Obok realizmu życiowego papież Franciszek wykazuje się także innym typem realizmu, który można by nazwać eschatologicznym.
A taki dowcip Państwo znają? Było sobie szczęśliwe małżeństwo… Tu pauza i śmiech powszechny, to już koniec żartu. Wiadomo przecież, jak to jest z małżeństwami, miało być pięknie, a wyszło fatalnie – dokładnie tak, jak opowiada bohater „Sonaty kreutzerowskiej” Tołstoja:
„Zakochanie wyczerpało się przez zaspokojenie zmysłów i znaleźliśmy się wobec siebie w naszym rzeczywistym wzajemnym stosunku, to jest jako dwoje całkowicie obcych sobie egoistów, z których każde chce uzyskać jak najwięcej przyjemności dla siebie przy pomocy drugiego.
[…] kłótnie zaczynały się z tak błahych powodów, że po skończeniu nie mogliśmy sobie przypomnieć, o co poszło.
Prawdopodobnie uważała, że zawsze ma wobec mnie rację, a ja, o, ja w swoich oczach byłem wobec niej po prostu święty. Sam na sam byliśmy niemal skazani na milczenie lub na takie rozmowy, jakie zapewne mogłyby prowadzić ze sobą zwierzęta: «Która godzina? Czas spać. Co dziś na obiad? Dokąd jedziemy?». […] We mnie często kipiała straszna do niej nienawiść! Patrzyłem niekiedy, jak nalewa herbatę, porusza nogą, podnosi łyżkę do ust, siorbie wciągając płyn, i nienawidziłem jej właśnie za to, jak za najgorszy postępek. […] Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent małżeństw żyje w takim samym piekle, w jakim ja żyłem […]”[1].
Ot, i cała prawda. Bo czy tak nie bywa? A że czasem zdarzy się inaczej, to już chyba jakiś wyjątek, co potwierdza regułę – ale to pewnie też blaga dla pobożnych i mydlenie oczu.
Pokonanie kruchości to niekoniecznie zlikwidowanie jej, ale także przełamanie się, by zrobić coś mimo jej istnienia
Porzucam szybko ten minorowy ton, który miał tu tylko przywołać pewne charakterystyczne podejście do małżeństwa, a w zasadzie można powiedzieć szerzej – podejście do życia. Postawa ta cierpi na nadmierne skupienie na stanie obecnym, w którym oczywiście zawsze można dostrzec przeogromne zasoby ludzkiej mizerii, a przy tym za nazbyt wątły uznaje związek między sprawami nazywanymi przez łacińskie słowa miseria (nieszczęście, nędza) i misericordia (miłosierdzie). Krótko mówiąc: wobec przejawów niedoskonałości przedstawiciel takiego podejścia jest w swych opiniach bezlitosny, a w świecie nieprzemienionym, któremu daleko do królestwa niebieskiego, znajdzie ich bez liku. Kończy więc swoje dotyczące życia obserwacje tam, gdzie właśnie wypadałoby zacząć je pogłębiać.
Za to zadanie biorą się ci, którzy przyjmują, że oprócz rozpoznania tego, co widać na powierzchni (a więc oprócz prawdy rozumianej jako trafne opisanie tego, jak jest) potrzebujemy spojrzenia w głąb, a może raczej wzwyż – ku temu, jak może być, jakie możliwości mamy w siebie wpisane, jak dobry i piękny jest człowiek w Bożym planie. Dopiero o połączeniu tych dwóch perspektyw można powiedzieć: „cała prawda” (nawiasem mówiąc, i tak z poczuciem, że coś ważnego ciągle nam się wymyka).
Bracia marnotrawni
W sposób obejmujący te dwie perspektywy pisali o chrześcijańskiej wizji małżeństwa zarówno Jan Paweł II (przede wszystkim zbiór katechez „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich” oraz adhortacja „Familiaris consortio”), jak i Benedykt XVI w encyklice „Deus caritas est”, przełomowej pod względem opisu miłości erotycznej. Czyni to także we właściwy sobie sposób Franciszek w adhortacji „Amoris laetitia”.
