Gdy bracia szlachta korzystali ze swych swobód, sąsiedzi dbali o to, by z terenów Polski uczynić swój folwark. I doszło do tego, że ziemie Rzeczypospolitej – niebędącej, jak się rzekło wcześniej, w stanie wojny – bezkarnie przemierzały obce wojska: saskie, pruskie, szwedzkie, nie wspominając rosyjskich (choćby w czasie wojny siedmioletniej). Taka to była ziemia niczyja, wykorzystywana przez każdego, któremu tu było po drodze. Przy okazji łupiona dla zaspokojenia swoich potrzeb. Obywatele Rzeczypospolitej, zajęci swoimi sprawami, nie protestowali. Polska to nie było państwo, tylko terytorium!
Aż pojawił się król Stanisław August, Polak, szlachcic i katolik, chcący odbudować państwowość polską. I w jednej chwili zrodził wrogość swych rodaków, którzy okrzyknęli go zdrajcą. Owszem był on, w kraju de facto rządzonym już przez Rosjan, ich protegowanym, ale to nie był pierwszy przypadek ich interwencji w sprawie pretendenta do tronu polskiego. Poprzedni władcy – zarówno August II, jak i III (Sasi, a więc nie-Polacy) – też byli wyniesieni na tron polski przez Rosjan (ten ostatni zresztą wygrał z polskim kandydatem, Stanisławem Leszczyńskim). Ale to dopiero króla Stasia okrzyknięto zdrajcą! Co więcej, chciano go zastąpić kolejnym Sasem, synem Augusta.
Taka to była osobliwa logika: król obcego pochodzenia zdrajcą polskich interesów być nie mógł, bo nie był Polakiem. A Polak owszem. To jedna z wielu zawiłości, które trudno pojąć, rozmyślając o tamtych wypadkach.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” zima 2017 (dostępnym także jako e-book).