Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Duże, ciężkie ciało. Architektura nazistowska niesie niestety poważne pytania

Architektura nazistowska. Od lewej: Albert Speer, Adolf Hitler, Ruff (Ludwig Ruff lub Franz Ruff) z planami budowy i modelami terenów wieców partii nazistowskiej w Norymberdze, 1934/35. Fot. Bundesarchiv, Bild 146-1971-016-31

Fenomen nazizmu pozostawiliśmy bez głębszego zrozumienia. To zaś może oznaczać, że nie rozpoznamy jego powrotnej fali. W całej Europie mamy wszelkie szanse paść ofiarą historii niezrozumianej.

Próbując się wytłumaczyć, muszę najpierw sięgnąć po wspomnienie z dzieciństwa: mniej więcej w połowie lat 70., ale już po śmierci generała Franco, byłem z rodzicami u ich przyjaciół, których córka wróciła właśnie z Hiszpanii. W PRL-u taka wycieczka stanowiła wydarzenie (przynajmniej w naszym kręgu towarzysko-rodzinnym), więc zorganizowano oglądanie slajdów podróżniczki. Wtedy dowiedziałem się o istnieniu Valle de los Caidos.

Autorka zdjęć opowiadała o tym miejscu, niezbyt precyzyjnie, jako o grobowcu generała Franco. Jest to wydrążona przez więźniów góra – mówiła. – Wykuto w niej salę dwustumetrowej długości, o wysokości sześciu pięter. Przez specjalnie wybite okno do środka wpada w słoneczne dni promień, oświetlający sarkofag z ciałem dyktatora. Na zewnątrz, na szczycie wzniesienia umieszczono monstrualny betonowy krzyż; jego ramiona są tak szerokie, że mogłyby po nich jeździć ciężarówki.

Faszystowskie i nazistowskie pomysły architektoniczne, jakkolwiek też czasem nie grzeszące dobrym smakiem, nie dają się zbyć tak łatwo. Niosą niestety poważne pytania

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Nie czytałem wtedy jeszcze „Komu bije dzwon”, ale przekaz w moim domu rodzinnym był jednoznaczny: Franco, tak jak Mussolini, to pomniejsze „klony” Hitlera, działające z nieporównanie mniejszym rozmachem, ale w intencjach niemniej zbrodnicze. No i więźniowie, zapewne polityczni, pracujący przy budowie… To wystarczyło, by o tym pomniku pychy myśleć ze zgrozą.

Ale z drugiej strony w tym samym domu przekazywano dzieciom kult dzieł sztuki. Na półkach stały między innymi albumy z architektonicznymi cudami świata, z piramidami, Taj Mahal i Angkor Wat. Wielokrotnie je oglądałem. Tymczasem podobieństwo zamysłu hiszpańskich projektantów frankistowskiego mauzoleum – Pedra Mugurezy i Diego Mendeza – do tamtych budowli było uderzające. Rozmach i patos wydrążonej góry z gigantycznym krzyżem działały na wyobraźnię i wprost KAZAŁY umieścić ją w jednym szeregu z Koloseum, Partenonem czy Alhambrą.

Zaczytywałem się wtedy w science fiction i pewnie dlatego tak łatwo pobiegłem myślą ponad tysiąc lat w przyszłość. Więc jak to jest? – zastanawiałem się w popłochu, z którym młody człowiek odkrywa, że w świecie, w którym będzie niebawem żył samodzielnie, coś się nie zgadza. Więc za kilkanaście wieków ludzie będą podziwiali Valle da los Caidos dokładnie tak, jak my podziwiamy świątynię Amona i aleję w Karnaku? A o zatrutym źródle, z których wziął się przedmiot ich zachwytu, nie będą wiedzieć, lub – co gorsza – wiedząc, zlekceważą je jako nieistotne w obliczu potęgi sztuki?

Kilka lat później znałem już literacki komentarz do moich rozterek: „To myśmy budowali piramidy, rwali marmur na świątynie i kamienie na drogi imperialne…”. I nieco wcześniej – w tym samym „U nas, w Auschwitzu” – pisał Tadeusz Borowski: „Teraz dopiero poznałem cenę starożytności. Jaką potworną zbrodnią są piramidy egipskie, świątynie i greckie posągi! Ile krwi musiało spłynąć na rzymskie drogi, wały graniczne i budowle Miasta! Ta starożytność, która była olbrzymim koncentracyjnym obozem, gdzie niewolnikowi wypalano znak na czole i krzyżowano za ucieczkę. Ta starożytność, która była wielką zmową ludzi wolnych przeciw niewolnikom!”.