Dwóm poprzedzającym jej powstanie synodom towarzyszyły obawy części komentatorów, czy aby uwaga papieża nie skoncentrowała się zanadto na sytuacjach nieregularnych. „Staramy się żyć uczciwie, według tego, czego uczy Kościół, tymczasem synod o rodzinie skupia się nie na nas, tylko na tych, którzy swoją rodzinę rozbili” – można by sparafrazować te wypowiedzi, w których pobrzmiewały echa narzekania starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym (i miłosiernym ojcu): „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu…” (Łk 15,29).
Wbrew tym niepokojom w „Amoris laetitia” starszy syn (czy też starsza córka – nie o płeć tu przecież chodzi) znajdzie wiele słów skierowanych wprost do niego, pełnych troski i wskazówek. Słów, dzięki którym może poczuć, w jak wielkie rzeczy został włączony poprzez małżeństwo, ale i takich, dzięki którym (o ile tylko rozumiejąco czyta) może dostrzec, że sam jest synem marnotrawnym – tyle możliwości wprowadzenia w swe życie piękna i dobra przesypuje mu się co dzień między palcami.
W „Amoris laetitia” Franciszek stara się o możliwie pełne przedstawienie fenomenu małżeństwa. Sprawy najwyższej rangi – jego duchowy sens jako obrazu jedności Trójcy Świętej i pełnej miłości relacji między Chrystusem a Kościołem – sąsiadują z analizami małżeńskiej codzienności. A tę stanowią tak zmagania o zapewnienie rodzinie potrzeb materialnych, jak też m.in. wspólnie przeżywane przyjemności, dzielone zainteresowania i zachwyty, atrakcyjność seksualna czy kłótnie i narzekania. Dzięki temu symbolika małżeństwa i jego nadprzyrodzone powołanie nie są pokrytym patyną tworem, który niedotykalny unosi się gdzieś między gwiazdami – widać, że są to sprawy, które realizują się tu i teraz.
W adhortacji nie brakuje też porad, jak umacniać wzajemną więź – obfituje w nie szczególnie rozdział „Miłość w małżeństwie”. Franciszek nieraz podkreślał, że nadmierne skupienie na abstrakcji nie służy życiu i że nie tak przemawia Bóg do człowieka. Takie założenie jest też wyraźne w „Amoris laetitia”: „Niejednokrotnie przedstawialiśmy ideał teologiczny małżeństwa zbyt abstrakcyjny” (36), „słowo Boże nie ukazuje się jako sekwencja abstrakcyjnych teorii, ale jako towarzysz drogi” (22), „Na duchowość miłości rodzinnej składa się tysiące prawdziwych i konkretnych gestów” (315). To wszystko sprawia, że choć adhortacja nie jest oczywiście (i na szczęście!) kolejnym poradnikiem w stylu „Jak zbudować szczęśliwy związek w pięć minut”, to ci, którzy żyją w małżeństwie lub się do tego przygotowują, będą w stanie stworzyć na tej podstawie własny przewodnik po miłości, dostosowany do swoich potrzeb. Po lekturze „Amoris laetitia” nie da się nie wiedzieć, że relacje zbudowane w pięć minut rozpadają się w ułamku sekundy.
Mistyk z patelnią w dłoni
Odniesienia do nadprzyrodzonego wymiaru małżeństwa pojawiają się w wielu punktach adhortacji, stanowiąc serce wszystkich pozostałych rozważań – nawet gdy podejmowane są szczegółowe kwestie praktyczne, a o tym wymiarze nie ma bezpośrednio mowy. Wiemy przecież, że serce bije nieprzerwanie i ożywia organizm także wówczas, gdy nie przykładamy ucha do piersi, by się w nie wsłuchać.
Spośród tych licznych fragmentów[2], w których Franciszek przedstawia symboliczny sens małżeństwa, przywołam tylko jeden, najbardziej syntetyczny. Pojawia się on w kontekście zestawienia małżeństwa i dziewictwa/celibatu, gdy papież objaśnia, że żadnego z tych stanów nie można uznać za definitywnie doskonalszy, a więc innymi słowy, małżeństwo nie jest gorszym, mniej duchowym powołaniem niż kapłaństwo czy życie zakonne: „Z kolei miłość małżonków ma inne wartości symboliczne: z jednej strony, jest to swoiste odzwierciedlenie Trójcy Świętej. Trójca Święta jest bowiem pełną jednością, ale w której znajduje się również różnica. Ponadto rodzina jest znakiem chrystologicznym, ponieważ ukazuje bliskość Boga, który dzieli życie człowieka, jednocząc się z nim we Wcieleniu, Krzyżu i Zmartwychwstaniu: każde z małżonków staje się «jednym ciałem» z drugą osobą i ofiarowuje siebie samego, aby dzielić je w pełni z drugą osobą aż do końca” (161).
