Do moich zadań należało „holowanie” ukrywającego się Zbyszka Bujaka na różne zajęcia. Podstawową zasadą było „bezpieczeństwo ponad wszystko”.
13 grudnia 1981 r. to była niedziela. Noc z soboty na niedzielę spędzałem w moim domu na Jelonkach. Jak zwykle, miałem całą noc włączone cicho grające radio. Gdy o 6 rano zabrzmiał hymn Polski i zaczął mówić Jaruzelski, pobiegłem do mamy, krzycząc: „Mamo, stan wojenny”. Moja mama ze stoickim spokojem odpowiedziała, przecierając oczy po przebudzeniu: „kochany, nie pierwsza to wojna w moim życiu, i myślę, że nie ostatnia”. To ostudziło moje wzburzenie. Spróbowałem zadzwonić do Eli, ale telefony już nie działały.
W radiu spiker odczytywał komunikaty Wojennej Rady Ocalenia Narodowego. Wśród nich było „przypomnienie”, za jakie przestępstwa grozi jaka kara. Pamiętam, że kara za co drugie przestępstwo kończyła się zwrotem: „do kary śmierci włącznie”. Zrobiło to na mnie ogromne, okropne wrażenie, bo oczywiście uznałem, że to jest ten moment, w którym powinienem pójść śladem moich dziadów i pradziadów, ale wcale nie uśmiechało mi się już umierać. Postanowiłem (trochę w przerażeniu moimi perspektywami), że na razie będę działać najbardziej intensywnie, ale będę robił te rzeczy, za które nie groził wyrok „do kary śmierci włącznie”.
Szamotanina
Rano pojechałem (nie pamiętam, czy sam) do Eli. Po drodze – czołgi i transportery opancerzone, szczególnie wokół budynku KC oraz u wylotu Mostu Poniatowskiego. Żołnierze grzejący się przy koksownikach. Widok mieszkania był taki, jakiego się spodziewałem. Drzwi wyłamane łomem. W środku tylko Witek, siedzi przerażony. Zabrałem Witka do domu na Jelonkach, gdzie mieszkał później przez kilka miesięcy. Poza tym nie wiedziałem, co robić. Byliśmy na to zupełnie nieprzygotowani.
Chyba jeszcze tego samego dnia (albo rano następnego – w poniedziałek) pojechałem pod Hutę Warszawa zobaczyć, czy tam coś się dzieje. Niestety przed hutą było pusto.
Spałem w ubraniu, tak żebym mógł jednym ruchem wskoczyć w buty i uciec
Próbowałem się kontaktować z innymi osobami z dotychczasowego środowiska. Niedaleko nas mieszkała Alina Cała, która powiedziała nam, że jej narzeczony, Staszek Kusiński też został zatrzymany. Jeździłem po mieszkaniach innych znajomych, były przeważnie zamknięte, choć nigdzie indziej nie widziałem drzwi wyłamanych tak jak u Eli. Sytuacja była przerażająca, tak jakby zamknięto wszystkich znajomych. Dziwiłem się tylko, dlaczego ja pozostałem na wolności. Później zacząłem wierzyć w hipotezę (i do dziś w nią wierzę), że próba aresztowania mnie kilkanaście miesięcy wcześniej, w sierpniu 1980 r. i informacja, że jestem w USA na długoterminowym stażu zagranicznym, spowodowała wykreślenie mnie z list proskrypcyjnych SB. Ale wtedy myślałem, że jeszcze po mnie przyjdą.
Szamotanina ta była o tyle nieprzyjemna, że wiele osób – wiedzących o mojej przedsierpniowej działalności – zwracało się do mnie z pytaniem, co teraz. A ja co najwyżej (w pierwszych kilku dniach stanu wojennego) mogłem im dać jakieś ulotki wzywające do strajku.
Fałszywy alarm
Następnego dnia pojechałem do pracy w Centrum Astronomicznym im. M. Kopernika Polskiej Akademii Nauk. Mimo że formalnie byłem pracownikiem Obserwatorium Astronomicznego UW, de facto pracowałem/przesiadywałem w CAMK-u, tam miałem bowiem znacznie lepsze warunki pracy.
Nie było oczywiście żadnej pracy, wszyscy dyskutowali, co dalej. Łączność była całkowicie przerwana. Jednak ktoś zauważył, że nie wszystkie kanały łączności zostały przerwane. Otóż wtedy w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku stał bardzo duży (jak na tamte czasy) komputer CDC6000, który był wykorzystywany również przez całe środowisko akademickie Warszawy. W chyba 7 instytucjach w Warszawie były zainstalowane dalekopisy, bezpośrednio połączone z tym komputerem, umożliwiające również łączność z obsługą tego komputera. Wysłaliśmy więc pytanie: „Strajkujecie?”. Otrzymaliśmy po chwili odpowiedź: „IBJ pracuje normalnie”. To nas bardzo przygnębiło, bo przyjęliśmy tę odpowiedź jako dowód na to, że IBJ został już – tak szybko – spacyfikowany, albo że SB jest sprytniejsza niż myśleliśmy, mieli kontrolę nawet nad dalekopisami obsługującymi komputery (a wtedy jedynie bardzo nieliczna grupa naukowców, a tym bardziej ludzi poza nauką, w ogóle rozumiała, po co są komputery).
