Trwający od XVII wieku długi proces schyłku I Rzeczypospolitej, niegdyś europejskiego mocarstwa, ujawnił wyjątkowy talent Polaków do pogarszania sytuacji swojego państwa. Zwięzły opis tej tradycji zawarł po wiekach Stanisław Wyspiański w znanej frazie z Wesela: „Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się ino sznur”.
Pycha szlachty wzięła górę nad historyczną czujnością. Gdy europejskie ludy umacniały swe państwa, Sarmaci swoje państwo osłabiali w imię „złotej wolności” szlacheckiego narodu. Społeczeństwa zdolnego do oświeceniowej modernizacji nie chcieli i nie umieli budować, a gdy wąska elita przeforsowała Konstytucję 3 maja idącą w tym kierunku, było już za późno. Słabe państwo nie było w stanie dać jej wsparcia.
Polski nie ma, jeśli nie jest mocarstwem
Dalsze dzieje zostały opisane przez wielu historyków z patriotyczną nabożnością, ale warto się z nimi zmierzyć w sposób wolny od patriotycznych ornamentów. Walka Legionów generała Henryka Dąbrowskiego, które zmierzały „z ziemi włoskiej do Polski” u boku Cesarza Francuzów, okazała się przede wszystkim racjonalnym wysiłkiem zbrojnym, bo przyniosła sukces niedoceniany do dziś w polskiej pamięci historycznej. Skromne terytorialnie Księstwo Warszawskie było państwem polskim, zależnym od napoleońskiej Francji, ale zdolnym nawet do wygrania wojny z Austrią, po której ze wsparciem dyplomatycznym Francji powiększyło swoje terytorium. Państwem polskim było potem przez pewien czas nawet Królestwo Polskie pod berłem władców Rosji. Przynajmniej pierwszy z owych rosyjskich królów Polski, car Aleksander, był Polakom dość życzliwy. W latach 1815–1832 to polskie państwo zachowało własny sejm, armię i szkolnictwo oraz nieźle prosperowało gospodarczo.
Państwo polskie istniało więc w początku XIX wieku przez dwadzieścia pięć lat i trudno zrozumieć, dlaczego do dziś się twierdzi, że Polska zginęła już w tych czasach z mapy Europy. Nasi przodkowie z Legionów Dąbrowskiego sprawili, że jednak nie zginęła, nawet jeśli była państwem zależnym od ówczesnych mocarstw. Ale wtedy pełną suwerenność miały tylko mocarstwa, a Polska mocarstwem być przestała już wiele lat wcześniej. Nieodwołalnie, bo nieznane są przypadki upadłych mocarstw, które swą mocarstwową pozycję odbudowały. Ale w polskiej podświadomości zbiorowej utrwaliło się przekonanie, w jakimś stopniu aktualne do dziś, że Polski nie ma, jeśli nie jest mocarstwem.
Kres owej skromnej polskiej państwowości – pod kuratelą francuską, a potem rosyjską – położyło bardzo nieracjonalne powstanie listopadowe. Wybuchło przypadkowo, z inicjatywy grupki narwanych patriotycznie młodzieńców i upadło, bo musiało upaść w ówczesnej Europie mocarstw działających solidarnie przeciwko aspiracjom słabszych narodów. Fakt, że było nieudolnie dowodzone przez generałów, którzy nie mieli do niego najmniejszego przekonania, jest w tej sytuacji drugorzędny.
Bić się, ale rozsądnie
Na pytanie „bić się czy nie bić?”, zadane przez Tomasza Łubieńskiego w tytule jego głośnej przed laty książki o polskich powstaniach, moja odpowiedź jest prosta: bić się należy wtedy, gdy czyn zbrojny wspomaga racjonalną wizję osiągnięcia korzyści politycznych. Wojna może być przedłużeniem dyplomacji, a nie odwrotnie, bo jeśli jest odwrotnie, to negocjuje się na gruzach z pozycji pobitego. Chyba że jest się mocarstwem.