Ale jeśli się pamięta o ewolucji ideowej autora, te słowa powinny chyba budzić w czytelniku przynajmniej cień wątpliwości. Odkąd wróciłem do jego opowiadań jako dorosły człowiek, widzę w tym właśnie niepozornym fragmencie początek jego drogi do akceptacji komunizmu. Jeśli bowiem rzeczywistość kacetu potraktuje się nie, śladem Herlinga-Grudzińskiego, jako „inny świat”, lecz jako przeraźliwy w swojej nagości model tego, który rozciąga się poza drutami – złożona rzeczywistość ludzka układa się nagle w klarowny wzór, w niepozostawiający innych możliwości podział na więźniów i oprawców. Wśród tych drugich lądują, bez różnicy, Amon Goeth i Platon, Jürgen Stroop i Fidiasz, Josef Mengele i Gustave Eiffel.

Opowiedzenie się przeciwko nim skutkuje zaś przekonaniem, że każda rzecz, stworzona w warunkach alienacji pracy – a praca więźnia obozu to przecież tylko (?) skrajny przykład alienacji… – jest niegodziwa. Zemsta na „klasach posiadających” przyjmuje tedy kształt „walki z faszyzmem” na wszystkich frontach, także tam, gdzie użycie terminu „faszyzm” jest niedorzecznością. Można nawet powiedzieć, że Borowski, opowiadając się za stalinizmem, okazał się nie dość konsekwentny. Powinien bowiem opowiedzieć się raczej za jeszcze bardziej radykalną ideą, którą przeczuwał Jan Wacław Machajski (skądinąd pierwowzór Andrzeja Radka z „Syzyfowych prac”…), a wcielił w życie Pol Pot: że w takim razie kultura w ogóle jest, obok pieniądza, niesprawiedliwie i nierównomiernie dystrybuowana. A zatem ludzi z większym kapitałem kulturowym należy eksterminować tak, jak należy eksterminować kapitalistów (obszarników, fabrykantów, rentierów). Wyzerować rozwój społeczny i dorobek cywilizacji. Zacząć wszystko od początku.

Skoro już o czerwonych totalitaryzmach mowa: pozostałe po nich budowle, z naszym warszawskim Pałacem Kultury włącznie, odstręczały mnie zawsze zapierającym dech w piersiach bezguściem. Niezrealizowany projekt moskiewskiego Pałacu Rad ze stumetrowym posągiem Lenina, stojącym na szczycie niczym King Kong na czubku Empire State Buidling, jest kiczem i jako taki budzi jedynie uśmiech politowania. Patrząc na bukaresztański Dom Ludowy trudno nie mieć skojarzeń z ociekającymi złotem siedzibami operetkowych dyktatorów z Afryki.

Ale – od zakończenia II wojny minęło już, mam nadzieję, tyle lat, że mogę to wyznać – w moim odczuciu faszystowskie i nazistowskie pomysły architektoniczne, jakkolwiek też czasem nie grzeszące dobrym smakiem, nie dają się zbyć tak łatwo. Niosą niestety poważne pytania.

Niezrozumiały urok totalitaryzmu

Należę do pokolenia, któremu przekazano obraz hitleryzmu jako ideologii głupców, bandytów i sadystów. Przekaz był spójny i wywodził się jeszcze z okupacyjnej piosenki, zapowiadającej, że „przegra wojnę głupi malarz”. Akces do NSDAP czy sama tylko podatność na propagandę nazistowską dowodziły niedostatków intelektualnych, głębokiej demoralizacji albo wprost psychopatologii. Zbrodnicze eksperymenty lekarzy w obozach koncentracyjnych były działaniami pseudomedycznymi. Gestapowcy i esesmani lubili zadawać ból i zabijać. Reszta stronników Hitlera była niedokształcona albo katastrofalnie niemądra.

Ponieważ ilustrowano te tezy konkretnymi i niezmyślonymi przykładami, trudno było mieć wątpliwości. Nie pamiętam, kiedy zaczęło mi się zdawać, że w tej opowieści widzę jednak niepokojące szczeliny. Być może zaczęło się to od uświadomienia sobie, że co najmniej do początku XX wieku nikt by narodowi niemieckiemu nie przypisywał znacząco większego, niż w innych społeczeństwach, odsetka ludzi o niskim IQ, potencjalnych zbrodniarzy i psychopatów – a raczej przeciwnie, zważywszy, że Niemcy to był matecznik wielkiej filozofii, wielkiej muzyki, wielkiej literatury… Prawdopodobieństwo, że odsetki typów patologicznych równocześnie skoczyły w górę w ciągu życia jednego pokolenia (1900-1925), jest chyba niewielkie.