Gdy podszedł ZOMO-wiec, ulotki miałem w teczce, pod „Żołnierzem Wolności” i „Trybuną Ludu”
Nie chcąc być internowanym, przestałem mieszkać w domu. Przeniosłem się do hotelu w CAMK-u. Spałem tam, mając cały czas poczucie, że „tu też zaraz wejdą”. Umówiłem się z portierem nocnym (którym wtedy był Jacek Herman-Iżycki, podróżnik, późniejszy współzałożyciel wydawnictwa „Prószyński i S-ka”), że jeśli SB wejdzie do CAMK-u, on zadzwoni do mnie telefonem wewnętrznym i odłoży słuchawkę po jednym dzwonku (teraz mówi się, że „puści mi sygnał”). Kładłem się spać w ubraniu, układając kożuch i buty na podłodze, tak żebym mógł jednym ruchem w nie wskoczyć i wyskoczyć przez balkon na działki i pobiec w kierunku wału na Wiśle.
Wtedy jakość systemów telefonicznych pozostawiała wiele do życzenia i oczywiście któregoś dnia telefon dryndnął o 6.00 rano, co spowodowało moją natychmiastową reakcję: w ciągu kilkudziesięciu sekund biegłem zdyszany po wale wiślanym, przedzierając się przez zaspy śniegu. Oczywiście nie miałem planu, co potem. Nie mogłem nigdzie zadzwonić z budki, wałęsałem się kilka godzin po Siekierkach, po czym z duszą na ramieniu zbliżyłem się do CAMK-u. A tu cisza, żadnych nieznajomych samochodów na parkingu, więc odważyłem się wejść. Oczywiście Jacek o niczym nie wiedział i nieźle się wtedy uśmialiśmy.
Docierały do niektórych z nas w CAMK-u informacje o zaangażowaniu naszych kolegów-astronomów w strukturach podziemnej Solidarności. Jakoś bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że pod pseudonimem Mieszko w strukturze OKO we Wrocławiu kryje się nasz kolega Eugeniusz Szumiejko. Wiedzieliśmy (albo przypuszczaliśmy), że w podziemnych strukturach działają Robert Głębocki w Gdańsku czy Antoni Stawikowski i Jan Hanasz w Toruniu. To była podstawa do nawiązywania późniejszych kontaktów.
Ulotki i ZOMO-wcy
Parę dni później ktoś przyniósł do CAMK-u dużą liczbę ulotek wzywających do strajków. Ja wziąłem około setki tych ulotek i umówiłem się na godz. 18.00 17 grudnia z kimś (już nie pamiętam z kim) w kawiarni Szpilki na placu Trzech Krzyży, żeby przekazać mu część wziętych ulotek do dalszego kolportażu.
Pojechałem autobusem 108 z CAMK-u na plac Trzech Krzyży. Ulotki miałem w teczce, pod dwiema gazetami („Trybuną Ludu” i „Żołnierzem Wolności” – w tych dniach tylko te dwie gazety były wydawane, kupowało się obie, w nadziei, że w którejś będzie napisane coś istotnego). Wysiadam na placu, wchodzę do kawiarni i widzę, że w kawiarni jest tylko tłum ZOMO-wców. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że termin i przedmiot spotkania były najgłupszym możliwym terminem i przedmiotem, jakie mogłem wymyślić. Otóż kilka dni przed 13 grudnia władze związkowe wezwały do demonstracji przeciw polityce władz. Termin i miejsce planowanej demonstracji: 17 grudnia, godz. 18.00, plac Trzech Krzyży. W kilku innych miastach rzeczywiście odbyły się w tym terminie demonstracje, ale w Warszawie nikt nie miał najmniejszego zamiaru robić demonstracji, a władze przedsięwzięły potężne środki zaradcze.