Były przypadki bardziej racjonalnych polskich zrywów zbrojnych, podjętych wokół I wojny światowej: powstanie wielkopolskie, powstania śląskie, a nawet w pewnej mierze Legiony Piłsudskiego. Wszystkie one wspomagały uczciwą dyplomatyczną grę na rzecz niepodległości w sytuacji, gdy słusznie można się było spodziewać sukcesu. Ale to nie one, a właśnie czyny nierozsądne – powstania: listopadowe, styczniowe i warszawskie 1944 roku – są do dziś bardziej pamiętane, szanowane i fetowane. Bo do dziś obowiązuje tak zwana narracja romantyczno-patriotyczna. Nawet bardzo słusznie szanowana Bitwa Warszawska jest pamiętana raczej w kategoriach religijnego cudu i patriotycznego zrywu, a nie po prostu najwyższego profesjonalnego kunsztu wojskowego, którym rzeczywiście zabłysnęło wtedy polskie dowództwo.
Główne przyczyny wybuchu powstań: styczniowego i warszawskiego były podobnie nieracjonalne ze strategicznego punktu widzenia – nagromadzona frustracja społeczeństwa upokarzanego długotrwale przez okupanta, chęć „powstania z kolan” i odegrania się na prześladowcach. W przypadku powstania warszawskiego była wprawdzie przesłanka wyglądająca na racjonalną: zamiar odzyskania stolicy przez legalne polskie władze emigracyjne, zanim zajmie ją armia sowiecka i przywiezione na jej czołgach komunistyczne władze nowego państwa polskiego wyzbyte wszelkiej legalności. Ale brak gwarancji pomocy ze strony sojuszników zachodnich pozwalał przewidzieć, że Stalin da powstaniu upaść, bo było ono w istocie skierowane przeciwko Związkowi Sowieckiemu.
Rozumowanie proste jak kij od szczotki, na które nie zdobyli się wtedy polscy stratedzy, bo wykształcona w patriotycznym duchu młodzież żądała od nich podjęcia czynu zbrojnego. Było to w zgodzie z kontrowersyjną tezą sformułowaną kilka lat wcześniej przez pułkownika Józefa Becka, wedle której jedyną wartością bezcenną w życiu narodów i państw jest honor. Kampania wrześniowa była wojną obronną, której nie dało się uniknąć, i poniosła sromotną klęskę z powodu małoduszności Francuzów i Anglików, którzy nie wykorzystali okazji do rozprawienia się z Hitlerem w sytuacji komfortowej, gdy Polska wiązała większość armii niemieckiej na wschodzie przez prawie miesiąc. Ale również z powodu nieprzygotowania do wojny naszego kraju, który odurzał się w latach trzydziestych dobrym samopoczuciem rzekomego mocarstwa.
Honor jest wartością politycznie ważną. W 1939 roku, wobec zagrożenia niemiecką agresją, jego przywołanie nie było bez sensu. Ale już w sierpniu 1944 roku należało pamiętać, że równie bezcenną wartością w życiu narodów jest po prostu życie ludzkie, które ochoczo oddała za Polskę znaczna część młodej elity. Winni jesteśmy głęboką cześć pamięci tych młodych ludzi. Ale winni im również jesteśmy pamięć o kontrowersyjności decyzji ich dowódców.
Im bardziej zjednoczone, tym bardziej suwerenne
Po katastrofalnej dla Polski II wojnie światowej nastały dziesięciolecia ćwierćniepodległości: totalnej zależności od Związku Radzieckiego, którą łagodził tylko naturalny opór polskiego społeczeństwa realizowany w praktyce na różne sposoby religijne i świeckie. Ale dla świata i Europy nie były to najgorsze dziesięciolecia. Nawet lekceważona ONZ przyczyniła się trochę do upowszechnienia zasad politycznej poprawności, w tym sensie, w którym oznacza ona jakiś elementarny, choćby udawany wstyd w przypadku rażącego braku szacunku dla praw ludzi i narodów.
Jeszcze bardziej obiecująca ewolucja zaszła w świecie euroatlantyckim. NATO zorganizowało system obrony przed agresywnym Związkiem Sowieckim. Wieloetapowy proces integracji europejskiej stworzył obszar geopolityczny silny gospodarczo i nadający polityczną siłę ideom nieznanego wcześniej szacunku dla osoby ludzkiej i suwerenności narodów, co stało się cudem nienotowanym w dziejach – nawet jeśli UE do dziś nie jest żadnym rajem, bo raju na ziemi być nie może.