Potem zaczęło do mnie docierać, że krótko- lub, niestety, długotrwałej fascynacji nazizmem ulegli intelektualiści i artyści tej miary, co Carl Gustaw Jung (on, jak się zdaje, zaledwie na kilka miesięcy), Knut Hamsun, Ezra Pound, Martin Heidegger, Werner Heisenberg czy Leni Riefenstahl. Dalej, już na studiach, przyszła znajomość słynnych eksperymentów Milgrama i Zimbardo, podważających przekonanie, że nikt z nas, porządnych ludzi, nie może stać się zbrodniarzem.

Wreszcie, stosunkowo niedawno, znalazłem – w książce Magdaleny Gawin – mimochodem rzuconą uwagę, że nazistowskie eksperymenty na więźniach były w większości w tym tylko sensie pseudomedyczne, że nie zaakceptowałaby ich żadna lekarska komisja etyczna, natomiast znaczącą część pozostałej po nich dokumentacji przejęto skrzętnie po wojnie i najprawdopodobniej wykorzystano dla przyspieszenia rozwoju medycyny. Oczywiście nikt się tym nie chwalił, jak nikt – ani w ZSRR, ani w USA – nie przyznawał początkowo, że powojenne przyspieszenie rozwoju techniki rakietowej jest efektem wykorzystania nazistowskich fizyków i inżynierów wraz z ich dorobkiem. Męczarnie, na które skazywano ofiary eksperymentów, są oczywiście nie do zaakceptowania, ale nie wzięły się one z sadystycznej chęci patrzenia na bezcelowe cierpienie drugiego człowieka, a jedynie (?) z całkowitego nieliczenia się z tym cierpieniem. Ofiary wyłączono przecież z przynależności do rasy ludzkiej. Poza tym punktem wyjścia reszta doświadczenia spełniała, owszem, metodologiczne wymogi eksperymentu naukowego!

Kiedy niedawno ukazał się po polsku wybór z dzienników Joachima Goebbelsa, zdarzyło mi się rozmawiać z pewnym krytykiem literackim, z którym, obaj zakłopotani, wymieniliśmy po lekturze pierwszego tomu niechętne bąknięcia, że autor… umiał pisać. Na podobnej zasadzie o ewentualnych zdolnościach architektonicznych Alberta Speera i jego współpracowników mówi się do dziś z lekceważeniem. Jest zrozumiałe, że widząc w nazizmie – nie bez powodu przecież – prawdziwe „jądro ciemności” historii Europy, mamy poczucie, że każda ocena, która nie byłaby bezapelacyjnym potępieniem, jest uchyleniem drzwi, przez które ponownie może wydostać się na wolność tamten demon.

A jednak uważam, że w rezultacie po siedemdziesięciu latach od zakończenia II wojny fenomen nazizmu pozostawiliśmy – zapewne poza wąskim gronem historyków – bez głębszego zrozumienia. To zaś może oznaczać, że nie rozpoznamy jego powrotnej fali. Niewykluczone, że właśnie tego jesteśmy dziś świadkami; i nie myślę tu jedynie o dziwacznej popularności nacjonalizmu w Polsce. W całej Europie mamy wszelkie szanse paść ofiarą historii niezrozumianej – by strawestować prorocze słowa Stanisława Brzozowskiego.

Lotnisko i stadion

W niezbyt udanej, moim zdaniem, ekranizacji „Kongresu futurologicznego”Lema, wyreżyserowanej przez Ariego Folmana, bohaterka znajduje się w pewnej chwili na lotnisku przyszłości. Choć jego pierwowzór uległ komputerowej przeróbce, charakterystyczna budowla daje się rozpoznać bez trudu.

To Tempelhof – monumentalny budynek, zaprojektowany przez Ernsta Sagebiela, członka SA. Kiedy terminal powstawał, był najrozleglejszym budynkiem na świecie: wzniesiony na planie jednej czwartej okręgu ma długość 1200 metrów. Zawiera hale i inne pomieszczenia dla podróżnych, biura, zadaszone stanowiska dla samolotów, pokoje obsługi lotniska; na jego płaskim dachu znajdował się taras widokowy. Sir Norman Foster, brytyjski architekt, miał o nim powiedzieć, że stanowi „matkę wszystkich portów lotniczych świata”, wzorcowe połączenie funkcji, które musi spełniać tego rodzaj konstrukcja. Dla samolotów miejsce to zostało zamknięte po siedemdziesięciu latach pracy, w roku 2008.

Wydało mi się zastanawiające, że właśnie ta budowla znalazła się w wizji przyszłości, zrealizowanej przez izraelskiego (!) reżysera. Zwłaszcza, że choć generalnie jego film ma charakter antyutopii, berliński budynek, poddany co prawda futurystycznemu liftingowi, stał się scenerią jednego z relatywnie najpogodniejszych momentów „Kongresu”. Intrygowało mnie to tak bardzo, że minionego lata postanowiłem zobaczyć Tempelhof na własne oczy. A przy okazji inne ślady nazistowskiej architektury w stolicy Niemiec.