Gwałciłem zasady konspiracji, wioząc jednym samochodem trzech ważnych członków władz podziemnej „Solidarności”
Wyszedłem więc z kawiarni i postanowiłem pojechać do Obserwatorium w Alejach Ujazdowskich. Przeszedłem skrzyżowanie z Bracką i Żurawią i zorientowałem się, że 5 metrów przede mną, na rogu przed księgarnią stoi patrol ZOMO, który co którąś osobę zatrzymuje i sprawdza zawartość toreb, torebek, siatek itd. Nie mogłem już się zawrócić, bo kapral już na mnie patrzył. Spokojnie więc przeszedłem, niezatrzymany, między zatrzymywanymi osobami. Nogi miałem z waty. Idę dalej wzdłuż budynku Komisji Planowania (obecnie Ministerstwo Gospodarki), trochę ochłonąłem i patrzę, a przede mną, na rogu Hożej i Mokotowskiej stoi drugi patrol, który już patroszy wszystkim zawartość bagaży. Poczułem, że jestem w potrzasku, że chyba przesadziłem, bo za kolportaż ulotek może grozić wyrok „do kary śmierci włącznie”. Przede mną – patrol ZOMO patroszący wszystkich, po prawej – zamknięta na cztery spusty ściana Komisji Planowania; za mną – partol, który przed chwilą minąłem i który zapewne mnie zapamiętał (albo patrzy właśnie na moje plecy); a po lewej – wielka podłużna pryzma śniegu wzdłuż parkingu. Śnieg padał bez przerwy. Po szybkiej ocenie moich szans zacząłem szybkimi ruchami przebijać się przez śnieg. Przebiłem się przez pryzmę, idę na ukos w kierunku Alej Ujazdowskich, ale widzę, że od grupki ZOMO-wców sprawdzających ludzi przy Hożej, odłącza się jeden i idzie w moim kierunku. Myślę sobie: KONIEC!
ZOMO-wiec podchodzi do mnie i pyta, dlaczego przechodzę przez śnieg, skoro chodnik jest odśnieżony. Ja na to, że strasznie mi się spieszy i to jest najkrótsza droga na przystanek, a właśnie jedzie autobus (o tej porze tam jeździł autobus za autobusem). On na to: „proszę o dowód i proszę pokazać, co pan niesie w teczce”. Uchyliłem na 3 centymetry teczkę (otworem do siebie), wyciągnąłem „Trybunę” i mu podałem. On na to: „Co jeszcze ma pan w teczce?”. Ja znów to samo i wyciągam „Żołnierza Wolności”. On na to: „Dlaczego nie chce pan otworzyć teczki i pokazać mi, co ma pan w środku?”. Ja już umieram z przerażenia. Ale w tym momencie następuje olśnienie. I mówię mu: „Nie mogę otworzyć teczki, bo w środku mam matryce wydawnictwa, a pada śnieg i gdyby kropla wody albo płatek śniegu upadła na taką matrycę, to by się zniszczyła, a taka matryca jest bardzo droga i byłaby to wielka strata dla naszego kraju”. On zastrzygł uszami i zapytał, do jakiego czasopisma te matryce. Ja na to: „Do «Delty», to taki miesięcznik matematyczno-fizyczno-astronomiczny dla młodzieży”. Rzeczywiście pracowałem wtedy też w „Delcie”, ale historia o matrycach była prawie zupełnie zmyślona, w teczce miałem rzeczywiście tzw. szczotkę, czyli próbny wydruk po złożeniu tekstu przez zecera.
Okazało się, że o dziwo ZOMO-wiec wiedział, co to jest „Delta”, bo sam wcześniej ją czytywał. Po paru miłych zdaniach i wymianie pozytywnych opinii o „Delcie” zwrócił mi dowód i powiedział, że jestem wolny. Wtedy dopiero poczułem, że prawie nie mogę iść, miałem nogi zupełnie miękkie.
Znów zacząłem palić
W tych dniach (koło 15 grudnia) jadąc autobusem ul. Czerniakowską, spotkałem przypadkiem Helenę Łuczywo, naszą przyjaciółkę, którą znałem wcześniej z „Robotnika”. Współpracowaliśmy z Heleną niedawno w czasie I Zjazdu Solidarności, bo ona była właśnie redaktorką naczelną Agencji Prasowej „Solidarność” (AS). Helena też się ukrywała, bo cudem uniknęła internowania.
Opowiedziałem jej o Eli. Helenka po latach wspominała to spotkanie tak: „Znałam go z KOR, spotkałam 14 czy 15 grudnia w autobusie. Spojrzał smutno i powiedział: – Eluszek (jego przyszła żona i matka czterech córek) siedzi. To ja mogę robić wszystko, co chcesz, byle niezagrożone karą śmierci”. Helena powiedziała mi, że te osoby, które nie zostały internowane, próbują się zorganizować. Podała datę i miejsce spotkania: za parę dni (daty i godziny już nie pamiętam, ale pamiętam, że było jasno, więc musiało to być w godzinach pracy) w mieszkaniu przy ul. 17 Stycznia (chyba w tym domu, w którym obecnie jest sklep SkiTeamu albo tuż obok).
Przyjechałem tam, ale postanowiłem nie wejść, tylko z pewnej odległości popatrzeć, co się dzieje. Po chwili zorientowałem się, że jestem jednym z wielu facetów, którzy stoją wokół tego domu i na coś czekają. Do dziś nie wiem, jaka była wśród nich proporcja takich jak ja i esbeków. Nie wszedłem, po paru kwadransach podeszła do mnie jakaś znajoma osoba i powiedziała, że spotkanie odwołane i podała mi nowy adres (gdzieś na Stegnach) i datę.