Choć „Amoris laetitia” nie jest oczywiście (i na szczęście!) kolejnym poradnikiem w stylu „Jak zbudować szczęśliwy związek w pięć minut”, to ci, którzy żyją w małżeństwie lub się do tego przygotowują, będą w stanie stworzyć na tej podstawie własny przewodnik po miłości, dostosowany do swoich potrzeb
Brzmi dostojnie i dość enigmatycznie, dopóki nie wypełnimy tego ogólnego zarysu treścią. Pomyślmy, gdzie przeżywa się to powołanie? Czy nie gdzieś między stukotem patelni, klikaniem klawiatury, podskakiwaniem, żeby rozbawić dziecko, a biegnięciem na autobus – w realiach, w których o czas na modlitwę i refleksję trzeba nieraz poważnie zawalczyć? Papież niewątpliwie ma tego świadomość, nie jest człowiekiem oderwanym od rzeczywistości, który nie ma pojęcia o sposobie życia osób świeckich. Sam nadmienia w adhortacji o sytuacjach, gdy członkowie rodziny pozornie są razem, np. usiedli do posiłku, w istocie jednak każdy z nich pochłonięty jest swoim telefonem komórkowym (278).
Zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, Franciszek pisze o małżeństwie jako drodze do świętości i drodze rozwoju mistycznego wiodącej przez codzienność w całym jej bogactwie: „[…] chwile radości, odpoczynku i święta, a także seksualności są doświadczane jako udział w pełni życia Jego zmartwychwstania. Małżonkowie poprzez różne codzienne gesty tworzą «przestrzeń teologalną», w której można doświadczyć mistycznej obecności zmartwychwstałego Pana” (317).
Słabi bez makijażu
Franciszek nie tylko jest świadomy ludzkich ograniczeń i grzeszności, a więc także ułomności związku budowanego przez dwie naznaczone niedoskonałością osoby[3] – można powiedzieć, że wręcz czyni ze słabości centralny motyw rozważań zawartych w „Amoris laetitia”. Nie jest to jednak mroczna, pesymistyczna wizja – wręcz przeciwnie. Światło wnosi do niej po pierwsze powracające przypomnienie o miłosierdziu Boga i Jego uzdrawiającej mocy, po drugie zaś ciągłe wskazywanie na potrzebę rozwoju, przezwyciężania swych ograniczeń, robienia kolejnych kroków na drodze ku byciu tak dobrymi, zachwycającymi i oddychającymi łaską, jak widział to Bóg w swym stwórczym marzeniu[4] – ze świadomością, że doskonałość będzie cechować nasze życie dopiero w królestwie niebieskim[5].
Przyjmując taką perspektywę, będziemy w stanie potraktować własną słabość – zarówno w sensie skłonności do zła, jak też w znaczeniu podatności na zranienia – z większym spokojem, a więc także bardziej konstruktywnie, co znacząco wpływa na kształt naszych relacji: „Trzeba pokonać kruchość, która nas prowadzi do obawiania się drugiej osoby, jakby była «konkurentem»” (140), „[…] prawdziwa miłość umie także przyjmować od drugiego, jest zdolna do zaakceptowania siebie jako osoby kruchej i potrzebującej pomocy” (157). Tylko pozornie te zdania są ze sobą sprzeczne – pokonanie kruchości to niekoniecznie zlikwidowanie jej, ale także przełamanie się, by zrobić coś mimo jej istnienia.