Kraje europejskie, im bardziej zjednoczone, tym bardziej stawały się suwerenne, bo bardziej zdolne do zachowania swych tożsamości – w konfrontacji z tymi mocarstwami, które wyznawały odmienne wartości.
To właśnie sąsiedztwo z obszarem euroatlantyckim dało szansę sukcesu polskiemu Powstaniu Solidarności – jedynemu polskiemu powstaniu, które było skutecznym powstaniem z kolan drogą dyplomatyczną, a nie wojenną. Nie należy jednak zapominać, że decydujące warunki do takiego obrotu spraw stworzyło rozstające się z komunizmem mocarstwo rosyjskie, które deklarowało wtedy szczerze, chociaż przejściowo, wiarygodną wolę współpracy z Zachodem. Bardzo niedobrze, że współpraca z Rosją stała się dziś tak trudna i że Rosja półgębkiem, acz równie wiarygodnie grozi nam wojną. Bo Rosja, w przeciwieństwie do większości państw świata, w tym Polski, nadal jest mocarstwem, a jeśli jest mocarstwem zranionym, to tym bardziej nie można jej gróźb lekceważyć.
Mocarstwowość zależy dziś od współpracy
To przede wszystkim mocarstwa nadal rządzą światem, a najważniejszym z nich pozostają na razie Stany Zjednoczone. Samo pojęcie mocarstwowości uległo jednak istotnej ewolucji – zwłaszcza w Europie poszukującej niezbyt udolnie wspólnego statusu mocarstwa, w ramach którego szczególnie ważna rola przypada Niemcom, a zaraz potem Francji (skoro Wielka Brytania zdezerterowała tchórzliwie z geopolitycznego pola bitwy o wspólny europejski sukces polityczny i gospodarczy). Ale nawet Niemcy nie mają dziś szansy na status mocarstwa bez reszty Europy.
Dzięki temu każdy kraj uczestniczący w europejskim projekcie może mieć udział w potencjalnej mocarstwowości Europy, pod warunkiem że ten projekt będzie nie tylko trwał, ale również zmierzał ku coraz głębszej integracji kontynentu. Pouczającym przykładem historycznym jest Szwajcaria – konfederacja bardzo różniących się od siebie kraików, które właśnie dlatego, że przed wiekami zawarły ścisły sojusz, zyskały szansę na skuteczną wspólną obronę swych partykularnych kulturowych i religijnych tożsamości przed agresywnymi zakusami potężniejszych sąsiadów. Dzięki tej idei i jej sprytnemu wykorzystaniu mała Szwajcaria jest dziś być może najbardziej suwerennym krajem Europy, a każdy z jej 26 kantonów zachowuje własną tożsamość. Suwerenność jest wspólna, bo żadne z państw-kantonów (nawet Berno) nie aspiruje do statusu regionalnego mocarstwa na małym helweckim podwórku.
Mocarstwowość, za którą idzie racjonalna nadzieja na gwarancję bezpieczeństwa, zależy dziś od współpracy. Nawet Stany Zjednoczone swą mocarstwowość umniejszą, jeśli Donald Trump machnie ręką na europejskich sojuszników. Tym bardziej dotyczy to tak skromniutkich potęg jak Polska, której nic nie pomoże stanięcie na czele grupy jeszcze skromniejszych potęg w Europie Środkowo-Wschodniej w celu stawienia czoła nieco tylko większym potęgom, niemieckiej i francuskiej. Dlatego właśnie tak niemądra i niebezpieczna, a niekiedy nawet komiczna jest polityka zagraniczna prowadzona w Europie przez obecny polski rząd, nawiązująca do niechlubnej tradycji pogarszania sytuacji Polski na własne życzenie w imię „złotej wolności”, honoru i narodowej dumy.