Pojechałem tam i po wejściu do tego mieszkania miałem poczucie, że wreszcie trafiłem do jądra podziemia. W mieszkaniu tym było kilkanaście osób, większość kobiet. Wszyscy palili, w dymie papierosowym można było zawiesić siekierę. Ja byłem jedyną osobą, która na tym zebraniu nie paliła papierosów (wcześniej paliłem, rozpaliłem się na początku studiów; rzuciłem palenie przed wyjazdem do USA). Helena na tym zebraniu zapytała: „Nie palisz? To od dziś zaczniesz”. I tak się stało. Zacząłem znów palić, aż do urodzin Ani. Ostatecznie rzuciłem palenie 30 czerwca 1984 r.
Uczestnicy spotkania zgłaszali i ewidencjonowali zadania, jakie są pilnie do wykonania. Podjęto decyzję o utworzeniu podziemnego pisma o nazwie „Informacja Solidarności”. W skład redakcji weszły Ewa Kulik, Anna Kruczkowska (później: Bikont), Zofia Bydlińska-Czernuszczyk, Anna Dodziuk, Joanna Szczęsna, Helena Łuczywo, Gwido Zlatkes, Katarzyna Karpińska, Małgorzata Pawlicka (do wyjazdu za granicę w 1983 r.).
Pierwsze zadania w stanie wojennym
Wśród pilnych zadań do wykonania było parę, które wziąłem na siebie.
Pierwszym zadaniem była konieczność wywiezienia maszyny drukarskiej z jakiegoś (podpadniętego?) mieszkania przy ul. Wiśniowej. Pamiętam, że walicha, w której była ta maszyna, była tak ogromna, że zdecydowałem się nie jechać autobusem, bo bym sobie nie dał rady, żeby ją wtachać. Zadźwigałem ją więc na postój taksówek, przy ul. Rakowieckiej. Stałem w kolejce na postoju (wciąż nie można było używać prywatnych samochodów, więc kolejki na postojach taksówek były długie), pod Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, z maszyną drukarską w walizce. Też wtedy zastanawiałem się, czy to już jest „do kary śmierci włącznie”… Na szczęście nikt się mną nie zainteresował i dowiozłem maszynę we wskazane miejsce.
Do dziś został mi zwyczaj zapamiętywania numerów samochodów jadących za mną i przede mną
Kolejne zadanie, jakiego się podjąłem, polegało na tym, że miałem zabrać przepisany na cienkiej bibułce opis sytuacji w Polsce oraz jakieś inne informacje, pojechać na Dworzec Gdański i przykleić w uzgodnionym z kimś z Francji miejscu w pociągu do Paryża. Wtedy Dworzec Gdański był jedynym dworcem, z którego wyjeżdżały pociągi na zachód. Gdy dojechałem na miejsce, przeraziłem się ilością milicji, jaka otaczała ten pociąg. Przy każdym wejściu do każdego wagonu stała para milicjantów szczegółowo sprawdzających dokumenty wszystkich wsiadających. Myślałem o wskoczeniu przez okno z drugiej strony, ale druga strona też była obstawiona. No więc po obejściu parę razy całego składu, niestety tego zadania nie udało mi się wykonać.
W ramach prac w zespole Helenki dowiedziałem się, że zorganizowała się grupa ludzi, którzy pomagają osobom uwięzionym i internowanym. 17 grudnia pod patronatem prymasa Glempa i pod opieką ks. Bronisława Dembowskiego został uruchomiony przy klasztorze franciszkanek służebnic Krzyża w warszawskim kościele św. Marcina, Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Stałem się łącznikiem między „Informacją Solidarności” a Komitetem Prymasowskim. Bywałem bardzo często, chyba codziennie, w klasztorze przy ul. Piwnej. Odbierałem stamtąd również żywność dla ukrywających się członków zespołu. Chyba tam dowiedziałem się, że Ela po internowaniu siedzi w areszcie dla kobiet w Olszynce Grochowskiej. […]
Współpraca z Ewą Kulik
Wkrótce po 13 grudnia 1981 r. Ewa zajęła się organizacją struktur związkowych, co później doprowadziło do odtworzenia regionalnych władz Regionu Mazowsze Solidarności. Uzgodniłem z Heleną i Ewą, że przejdę do współpracy z Ewą. Część zadań przeszła ze mną. W dalszym ciągu zajmowałem się łącznością z Komitetem Prymasowskim oraz aprowizacją jej zespołu. Dostawałem coraz więcej zadań łącznikowych. Mieszkałem wtedy głównie u moich przyjaciół: u Marii i Ryszarda Czermińskich przy ul. Miklaszewskiego na Ursynowie oraz u Michała i Agnieszki Szymańskich w willi przy ul. Zawrat. Oni nie bardzo rozumieli, dlaczego ja się ukrywam, skoro mnie nikt nie szuka. Chyba podejrzewali, że mam fioła albo manię prześladowczą, ale cierpliwie udostępniali mi kąt u siebie i żywili mnie, może trochę w zaufaniu, że wiem, co robię, a może po prostu na zasadzie, że przyjacielowi się nie odmawia.