W rezultacie znalazłem się między innymi w kompleksie olimpijskim, wzniesionym w 1936 roku. Stadion zaprojektowany został przez Wernera Marcha, członka NSDAP. Tym, co uderza od momentu wyjścia z pobliskiej stacji metra, jest przemyślana do najdrobniejszych szczegółów koncepcja całego obszaru. Parkową aleją, przypominającą trochę drogę prowadzącą do sopockiej Opery Leśnej, idzie się łagodnie pod górę, na rozległy Olympischer Platz, pozwalający z jednej strony na szybkie wyjście kibiców ze znajdujących się w pobliżu obiektów sportowych, z drugiej – na zorganizowanie tu mniejszych defilad czy manifestacji. U szczytu wzniesienia, po węższej stronie placu, znajduje się wejście na sam stadion, pomiędzy dwiema smukłymi wieżami; wcześniej, po prawej stronie, kolejne bramy prowadzą na boisko do hokeja na trawie i na korty tenisowe.

Projekt zakładał, że wszystkie dyscypliny olimpijskie będą rozgrywane na sąsiadujących terenach. Dlatego obchodząc stadion – okolony stu trzydziestoma sześcioma filarami, skrywającymi podcienia – widzi się do dziś basen z wieżą do skoków i trybunami, a także inne budowle przeznaczone dla sportowców. Po stronie przeciwnej od Olympischer Platz rozciąga się gigantyczne Pole Majowe z monumentalną widownią i wysoką dzwonnicą, teren, gdzie – jak się zdaje – rozgrywano zawody hippiczne i, na pewno, urządzano Parteitagi.

Szara niecka stadionu, o osiach 240 i 300 metrów, mieściła pierwotnie 100 tysięcy widzów. W otaczającym ją parku stoją rzeźby i stalle, upamiętniające niemieckich medalistów. Wapienny i marmurowy budulec, a także klasyczne proporcje wszystkich budowli każą myśleć o dziedzictwie starożytności. W miejscu, gdzie umieszczono znicz olimpijski, widownię stadionu przecina wąska szczelina. Kiedy stanęliśmy tam z żoną i zaczęliśmy odczytywać napisy z tablic pamiątkowych, odkryliśmy, że przypadkowo zwiedzamy to miejsce dokładnie osiemdziesiąt lat po uroczystości zakończenia igrzysk: był, tak jak wtedy, 16 sierpnia. Nawiasem mówiąc: podczas inauguracji znicz został wówczas po raz pierwszy w historii nowożytnych igrzysk olimpijskich zapalony od płomienia, przyniesionego z Grecji. Ten pomysł tak się spodobał, że mimo hitlerowskich źródeł nawiązano do niego w Londynie w 1948 roku i kontynuowany jest do dziś.

Architektura nazistowska. Dzwon olimpijski
Architektura nazistowska. Dzwon olimpijski, Berlin 1936. Fot. German Federal Archives

Bo też wycieczka na berliński stadion uświadamia, że tak jak Tempelhof jest „matką wszystkich portów lotniczych świata”, tak ten stadion jest ojcem wszystkich nowożytnych obiektów olimpijskich. Gdyż nazizm był przede wszystkim modernizmem, projektem nowoczesności. Być może stąd bierze się wrażenie, że propagandowa architektura komunistyczna jest tylko śmieszna, nazistowska zaś nie (lub nie tylko; rzeźby wokół Stadionu Olimpijskiego bywają pokraczne). Ta pierwsza nie pozbyła się swego imitacyjnego charakteru, moskiewskie „pałace kultury” miały być JAKamerykańskie wieżowce, siedziby komunistycznych władz miały być JAK Luwr – podczas gdy ta druga była, choćby to nam się bardzo nie podobało, innowacyjna. Bodaj do czasu, gdy architekturę zdominował postmodernizm, pozostawaliśmy – coraz bardziej pośrednio, ale jednak – w obrębie także tamtych innowacji.

Jak przypuszczam, to właśnie sprawiło, że berlińskie lotnisko miało prawo zagrać w filmie port lotniczy przyszłości.