Międzymorze – tak, ale…
Poprzednicy PiS u steru rządów w Polsce nie byli orłami polityki, ani nawet geopolityki. Ich też kusiła idea pychy cudownego kraju sukcesu, zielonej wyspy, gdzie z kranów płynie wyłącznie ciepła woda, w przeciwieństwie do innych krain, gdzie z kranów tryska tylko woda zimna. Z powodu tej błędnej narracji przegrali wybory. Bo do ich wygrania nie mogło wystarczyć podbijanie bębenka narodowej dumy hucznymi obchodami dwudziestopięciolecia „naszej wolności”, która jakoby przyniosła wolność całej Europie.
Tamci zachowali jednak marne resztki pokory i wiedzieli, że – zwłaszcza wobec narastających zagrożeń, nie tylko zresztą ze strony agresywnej Rosji, ale również innych destabilizujących się regionów świata – jedyną szansą ratunku dla Polski jest zacieśnianie współpracy z sojusznikami, z którymi jest nam po drodze z oczywistych względów. Nawet za cenę takich czy innych kompromisów, które przy współpracy narodów są zawsze koniecznością.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości rozmontowuje natomiast nie tylko sojusz Polski z zachodnim światem, ale również przyczynia się na scenie europejskiej do rozmontowywania projektu europejskiej integracji. To jest właśnie ów chocholi taniec z Wesela Wyspiańskiego. To pogarszanie sytuacji polskiego państwa.
Idea Międzymorza – ściślejszych więzów z krajami, których losy w XX wieku były podobne do naszych losów – nie jest bez sensu, bo ich głos powinien być w Europie bardziej słuchany. Ćwierć wieku temu zostały po prostu przyłączone do Zachodu, a to jeszcze nie oznacza zjednoczenia, bo ich doświadczenie do dziś nie zostało w pełni zrozumiane przez zachodnich partnerów i włączone do wspólnej europejskiej świadomości historycznej. Ale musi być jasne, że kraje te przemawiają razem w ramach jednoczącej się wspólnej Europy, a nie przeciwko procesowi jej jednoczenia.
Warunkiem powodzenia projektu Międzymorza jest też rezygnacja przez Polskę z aspiracji do przywódczej roli mocarstwa regionalnego. Czesi i Węgrzy po prostu się z tego śmieją po kątach, a Viktor Orbán zasugerował na Forum w Krynicy pół żartem, pół serio, że nie wszystkie konie będzie kradł z polskimi bratankami, a tylko te, których grabież będzie zgodna z węgierskim interesem. Bałtowie, Bułgarzy i Słowacy korzystają z okazji do milczenia, a Rumuni dyskretnie wzruszają ramionami.
Nic nie pomoże rozmieszczenie w Polsce skromnego kontyngentu wojsk NATO, jeśli dla zachodnich partnerów nie będzie jasne, że Polska chce być z nimi razem, a nie zbawiać świat z pozycji mocarstwa, którym niegdyś była, oraz z wyżyn stróża najwyższych wartości świeckich i religijnych, którym jakoby jest dzisiaj. Nic nie pomoże obrona terytorialna, jeśli Polska nie będzie gotowa do przyjęcia na siebie skromnej roli jednego z ogniw zachodniej wspólnoty przyczyniających się do jej jedności, a więc jej bezpieczeństwa. Bez tego owa obrona terytorialna – skądinąd pomysł niezły – może się okazać w niesprzyjających warunkach wychowawcą kolejnej generacji bezskutecznych patriotycznych ofiar.
Bogumił Luft
Bogumił Luft – ur. 1955, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, członek Rady Redakcyjnej „Więzi”. Dziś niezależny publicysta i tłumacz literatury rumuńskiej. Wcześniej: w latach 1999–2006 redaktor i komentator polityczny dziennika „Rzeczpospolita”, a w latach 2001–2003 jego stały korespondent w Bukareszcie i Kiszyniowie. Był ambasadorem RP w Rumunii w latach 1993–1999 oraz w Republice Mołdawii w latach 2010–2012. Autor książki Rumun goni za happy endem (Wydawnictwo Czarne, drugie wydanie 2015) o historycznych i współczesnych losach narodu rumuńskiego.