Pod koniec grudnia z Ewą uzyskał kontakt Zbyszek Bujak, szef Regionu Mazowsze, najwyżej w hierarchii związku (obok Władysława Frasyniuka) usytuowana osoba. Zbyszek po wzięciu udziału w Drugim Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze 5–6 grudnia 1981 r. pojechał do Gdańska, na zebranie Komisji Krajowej, której był członkiem, odbywające się w piątek i sobotę 11-12 grudnia. Tam zastał go stan wojenny. Udało mu się uniknąć internowania, zaczął się ukrywać i pod koniec grudnia wrócił do Warszawy.
Ewa zorganizowała Zbyszkowi ukrycie. Dostał również przewodnika-ochroniarza. Jednym z pierwszych ochroniarzy Zbyszka był ksiądz (prawdziwy, w sutannie, a jakże), Mateusz Matuszewski. Wiedziałem o tym, ponieważ należałem do kilkuosobowego grona najbardziej zaufanych osób w strukturze. Moje szlaki krzyżowały się czasem ze szlakami tej pary (np. nieregularnie obsługiwałem łączność między Ewą a Zbyszkiem).
Po kilku tygodniach Ewa podjęła decyzję o zmianie ochroniarza.
Ochrona Zbyszka Bujaka
Do moich nowych zadań należało „holowanie” Zbyszka na różne zajęcia. Wszystko to, co robił poza mieszkaniem, w którym mieszkał, robił ze mną. Byłem odpowiedzialny za dostarczenie go na miejsce i z powrotem do mieszkania. Oczywiście podstawową zasadą było „bezpieczeństwo ponad wszystko”. Miałem wrażenie, że plan zajęć układała mu Ewa. Od niej dostawałem instrukcje, co i kiedy mam ze Zbyszkiem zrobić. Wyglądało to tak, że codziennie o uzgodnionej godzinie pojawiałem się w lokalu, w którym była Ewa, dostawałem od niej instrukcję, zawierającą następujące informacje: gdzie Zbyszek jest (jeśli się przeniósł do nowego mieszkania), gdzie i na którą godzinę mam go dostarczyć (przed dotarciem na miejsce nie wiedziałem przeważnie, jaki jest cel danego wyjazdu). Reszta należała do mnie.
Miałem wrażenie, że Ewa mi bezgranicznie ufa, również pod tym względem, że ja jestem dostatecznie odpowiedzialny i nie doprowadzę do wpadki przez jakiś błąd lub nieostrożność. A zadania, jakie dostawałem były m.in. takie:
- spotkania z innymi ukrywającymi się działaczami podziemia; m.in. towarzyszyłem Zbyszkowi w czasie spotkań z takimi osobami jak Zbigniew Romaszewski, Zofia Romaszewska, Władysław Frasyniuk, Zbigniew Janas, Wiktor Kulerski i wielu innych. Spotkania Zbyszka z tymi ludźmi miały ciekawą oprawę. Przeważnie odbywały się w małych mieszkaniach, w których w salonie zbierali się ci ważni działacze, a ja, ochroniarz drugiego uczestnika spotkania oraz mieszkańcy tego lokalu ścieśnieni siedzieliśmy w kuchni i nie wiadomo było, o czym rozmawiać, bo wszyscy byli trochę podenerwowani (szczególnie mieszkańcy), a też nikt nie wiedział, co można mówić, żeby nie wyjść na kogoś, kto lekceważy zasady konspiracji,
- przeprowadzki,
- udzielanie wywiadów dziennikarzom (np. Jance Jankowskiej do pierwszego, tzw. drugiego) numeru „Tygodnika Mazowsze”, który ukazał się w 11 lutego 1982 r. – o tym spotkaniu napiszę jeszcze niżej,
- spotkania techniczne, np. w celu charakteryzacji (farbowanie włosów, okulary, malowanie).