Diabelska alternatywa

W „Rodzinnej Europie” Czesława Miłosza znajduje się głośne wspomnienie o uczuciach, jakie w młodym poecie wzbudzało eleganckie towarzystwo spacerujące w niedzielę po głównym deptaku Wilna: „Oficerowie salutowali, mecenasowie i doktorzy rozdzielali ukłony, kobiety pokazywały swoje uśmiechy, futra i kapelusze. Posuwając się w tym tłumie albo stojąc na skwerku, byłem naładowany nienawiścią aż do pęknięcia. Człowiek, moim zdaniem, coś znaczył tylko przez swoją namiętność – do przyrody, myślistwa czy literatury, byle wkładał w to całego siebie. Ale to były małpy. Jakiż jest ich sens? Po co istnieją? Wzbijałem się na jakąś boską wysokość i trwałem nad nimi jak nad preparatem. Rodzą się, sekunda, umierają i żadnego śladu. […] Można się obawiać, że byłem potencjalnym oprawcą. I jest nim każdy, komu z pomocą jego JA przychodzi przyrodniczy sposób myślenia”.

Istotnym i niepokojącym motorem dwudziestowiecznych radykalizmów z prawa i z lewa jest nienawiść do mieszczaństwa i drobnomieszczaństwa, do burżuazji

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Szczerość, jak wiadomo, nie zawsze popłaca – Miłoszowi pod koniec życia wyciągnięto ten fragment, zwracając uwagę, że większość tych „małp” wywieziono wkrótce na Syberię, autor winien zatem wspominać je z większym szacunkiem. Tymczasem – pomijając już fakt, że autor „Rodzinnej Europy” opisuje w tym miejscu swoje przeżycia z młodości, a nie zwierza się z uczuć aktualnych – należy przede wszystkim zwrócić uwagę na inny paradoks.

Nienawistnicy chcieliby widzieć tu dowód na nieprzedawnioną jakoby skłonność Miłosza do komunizmu, podczas gdy w istocie mędrzec pokazuje co innego: mentalne źródło wszelkich, niekoniecznie lewicowych totalitaryzmów. Zwłaszcza że na końcu przytoczonego cytatu pojawia się „przyrodniczy sposób myślenia”, obecny w jednym z nurtów komunizmu za sprawą Engelsa, ale przenikający w całości idee nacjonalistyczne, łącznie z najjadowitszą ich mutacją: nazizmem. Wcześniej zaś ujawnia Miłosz istotny i niepokojący motor dwudziestowiecznych radykalizmów z prawa i z lewa. Jest nim nienawiść do mieszczaństwa i drobnomieszczaństwa, do burżuazji.

Jeszcze raz: „Człowiek, moim zdaniem, coś znaczył tylko przez swoją namiętność […] [Oni zaś] rodzą się, sekunda, umierają i żadnego śladu”. Na te zdania pisałby się i Przybyszewski, i awangardziści z kolejnych dekad, a i dziś przecież niejeden z nas, dusząc się trywialnością otoczenia, odczuwa coś podobnego, nawet jeśli laicki humanizm albo chrześcijaństwo podpowiadają mu, że niezręcznie jest współobywateli/bliźnich wyzywać z tego powodu od małp. Zresztą jeśli stać nas na rzetelną szczerość, wiemy dobrze, że i my sami zasługujemy na ten tytuł.

U Witkacego – w dramacie „Mątwa” – brzmiało to tak:

„BEZDEKA: […] Rano obudzę cię pocałunkiem. Po kąpieli wypijemy kawę. Potem pójdę malować, ty zaś będziesz czytać książki, które ci wskażę. Potem obiad. Po obiedzie pojedziemy na spacer. Znowu praca. Podwieczorek, kolacja, parę rozmów istotnych i na koniec zaśniesz, niezbyt zmęczona rozkoszą, żeby zachować siły na dzień następny.

ELLA: I tak bez końca?

BEZDEKA: Chciałaś powiedzieć: tak do końca”.

Nie inaczej jest czterdzieści lat później u Różewicza:

„ON: A wiesz boję się trochę
boję się że mogę to stracić

ONA: co

ON: no właśnie to nic […]

OBOJE: naszą małą stabilizację […]

ONA: to kładzenie się do łóżka

ON: i to leżenie w łóżku

ONA: i pracę i mój stosunek
do pracy i stosunek
przełożonego do mnie […]

OBOJE: i twoje i moje i nasze

ON: w pewnym sensie poglądy

ONA: troszkę się boję o szafę”.

