznych wyborach ma duże pole manewru jeśli chodzi o politykę gospodarczą i społeczną i w tym obszarze Kościół powinien zachowywać się neutralnie, zostawiając ocenę tejże polityki obywatelom. To słuszne co napisał P. Piotr Ciompa, że Kościół nie może popierać jednych, bo ci drudzy będą urażeni, ale jeśli Kościół nie chce utracić swojej funkcji Znaku, musi, powtarzam – musi,reagować tam gdzie pogarda dotyczy wartości podstawowych. Nie można dzielić narodu, nie można rozbijać rodzin, dzieląc ludzi na lepsze i gorsze sorty. Nie można wyzywać ludzi od złodziei komunistów i elementów animalnych tylko dlatego, że mają inne zdanie. Nie można tragicznie dotkniętym ludziom odmawiać pomocy,bo jakoby maja pierwotniaki i bakterie. Nie można milczeć wobec publicznie prezentowanego bagna moralnego jakim była „Szopka noworoczna” W haniebny sposób obrażano tam także człowieka odznaczonego najwyższym odznaczeniem papieskim.To nie są zagadnienia polityczne, to jest pogarda człowieka dla człowieka, to jest niewyobrażalna podłość! Tu jest potrzebne „nie pozwalamy” Kościoła. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że dziś Kościół, pomijając partyjnych duchownych, bardzo dba o nieskazitelną biel swoich zewnętrznych szat. Taka postawa ma swoją nazwę i wiemy jak ona brzmi.
Od 1989 kościół poprzez rydzyka i postacie jego pokroju czynnie walczy z wolnością w Polsce. Teraz też frontalny atak prowadzi w celu budowy autorytarnego pństwa wyznaniowego. Nie wspomnę o chciwości, nieumiarkowaniu i innych grzechach/ łamanych przykazaniach. Jak Państwu nie wstyd pisać takie wybielające artykuły ? Myślą Państwo, że ludzie nie mają oczu i nie widzą, co kościół wyprawia ? Jeszcze do tego ma kościół być mediatorem i autorytetem
Pragnę spontanicznie podzielić się dobrą wiadomością: Ojciec Jacek Salij, uznawany za maitre Sevres polskiej teologii, ratuje honor polskiego Kościoła (nauczającego). We wspaniałej jak zwykle homilii wygłoszonej dzisiaj, w Niedzielę Chrztu Pańskiego podczas Mszy świętej radiowej (PR1), dodał na koniec odważną refleksję na temat napiętej sytuacji politycznej i społecznej w kraju. Zaapelował o rachunek sumienia i opamiętanie do zwykłych ludzi, do obu stron zwaśnionego i skłóconego narodu. Przywołał słynne słowa Norwida o tym, że w polskim społeczeństwie nie ma już partii politycznych, są tylko zwalczające się „koczowiska”. Przypomniał też mniej znane słowa Józefa Wittlina, ubolewającego nad kłótliwością Polaków, trafnie sportretowanych w „Panu Tadeuszu” i „Zemście”.. Spór jest rzeczą ważną i potrzebną, ale nie zawzięta kłótliwość, często z błahych powodów, gdy obie strony posługują się kłamstwem i manipulacją i nie chcą ustąpić choćby o krok. Chrystus będzie sądził nie tylko poszczególnych ludzi, ale także
narody – ostrzegł proroczo kaznodzieja. To był głos Kościoła, jakiego brakowało mi od lat! Dziękujemy, Ojcze Jacku!
Myślę, że to co nas łączy to nie dystans wobec niektórych działań PiS takich jak 500+, Obrona Terytorialna, itd. ale przekreślanie drugiego człowieka. Nawet jeżeli niektórzy są tacy, jak ich maluje PiS, nie usprawiedliwia to napaści na nich.