Te wyjazdy odbywały się dość często, co parę dni. W czasie podróży rozmawialiśmy o wielu neutralnych tematach. Zbyszka bardzo interesowała astronomia, o której mu z zapałem opowiadałem. Po latach powiedział mi, że wszystko, co wie o astronomii, wie ode mnie…
Wypracowałem wiele sposobów na upewnienie się przed spotkaniem z Bujakiem, że nie mam „ogona”
Kilka spośród realizowanych z nim zadań utkwiło mi szczególnie w pamięci, np. spotkanie Zbyszka Bujaka z Wiktorem Kulerskim i Zbyszkiem Janasem. To zadanie dostałem już po okresie stałej współpracy z Ewą, pewnie dlatego, że było to zadanie – jak się później okazało i czego Ewa mi nie powiedziała, bo może sama nie wiedziała – o szczególnym ciężarze odpowiedzialności. Zbyszek spotkał się z pozostałymi członkami RKW w domku na działce nad Świdrem. Miałem wtedy już swój samochód i zawiozłem Zbyszka na to spotkanie. Ale po spotkaniu wszyscy trzej panowie zażyczyli sobie, żebym ich razem zawiózł do jakiegoś mieszkania na Piaskach w Warszawie (okolica ul. Conrada). Było to poważne pogwałcenie zasad konspiracji, żeby trzech tak ważnych członków władz podziemnej „Solidarności” wieźć jednym samochodem. Ale okazało się, że oni nie mają jak inaczej wrócić do Warszawy. No więc zapakowałem ich do samochodu i przywiozłem do Warszawy, ale strasznie o nich się bałem, że jeśli zostanę zatrzymany na rogatkach Warszawy przez jakiś partol, to może być bardzo źle. Cały czas świadomie panowałem nad szybkością samochodu. Oczywiście nie można jeździć za szybko, ale jazda zbyt wolna też zwraca uwagę milicji, która może zatrzymać kierowcę ze względu na podejrzenie o zbyt ostrożną jazdę z powodu bycia pijanym.
Charakteryzacja
Pamiętam też spotkanie charakteryzacyjne. Ewa postanowiła, że Zbyszek musi zacząć nosić okulary oraz zacząć się charakteryzować, bo to go zmieni. W tym celu zorganizowała akcję, którą ja wykonywałem. Znalazła w jednym bloku lub w sąsiednich (chyba gdzieś na Ursynowie) trzy mieszkania: do jednego miałem zaprowadzić Zbyszka (lokal przesiadkowy), w drugim był charakteryzator, a w trzecim okulista. Po zaprowadzeniu Zbyszka do lokalu przesiadkowego miałem pójść do mieszkania, w którym był charakteryzator, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku (np. nie ma kotła), jeśli było OK, wrócić po Zbyszka, przyprowadzić go do mieszkania, w którym czekał charakteryzator, nauczyć się wraz z nim sztuki charakteryzacji, po czym zaprowadzić go powrotem do lokalu przesiadkowego, pójść do lokalu, w którym była okulistka i powtórzyć operację.
Wykonałem wszystko zgodnie z instrukcją. Charakteryzatorką była osoba od reżysera Jerzego Markuszewskiego, przyszła z całą paletą pudrów, szminek, past, wąsów, bród, itd. Uczyliśmy się ze Zbyszkiem, jak należy malować sobie policzki, żeby zmienić wygląd kształtu twarzy, itd. Wszystko poszło gładko i było przy tym dużo śmiechu. Potem – do okulisty. Pani okulistka też w pełni wyposażona, z walizką pełną szkiełek. Ale w pewnej chwili oświadczyła tak (do Zbyszka): „Ja się domyślam, kim pan jest, a u nas [rozumiem, że w przychodni, w której pracowała] jest ścisła ewidencja wystawionych recept [na okulary] i ja nie odważę się wystawić recepty na fikcyjne nazwisko”.
Pomyślałem sobie tak: skoro zgodziłem się na to, że będę bodyguardem Zbyszka, to zrobiłem to na poważnie. Gdyby do niego strzelali, to powinienem nadstawić własną pierś, więc cóż to jest w porównaniu z tym podanie właściwego, prawdziwego nazwiska. Podałem więc moje prawdziwe nazwisko, pani wystawiła receptę. […]
Moja współpraca ze Zbyszkiem zakończyła się po kolejnym miesiącu, gdzieś w marcu, więc mogę powiedzieć, że większość prac nad utworzeniem Regionalnej Komisji Wykonawczej i Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (22 kwietnia 1982 r.) była prowadzona w czasie, gdy opiekowałem się Zbyszkiem.
Teoria podziemnego bodyguardu AD 1982
Jak napisałem, Ewa zostawiła mi całkowitą swobodę, jeśli chodzi o standardy bezpieczeństwa, musiałem więc wypracować własne zasady i ich się trzymać, aby nie móc sobie zarzucić, że ewentualna wpadka Zbyszka wynikłaby z mojej nonszalancji.
1. Zawsze przychodź czysty do lokalu Zbyszka
Przed przyjściem do lokalu musiałem się upewnić, że jestem czysty. Z moją przeszłością i włócząc się po wielu lokalach mogłem gdzieś złapać ogon (być śledzonym). Na szczęście były to czasy sprzed epoki telefonów komórkowych, mikronadajników, geolokalizatorów GPS, itd. Ale musiałem się upewnić. Wypracowałem wiele sposobów na upewnienie się, że nie mam ogona.
Można je też dzielić na sposoby na samo upewnienie się (nazwijmy je „klasą U”: gdyby okazało się, że mam ogon, należało zastosować inne działanie) oraz pozbycie się, czyli „klasa P”. Klasa P była silniejsza niż U, ale czasem P nie pozwalało na zorientowanie się, czy wcześniej miałem ogon, czy nie. Były też dodatkowe działania (klasa D), upewniające mnie, że nie ma zagrożeń. Wśród nich kilka zapamiętałem, np.