I kolejnych trzydzieści lat później w wierszu Miłosza Biedrzyckiego:

„[…] u mnie nie słychać nic nowego; ciekaw
jestem, co takiego nowego słychać u Was,
bo niestety u mnie nic nowego nie słychać
no więc idę posłuchać, co nowego słychać
u moich znajomych, ale, jak się dowiaduję,
u nich niestety też nic nowego nie słychać
i oni mnie pytają, co u mnie nowego słychać”

Żyjemy przeciętnie, a na horyzoncie nie widać ani jednej idei, która by uczyniła nasze istnienie koniecznym, to znaczy: potrzebnym i sensownym. Kiedyś to zjawisko nazywało się dekadentyzmem, upadkiem cywilizacji Zachodu, potem małą stabilizacją, niedawno – końcem wielkich narracji, czy końcem historii. Wydarzenia dziejowe już się przez nasz kontynent przetoczyły; niosły nieszczęścia, ale i poczucie uczestnictwa w jakimś wielkim planie. Zależało od nas – a raczej: od naszych przodków – coś więcej niż poczucie osobistego sukcesu, mocno zresztą wątpliwego, gdy dobra doczesne dystrybuowane są tak kapryśnie. Ciepła woda w kranie, cóż to za synonim szczęścia, gdy można by wziąć udział w jakimś wspólnym osiąganiu wzniosłego celu?

Architektura nazistowska. Adolf Hitler i Albert Speer
Architektura nazistowska. Kanclerz Rzeszy Adolf Hitler (z prawej) i architekt Albert Speer rozmawiają o planach. Ośrodek górski Obersalzberg, 1938. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-2004-0312-500

Wobec tego dojmującego braku część ludzi potrafi umościć mniej lub bardziej wygodne gniazdko na tych warunkach, które zostawiła im rzeczywistość – i trudno nie odczuwać wobec nich gniewu, bo jedno z dwojga: albo oni nie mają wstydu, albo my rozumu. „Bydełko sobie śpi i chrapie” – pokrzykiwał Przybyszewski, wracając z kompanami po całonocnych libacjach w Krakowie. „To małpy” – mruczał młody Miłosz. Mogą też być to „lemingi”, a ostatecznie „robactwo”. To ci, którzy zaakceptowali reguły zastanej rzeczywistości, gdy można by zawalczyć o inną. Drobnomieszczanie, burżuje, ci, co widzą wszystko osobno, gdy należy raz jeszcze zobaczyć wszystko naraz, w ogarniającym całość losu ludzkości i naszego osobistego losu Wielkim Planie.

Niech jeszcze raz przemówi Borowski: „Gdybym Ci powiedział wtedy, gdy tańczyliśmy we dwoje w małym pokoiku o pomarańczowym świetle: słuchaj, masz milion ludzi albo dwa, albo trzy miliony, zabij ich tak, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet oni, uwięź kilkaset tysięcy, złam ich solidarność, poszczuj człowieka na człowieka, i… – przecież miałabyś mnie za szalonego i kto wie, czy nie przerwalibyśmy tańca”.

No to eksperymentalnie zapomnijmy, że to jednak możliwe, pozostawmy tylko poczucie dławiącej jałowości istnienia, banał popkultury, trywialność możliwych osiągnięć („kupiliśmy właśnie nową zmywarkę”) – i posłuchajmy na nowo tych głosów, że oto nasz naród ma dziejowe posłannictwo, że jesteśmy spadkobiercami Husarii, albo przemądrych Ariów, że postawimy najnowocześniejszy port lotniczy świata, urządziwszy wcześniej igrzyska sportowe, równe tym, które urządzali starożytni… Sprawimy, że człowiek stanie się znów godny tej nazwy, że będzie zdrowy i heroiczny, i urządzimy nareszcie sprawiedliwy świat, z którego przegnane zostaną nędza cielesna i duchowa… I jeśli nawet (a wciąż nie pamiętajmy, co mógłby powiedzieć Marii Tadeusz, kiedy tańczyli) któryś z tak przemawiających napomknie mimochodem, że droga do tych ekscytujących, wreszcie wielkich celów będzie trochę straszna – czy na pewno będziemy potrafili rozpoznać pokusę, co się zowie, szatańską? Nową redakcję bardzo starych słów: „Będziecie jako bogowie”?

A kiedy już się okaże, co dokładnie znaczy „trochę straszna droga”, kiedy od ciągłego naciskania spustu pistoletu będą się nam robiły na palcach odciski (jak podobno działo się w Babim Jarze), może być za późno. Zresztą smutną konieczność eksterminacji może wezmą na siebie inni, a my starannie nie będziemy o niczym wiedzieć.

Co przecież – i to jest najstraszniejsze w tym wszystkim – nie oznacza wcale, że racja znajduje się po stronie „małp” z wileńskiego deptaku. Gdyż po żadnej stronie nie ma tu racji, a innych stron nie umiemy od dawna dostrzec.