Radykalna bliskość, jaką niesie ze sobą małżeństwo, sprawia, że wszystkie niedostatki stają się dla męża/żony jaskrawo widoczne. Dzieląc to samo mieszkanie, łóżko, lodówkę, szafę, łazienkę i przebywając razem przez pokaźną część dnia, nie da się zatuszować niechlubnych faktów na swój temat, tak w wymiarze fizycznym, jak pod względem charakteru. Wprawdzie bohaterki seriali radzą sobie z utrzymywaniem prezencji na niesłabnącym poziomie, chodząc po domu w szpilkach i eleganckich kostiumach oraz robiąc makijaż na chwilę przed przebudzeniem, wątpliwe jednak, czy jest to heroizm wart swojej ceny. Przede wszystkim zaś, czy podobny kamuflaż można zastosować na swoim temperamencie. „Żyjąc w rodzinie, trudno udawać i kłamać, nie możemy zakładać maski” – zauważa Franciszek (315).
Ukochany mąż i najdroższa żona okazują się w końcu – możliwe, że całkiem krótko po ślubie – istotami niezwykle uciążliwymi i drażniącymi. Innymi słowy, wychodzi na jaw tuszowany przez zakochanie fakt, że przynależą do gatunku ludzkiego z różnymi tego konsekwencjami, a nie do świata naszych rojeń. Poczucie zawodu wydaje się nieuniknione. Pytanie, w którą stronę nas to poprowadzi: czy ku opisanemu przez Franciszka zastępowaniu miłości „spojrzeniem inkwizytorskim i bezlitosnym, kontrolą zasług i praw każdego, roszczeniami, konkurencją i samoobroną”, czy też ku stworzeniu bardziej realistycznej wizji swego związku, po przejściu przez etap „rekolekcji utraconych marzeń”[6].
Jak zauważa papież, istnieje rodzaj potrzebnego nam rozczarowania: „[…] zasada duchowego realizmu sprawia, że współmałżonek nie wymaga, aby druga osoba całkowicie zaspokoiła jego potrzeby. Trzeba, aby droga duchowa każdego, jak słusznie wskazywał Dietrich Bonhoeffer, pomagała mu w «rozczarowaniu się» drugim i zaniechaniu oczekiwania od tej osoby tego, co jest właściwe jedynie miłości Boga” (320).
Ukochany mąż i najdroższa żona okazują się w końcu – możliwe, że całkiem krótko po ślubie – istotami niezwykle uciążliwymi i drażniącymi. Wychodzi na jaw tuszowany przez zakochanie fakt, że przynależą do gatunku ludzkiego z różnymi tego konsekwencjami, a nie do świata naszych rojeń. Poczucie zawodu wydaje się nieuniknione. Pytanie, w którą stronę nas to poprowadzi
W kontekście mierzenia się z przykrymi cechami męża/żony papież zachęca do dwóch rzeczy: zachwycenia się tym, co w drugiej osobie jest dobre i piękne („Wiele urazów i kryzysów pojawia się wówczas, gdy przestajemy podziwiać”, 128), oraz wspierania jej w zmienianiu tego, co jeszcze takie nie jest. Objaśniając znaczenie zwrotu panta elpizei występującego w „Hymnie o miłości”, Franciszek pisze: „Panta elpizei: nie lęka się przyszłości. W połączeniu ze słowem poprzednim wskazuje na kogoś, kto wie, że drugi może się zmienić. Zawsze wierzy, że możliwe jest dojrzewanie, niespodziewany wybuch piękna, że najbardziej ukryte potencjalności jego istoty kiedyś wydadzą pierwsze pędy. To nie znaczy, że wszystko w tym życiu się zmieni. Pociąga za sobą akceptację, że niektóre rzeczy nie wypadną tak, jakbyśmy chcieli, ale być może Bóg pisze prosto po krzywych liniach tej osoby i wyciągnie jakieś dobro ze zła, jakiego nie udaje się jej przezwyciężyć na tej ziemi (116).
Delikatnie zarysowana tu perspektywa przemienienia związanego z przejściem do życia wiecznego rozkwita pełnią barw w innym fragmencie: „Tam [w niebie] autentyczna istota tej osoby będzie jaśnieć z całą swoją mocą dobra i piękna. Pozwala nam to także pośród udręk tej ziemi patrzeć na tę osobę z podziwem, spojrzeniem nadprzyrodzonym, w świetle nadziei, i oczekiwać owej pełni, jaką pewnego dnia otrzyma w królestwie niebieskim, pomimo że teraz nie można jej dostrzec” (117).