- Zbiegnięcie (P). Do tej grupy działań należały te działania, które polegały na tym, żeby stanąć w pobliżu dwóch ulic, niekrzyżujących się ze sobą i zbiec na niższą ulicę. Może to być np.:
a) dwupoziomowe skrzyżowanie – idealnym przykładem takiego układu jest plac na Rozdrożu. Można stać na górze i niby czekać na autobus w kierunku placu Trzech Krzyży, ale w momencie, gdy zobaczy się autobus jadący dołem w kierunku Grochowa, rzucić się w ostatniej chwili schodami na dół, wskoczyć do tego autobusu, przejechać jeden lub dwa przystanki i znów zbiec o jeden poziom niżej (na Myśliwiecką albo na Wisłostradę). W latach 80. nie było sposobu, żeby nie „urwać ogona” tym zbiegnięciem. Wiele razy stosowałem ten chwyt i nigdy nikt za mną nie biegł. Należy pamiętać, że miałem wtedy 27 lat i byłem bardzo sprawny fizycznie;
b) innym przykładem może być zbiegnięcie po skarpie warszawskiej w dół, np.
– z ulicy Bartoszewicza na Dynasy (bardzo dobre zbiegnięcie)
– z Bartoszewicza na Tamkę (trochę gorsze)
– z Foksal na Kruczkowskiego
– z końca ulicy Jazdów na przystanek przy Trasie Łazienkowskiej pod placem na Rozdrożu w kierunku pomnika Lotnika;
- Przebiegnięcie (P) – między dwoma równoległymi ulicami, po wejściu do klatki jednego z domów. Przykładami mogą być:
a) z Konopczyńskiego 3 na Bartoszewicza 1A. Ta akcja, wraz z akcją zbiegnięcia 1b (zbiegnięcie po skarpie na Dynasy), były przygotowane przeze mnie dla Jacka Kuronia przy okazji planowania jego spotkania ze Zbyszkiem Bujakiem. Pokazałem ten trik Jackowi już po 1989 r. i on użył go w czasie nagrywania przez Mirka Chojeckiego jednego z filmów o polskim podziemiu
b) z Solec 52 na Dobrą 9 (możliwe, że to inne, sąsiednie numery).
Zestawienie takich miejsc, które wypracowałem (niektóre później), liczyło kilkanaście pozycji. Stosowałem je, aby skutecznie pozbyć się ogona;
- Wyjazd za miasto (U) – wyjazd samochodem późnym wieczorem, gdy już nie ma ruchu, daleko poza miasto i po upewnieniu się, że aż po horyzont z tyłu nie ma żadnego światła, po wyłączeniu świateł i nie używając kierunkowskazu (kto nie próbował, niech spróbuje zobaczyć, jaka wtedy jest smolista ciemność) – skręt w boczną drogę i powrót inną trasą do Warszawy. Do tras, których używałem, należały:
a) wyjazd ul. Górczewską do Babic i powrót przez Klaudyn i ulicę Radiową na Bemowo
b) wyjazd ul. Górczewską do Babic i powrót szosą poznańską do W-wy
c) wyjazd ul. Radiową i powrót przez Estrady, Arkuszową do Wólczyńskiej
d) wyjazd do Konstancina i powrót ulicą Puławsk
e) wiele innych.
Kto zna Warszawę, może mnożyć pomysły na takie pętle. Ważne jest, żeby na mało uczęszczanej trasie był długi, prosty odcinek, na którym obserwujemy, czy pojawiają się światła za nami;
- Złamanie prawa drogowego (P) – tu oczywiście ryzykowałem zapłaceniem mandatu („mniejsze zło”), ale jakoś nigdy nie zostałem złapany:
a) piechotą:
– przebiegnięcie przez czerwone światło, tuż po jego zapaleniu na skrzyżowaniu i potem szybki bieg przez kamienice, spoglądając do tyłu czy ktoś też rzucił się do biegu przez skrzyżowanie. Jeśli nikt nie biegł, dawało mi to 30 sekund przewagi
b) samochodem:
– przejechanie przez skrzyżowanie na czerwonym świetle (stosowałem to wielokrotnie w stanie wojennym, mówiąc sobie, że to mniejsze zło) i obserwowanie w lusterku, co się dzieje
– przejechanie ulicą jednokierunkową pod prąd. Doskonale do tego nadawały się takie uliczki, jak:
1. Oboźna w dół
2. Widok w kierunku Brackiej (mimo że przy tej ulicy jest komisariat)
- Obserwacja i zapamiętywanie numerów rejestracyjnych samochodów (D) – do dziś został mi ten zwyczaj, że podświadomie odczytuję wszystkie numery jadących za mną, przede mną oraz wyprzedzających mnie samochodów i staram się je zapamiętać.