Groteskowy koniec pewnego marzenia

Według relacji Alberta Speera, wkrótce po zakończeniu igrzysk w Berlinie Adolf Hitler polecił mu przygotowanie projektu nowej stolicy Niemiec: Gesamtbauplan für die Reichshauptstadt. Führer – popadając, jak się zdaje, w coraz odleglejszą od realiów manię wielkości – używał pod koniec (!) wojny nazwy Welthauptstadt (stolica świata),natomiast sam Speer w opublikowanych w 1969 roku wspomnieniach posłużył się nazwą „Germania”.

Chodziło o całkowitą zmianę wizerunku Berlina, którego zarówno urbanistyczny, jak socjologiczny charakter naziści oceniali od początku bardzo krytycznie (pisze o tym m.in. Goebbels w przywoływanych tu już dziennikach). Na osi północ-południe, od zakola Sprewy w pobliżu Reichstagu po okolice dzisiejszej stacji S-Bahn Südkreuz, zamierzano wyrąbać szeroką na kilkaset metrów aleję, znajdującą się na specjalnej płycie betonowej, kilka pięter nad ziemią. Cywilny ruch samochodowy miał odbywać się poniżej; na płycie planowano na co dzień teren dla pieszych, a w święta – gigantyczne defilady wojskowe. Obie pierzeje alei planowano ozdobić olbrzymimi, bogato zdobionymi budynkami administracji publicznej oraz pomnikami bohaterów wojennych. Jako zamknięcie perspektywy alei od północy projektowano największą salę widowiskową świata: zwieńczoną kopułą Wielką Halę o wysokości 200 metrów i dwustupięćdziesięciometrowym obwodzie bębna kopuły, o kubaturze szesnastokrotnie większej niż bazylika św. Piotra w Rzymie. Przy Hali, mieszczącej według planów do 180 tysięcy widzów, pozostawiony obok Reichstag wyglądałby jak kiosk z owocami.

Architektura nazistowska. Makieta Germanii
Architektura nazistowska. Makieta Germanii – przebudowanego Berlina po oczekiwanym zwycięstwie w II wojnie światowej. Fot. Bundesarchiv, Bild 146III-373

Z kolei na przeciwległym końcu alei, około kilometra przed zamykającym ją centralnym dworcem kolejowym, zaplanowano postawienie łuku triumfalnego, który byłby rzecz jasna nieporównanie masywniejszy od paryskiego pierwowzoru. Na zachowanym szkicu widać, że samą Bramę Brandenburską miał przewyższać co najmniej pięciokrotnie. Wszystkie te szkicowe pomysły Hitlera Speer przeobrażał w konkretne projekty, których realizację zamierzano zakończyć przed rokiem 1950. Speer jednak, w odróżnieniu od swego pryncypała, był profesjonalnym architektem i dość szybko zdał sobie sprawę, że stolica Niemiec powstała na gruntach podmokłych, toteż prawdopodobnie budowli o tak gargantuicznych rozmiarach, a więc i niewyobrażalnym ciężarze, zwyczajnie nie da się tutaj postawić. W tej sytuacji należało najpierw przeprowadzić eksperyment, co właściwie zniesie berlińska ziemia. Zwłaszcza że Hitler zaatakował tymczasem ZSRR i z uruchomieniem prac nad Germanią należało się wstrzymać do „ostatecznego zwycięstwa”.

W 1941 roku nieopodal planowanego łuku triumfalnego wzniesiono zatem doświadczalną konstrukcję pod nazwą Schwerbelastungskörper (czyli w wolnym przekładzie: duże ciężkie ciało, choć bardziej serio: ciężki obiekt obciążeniowy). Koszt przedsięwzięcia wynosił około 400 tysięcy marek, a byłby z pewnością wyższy, gdyby nie zaprzęgnięto do pracy francuskich robotników przymusowych. Schwerbelastungskörper to betonowy owalny kloc o średnicy 21 metrów i wysokości ponad 32 metrów, z czego nad ziemię wystaje 14 metrów, a pozostałych 18 metrów znajduje się poniżej powierzchni. Wewnątrz znajduje się pomieszczenie z osiemnastometrowym szybem, w którym zainstalowano urządzenia pomiarowe. Speer zakładał, że jeśli w ciągu kilku lat konstrukcja osiądzie w gruncie nie bardziej niż na głębokość 6 cm, będzie można przystąpić do budowy głównej arterii Germanii. Wkrótce nie było już warunków, żeby prowadzić obserwacje, a płaskie zwieńczenie „dużego ciężkiego ciała” posłużyło jako platforma działka przeciwlotniczego podczas oblężenia Berlina. W 1948 roku sprawdzono, że Schwerbelastungskörper zapadł się tymczasem 19 cm poniżej gruntu, czyli ponad trzykrotnie głębiej, niż miał nadzieję Speer. Trudno nie skomentować tego symbolicznie: projekt Hitlera był za ciężki na berlińską ziemię…