Obok realizmu polegającego na trafnym rozpoznaniu i opisaniu obecnej sytuacji Franciszek wykazuje się także innym typem realizmu, który można by nazwać – sięgając po terminologię ze sztuki ikony – realizmem eschatologicznym, a więc prezentującym obraz człowieka w rzeczywistości zbawionej.
I podobnie jak było z ikoną, niewątpliwie znajdą się tacy, którzy nie wyobrażając sobie realizmu innego niż realizm życia doczesnego, uznają to za aberrację, błąd w sztuce – w tym wypadku w sztuce myślenia. Przy takim założeniu nie pozostaje nic innego, jak tylko opowiadać smutne dowcipy na temat małżeństwa. Odarcie z wymiaru nadprzyrodzonego czyni z niego skazane na niepowodzenie równanie, które z dwóch niedoskonałych osób chciałoby zbudować doskonały związek. Jako takie jest ono w rzeczy samej śmiechu warte. „Amoris laetitia”, radość miłości, to jednak radość zupełnie innego rodzaju.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2016
Przeczytaj też: Norma dla człowieka, nie człowiek dla normy
[1] L. Tołstoj, „Sonata Kreutzerowska”, tłum. M. Leśniewska, Warszawa 1985, s. 36, 38, 52-53.
[2] Inne fragmenty dotyczące nadprzyrodzonego sensu małżeństwa jako obrazu Trójcy Świętej i relacji między Chrystusem a Kościołem, a także płodności jako znaku aktu stwórczego – zob. „Amoris laetitia”, 10, 29, 63, 71, 73, 121, 319.
[3] Jak ta niedoskonałość ma się do pojmowania małżeństwa jako znaku rzeczywistości nadprzyrodzonej? W tym kontekście warto się przyjrzeć dwóm fragmentom „Amoris laetitia”: „Chociaż «analogia pomiędzy parami: mąż–żona oraz Chrystus–Kościół» jest «analogią niedoskonałą», to zachęca ona, by błagać Boga, aby wlał swoją własną miłość w ograniczenia relacji małżeńskich” (73), „[…] nie należy mylić różnych poziomów: nie należy zrzucać na dwie osoby mające swoje ograniczenia ogromnego ciężaru konieczności odtworzenia doskonałego związku między Chrystusem a Kościołem, ponieważ małżeństwo oznacza «proces dynamiczny, przebiegający powoli przez stopniowe włączanie darów Bożych»” (122).
[4] Nieprzypadkowo używam tu słowa „marzenie” w odniesieniu do Boga. Sformułowanie to pojawia się w „Amoris laetitia”: „pragnienie tworzenia rodziny to postanowienie, by być częścią marzenia Boga, decyzja, aby marzyć wraz z Nim” (321).
[5] Por. „Amoris laetitia”, 325: „[…] abyśmy przestali wymagać od relacji międzyludzkich takiej doskonałości, czystości intencji i konsekwencji, które można znaleźć jedynie w ostatecznym królestwie”.
[6] Odwołuję się tu do wyrażenia, którego użyłam w książce „Osobliwe skutki małżeństwa”: „Jak w każdych rekolekcjach chodzi o przemianę wewnętrzną – w tym wypadku o porzucenie fantomu swojego męża czy swojej żony […] za prawdę wzięliśmy maski, które każdy, choćby nieświadomie, wciąga na swoją twarz. Zaczynając wspólną codzienność, będziemy stąpać po zgliszczach swoich wyobrażeń – o kochanej osobie, o życiu razem i o własnych możliwościach. Horyzont pełen ruin i tłuczone szkło pod stopami – jednym słowem: katastrofa. Tak będzie, dopóki kurczowo będziemy się trzymać iluzji, spopielających się jedna po drugiej; aż dotąd, gdy odkryjemy, że prawda może być o wiele piękniejsza, a przede wszystkim jest jedynym, co mamy i na czym możemy budować (o ile nie planujemy całego życia spędzić w świecie fikcji i omamów)” (E. Kiedio, „Osobliwe skutki małżeństwa”, Warszawa 2014, s. 75).