2. Przygotuj się do zleconego zadania (klasa U)
Gdy dostawałem dane zadanie od Ewy, przeważnie przed pojechaniem po Zbyszka, jechałem pod miejsce, gdzie miałem dostarczyć Zbyszka, żeby sprawdzić, gdzie ten lokal jest (żeby potem nie błądzić) i czy coś wokół niego się nie dzieje, co mogłoby nas zaskoczyć. Nie wchodziłem do mieszkania. Teraz już nie pamiętam, dlaczego uznałem to za lepszą taktykę.
3. Zawsze ty i twój podopieczny musicie wyglądać nudnie i niepozornie
Już od czasów przedsolidarnościowych milicja i SB wiedziały, jak wygląda typowy opozycjonista: w obciągniętym, zbyt dużym swetrze, długie włosy i często okulary, z plecakiem. Starałem się być jak najdalej od tego stereotypu, a jednocześnie nie mieć na sobie nic zwracającego uwagę.
Należy być nudnym i niewystającym z tłumu zwyczajnym, szarym człowiekiem. Twój podopieczny musi też być taki sam. Niczym się nie wyróżniaj, ani kolorem włosów, ani wzrostem, ani tuszą, ani nawet szczególną urodą (to nie do mnie ani Zbyszka uwaga, tylko ogólna wytyczna przy doborze łączników). Nie zawsze stosowałem tę zasadę, bo czasem wartość łącznika była większa niż cecha zwracająca uwagę. Pamiętam, że rozważałem, czy dać zadanie łącznikowania Romkowi Stefańskiemu, który przeszedł w dzieciństwie chorobę polio i miał niesprawne nogi. Poruszał się o kulach. Był niesamowicie sprawny. Mieszkał na 3. albo 4. piętrze i wchodził na to piętro po schodach, tylko na kulach (nie dotykając nogami do podłogi), czasem wnosząc na to piętro ciężką torbę! Dałem mu to zadanie, został nawet moim następcą po moim drugim wyjeździe do USA. Stwierdziłem, że za mało prawdopodobne zostanie uznane, iż taki inwalida mógłby być ważnym łącznikiem podziemia.
4. Nie mieszkaj w domu, nie chodź do pracy, nie odwiedzaj rodziny, nie chodź po trefnych adresach
To się pewnie rozumie samo przez się. Gdy robi się coś tak ważnego, jak ochrona Zbyszka Bujaka, nie można dopuścić do tego, aby zgarnąć gdzieś ogon. Przez cały okres tej pracy mieszkałem poza domem. Z tym niechodzeniem do pracy było różnie, bywałem w CAMK-u, bo – szczerze powiedziawszy – trochę łudziłem się, że SB nie połapie się, że ja formalnie pracuję na Uniwersytecie, ale siedzę w CAMK-u.
5. Korzystaj ze środków masowego transportu
Wtedy mieliśmy do wyboru tylko środki masowego transportu albo taksówki. Samochodami prywatnymi nie można było jeszcze jeździć. Taksówki były stosunkowo często zatrzymywane, pasażerowie legitymowani, a bagażniki przetrzepywane. Jeździłem więc ze Zbyszkiem autobusami i tramwajami. Zauważyłem, że w czasie jazdy ogromna większość ludzi zwrócona jest twarzami do kierunku jazdy lub co najmniej bokiem. Prawie nikt nie patrzy w tył. To powodowało, że zawsze stawaliśmy ze Zbyszkiem w tylnej części wagonu lub autobusu i Zbyszek zawsze tyłem do wszystkich.
6. Nie noś nigdy dowodu osobistego w pobliżu trefnych materiałów
Chodzi o to, że jeśli zostaniesz wylegitymowany (a to się często zdarzało), wyciągnij dowód szybko i z takiego miejsca, żeby nie było szans, że milicjant zauważy cokolwiek podejrzanego.
7. Miej oczy dookoła głowy, ale dyskretnie (klasa U)
To oczywista zasada. Po pewnym czasie wykształciłem w sobie taką cechę, że analizuję każdego człowieka wokół mnie, czy to może być tajniak.
Należy zapamiętywać numery rejestracyjne samochodów (o czym wyżej) i twarze osób kręcących się wokół ciebie na ulicy, w sklepie, itd. Jeśli zaczną się powtarzać – alarm!
8. Jeśli masz nawet najmniejszą wątpliwość – wycofaj się
Bezpieczeństwo ponad wszystko. Dostałem zadanie o wielkiej odpowiedzialności. Jeśli Zbyszkowi spadłby włos z głowy, będzie to strata dla Polski ogromnej wartości. Nie mogę do tego dopuścić, za żadną cenę. […]
Zbigniew Bujak nie został zatrzymany przez służby PRL-owskie (poza chwilową wpadką w 1983 r.) aż do roku 1986.
Fragment większej całości. Tekst opublikowany w miesięczniku „Więź” 2011, nr 11-12.