W rezultacie jednak historia pokazała, nie po raz pierwszy w dziejach, ironiczne oblicze. Gdyż z całej Alei Wspaniałości, bo tak planowano nazwać oś północ-południe, z Wielkiej Hali, nowego gigantycznego dworca kolejowego, z łuku triumfalnego, oszałamiających budynków biurowych i pomników został wzniesiony i przetrwał do dzisiaj tylko szary i gruby Schwerbelastungskörper, surrealistyczna pamiątka po przyciężkich marzeniach Führera. Po wojnie kilkakrotnie przymierzano się do wysadzenia go w powietrze, ale betonowy kloc wylano solidnie, a nieopodal wyrosły kamienice – i eksplozje, które byłyby skuteczne, zrujnowałyby zabudowania w promieniu wieluset metrów.

Korzystając zatem z tego, że średnica części schowanej pod ziemią jest nieco mniejsza niż tego, co sterczy powyżej, i między gruntem a cielskiem Schwerbelastungskörpera tworzy się naturalne schronienie przed deszczem, urządzono w tym miejscu niewielki amfiteatr, gdzie odbywają się występy undergroundowych artystów (Hitler z pewnością chciałby ich wszystkich eksterminować…). Zadrzewiony dziś teren otoczono płotem, a w niewielkim pawilonie przy bramie znajduje się wystawa poświęcona dziejom tego dziwacznego budynku. Można też wejść na platformę widokową, żeby podziwiać „duże ciężkie ciało” od góry i zobaczyć, którędy i na jakiej wysokości miałaby prowadzić Aleja Wspaniałości. Ciekawe, że wśród znajomych Berlińczyków nie spotkałem nikogo, kto by wiedział o tym miejscu, choć informacje o nim można znaleźć bez trudu w internecie.

Tak się widocznie kończą marzenia o tym, że „będziemy jako bogowie”. Wyobrażam sobie, niekoniecznie zgodnie z wiedzą geologiczną, ale zgodnie z porządkiem symboli, że Schwerbelastungskörper będzie się zapadał głębiej i głębiej, aż za ileś tysięcy lat ze wstrętnym cmoknięciem skryje się pod powierzchnię, wpadnie do środka Ziemi jak korek wepchnięty do butelki i roztopi się w warstwie płynnych skał wewnątrz naszego globu. Tam – w ogniu, skąd chciano wynieść płomień rozgrzewającej ludzkość namiętnej idei, a który okazał się ogniem piekła – „duże ciężkie ciało” znajdzie miejsce swojego przeznaczenia.

Wesprzyj Więź

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2016. Tytuł oryginalny: „Duże, ciężkie ciało. Śladami nazistowskiej architektury”

Pisząc, korzystałem m.in. z następujących źródeł:

1. https://pl.wikipedia.org/wiki/Valle_de_los_Ca%C3%ADdos , dostęp: listopad 2016.
2. T. Borowski, „U nas w Auschwitzu”, w: T. Borowski, „Utwory wybrane”, oprac. A. Werner, Wrocław 1977.
3. M. Gawin, „Rasa i nowoczesność. Historia polskiego ruchu eugenicznego” (1880-1952), Warszawa 2003.
4. J. Goebbels, „Dzienniki”. Tom 1: 1923-1939, tłum. i oprac. E. C. Król, Warszawa 2013.
5. http://berlin.miasta.org/art_lotnisko-tempelhof_27.html, dostęp: listopad 2016.
6. J. M. Czupryna, M. Ptaszyńska, „Berlin”, Warszawa 2015.
7. https://en.wikipedia.org/wiki/Werner_March, dostęp: listopad 2016.
8. Cz. Miłosz, „Rodzinna Europa”, Kraków 2001.
9. S. I. Witkiewicz, „Mątwa czyli Hyrkaniczny światopogląd”, w: Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Dzieła wybrane. Dramaty”, t. II, Warszawa 1985.
10. T. Różewicz, „Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja”, Kraków 1986.
11. M. Biedrzycki, „Hołd” (Dwa sonety), w: M. Biedrzycki, „OO”, Kraków 1994.
12. http://gadzetomania.pl/5426,niezwykle-projekty-iii-rzeszy-cz-1-germania-nowa-stolica-swiata, dostęp: listopad 2016.
13. https://en.wikipedia.org/wiki/Schwerbelastungsk%C3%B6rper, dostęp: listopad 2016.
14. http://www.schwerbelastungskoerper.de/the-information-place.html,  dostęp: listopad 2016.
15. Wystawa w pawilonie turystycznym przy General-Pape-Straße (obok Schwerbelastungskörper), sierpień 2016.

Podziel się

7
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.