Jesień 2024, nr 3

Zamów

Norma dla człowieka, nie człowiek dla normy

Ks. Krzysztof Grzywocz podczas spotkania w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej 24 stycznia 2017 r. Fot. Marcin Kiedio

Kościół jako dobra Matka nie może swych wiernych wyręczać w procesie podejmowania decyzji życiowych – mówił ks. Krzysztof Grzywocz w 2016 roku.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2016

Zbigniew Nosowski: Widzę, że ma Ksiądz ze sobą mocno zaczytany egzemplarz adhortacji „Amoris laetitia”.

Ks. Krzysztof Grzywocz: Owszem, trochę nad tym tekstem popracowałem. I to z ogromną pasją.

Na potrzeby naszego spotkania?

– Nie, czytam tak już od chwili publikacji. Powoli i uważnie.

Sam papież zachęca we wstępie do takiej właśnie lektury.

– Ale tego tekstu po prostu nie da się czytać szybko. Bo wtedy albo się pójdzie w powierzchowność lektury, albo prawie wszystko wyda się bardzo oczywiste.

Dużo jest tu też zdań mądrościowych, wymagających zatrzymania i smakowania, takich głębokich mądrych złotych myśli. Adhortacja jest bardzo dobrze dopracowana na poziomie teologicznym: dogmatycznym i biblijnym. Ale ma też solidną bazę antropologiczną. Można ją wykorzystywać nawet w terapii małżeńskiej, bo jest w niej dużo bardzo praktycznych wskazówek.

Bardzo ważnym doświadczeniem była dla mnie lektura adhortacji i dyskusje na letnim wyjeździe ze wspólnotą małżeństw, której duchowo towarzyszę. Miałem możliwość spokojnego usłyszenia ich komentarzy, ludzi żyjących doświadczeniem małżeństwa i rodziny. Wygłaszałem potem konferencje o „Amoris laetitia”dla kleryków w dwóch seminariach duchownych – i tamto doświadczenie było mi bardzo pomocne.

Co mówił Ksiądz klerykom o tej adhortacji? Podejrzewam, że oni mogą się gubić w chaosie interpretacyjnym.

– Mówiłem o tym, co mnie najbardziej porusza w papieskim nauczaniu zawartym w tej adhortacji: rozumienie życia, także życia chrześcijańskiego, jako procesu. Dziś panuje moda na szybkie, magiczne zmiany: jedno cudowne spotkanie, szybkie uzdrowienie ‒ i wszystkie problemy się kończą. Franciszek natomiast pokazuje w „Amoris laetitia” życie jako proces dojrzewania, który trzeba uszanować.

Ludzie, wchodząc w małżeństwo, nie są doskonali, wręcz przeciwnie. Małżeństwo to nie spotkanie dwojga doskonałych osób, lecz pokorna przyjaźń: „ja się będę uczył przy tobie, a ty się możesz uczyć przy mnie”

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

Chrześcijaństwo opiera się na rozwoju, który ma swoje etapy. Cudem jest wytrwanie w tym procesie, a nie jego unikanie. Bardzo piękne jest w tym dokumencie, że tak często pojawia się w nim słowo „proces”. Są „etapy procesu”, jest „uszanowanie” procesu, są „małe kroki”, przypomnienie znaczenia cierpliwości w tym procesie. To mistyka małych kroków w procesie.

I tu od razu „Franciszkosceptycy” odpowiedzą, że to podejście niebezpieczne, bo ‒ zamiast wykonać duży krok ku doskonałości chrześcijańskiej ‒ ludzie będą dreptać w miejscu małymi kroczkami i pozostaną gdzieś daleko od ideału.

– Owszem, można dreptać w kółko, ale można też iść do przodu według dynamiki tego procesu. Dlatego trzeba dobrze rozpoznać etapy całego procesu i podążać tą drogą. Zresztą tego typu myślenie nie jest wcale nowe w Kościele – chociażby mistyka św. Teresy z Lisieux to właśnie pedagogia małych kroków.

Można tu zastosować porównanie z psychoterapią. Otóż dobry terapeuta to ten, który cieszy się małymi krokami, a nie oczekuje od pacjenta szybkich gwałtownych zmian ‒ ponieważ pacjent natychmiast wyczuwa te pragnienia terapeuty i łatwo o konflikt. Zewnętrzne oczekiwania szybkiej zmiany byłyby wtedy oparte na przemocy (terapeuta ma przewagę nad pacjentem), co do niczego dobrego nie doprowadzi.

Papież jasno mówi, że na początku małżeństwa powinna być gotowość do uczenia się razem. Ludzie, wchodząc w małżeństwo, nie są doskonali, wręcz przeciwnie. Małżeństwo to nie spotkanie dwojga doskonałych osób, lecz pokorna przyjaźń: „ja się będę uczył przy tobie, a ty się możesz uczyć przy mnie”. Będziemy wspólnie przyglądać się, analizować, szukać dobrych metod rozwoju naszego związku.

To stwierdzenie właściwie oczywiste. Można na nie zareagować sceptycznie: czy warto było aż dwa synody odbywać, żeby taki oczywisty dokument wyprodukować?

– To oczywiste, ale tylko teoretycznie. W praktyce to wcale nie jest oczywiste. Pracuję m.in. w poradni rodzinnej, spotykam się z tymi pragnieniami i problemami. Ludzie często bronią się przed długim procesem powolnych zmian. Chcą rozwiązać problem jedną poradą, jednym spotkaniem. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że to wymaga kilku lat pracy.

W ludzkim pragnieniu cudu jest dużo magiczności. Także w duchowości, także w przeżywaniu rodziny. Proszę zwrócić uwagę na wysoką popularność w polskich kościołach mszy z modlitwą o uzdrowienie. Do niektórych parafii ludzie zjeżdżają autokarami z całych okolic. Także małżeństwa szukające cudu. A potem dochodzi do strasznych kryzysów, bo jako to nie pomoże, to zrzuca się winę na Pana Boga: „myśmy się modlili, nawet Bóg nam nie pomógł”. To jest straszna manipulacja modlitwą.

Niezgodę na proces zmian można też znaleźć w innych środowiskach, np. we wspólnotach zakonnych. Dobrze jest jak jest, więc pojawia się lęk przed zmianą. Rozpoczęcie procesu zmienia system. A system, taki jaki jest, tworzy pewne poczucie bezpieczeństwa. Natomiast zmiana jest dramatyczna, nie wiadomo, co się z niej wyłoni.

Pamiętam rozmowę z abp. Józefem Życińskim, który bardzo się niepokoił zbyt wielką popularnością modlitw o uzdrowienie ‒ bo za tym stało pragnienie cudownego rozwiązania, bez własnego wysiłku.

– Ja rozumiem uzdrowienie jako wejście w proces, a modlitwa jest tu bramą, rozpoczęciem i wsparciem. Papież mówi w adhortacji, że małżeństwo to „dynamiczny proces rozwoju i realizacji”.

Na ile to myślenie w adhortacji – o procesie, o stopniowości, o sumieniu, o moralności, o rozeznawaniu – jest w naszym Kościele nowością, a na ile odświeżeniem czegoś, co było, ale gdzieś się ukryło?

– Napięcie między wizją opartą na normach i opartą na procesie istnieje w moralności i w Kościele od zawsze. Łatwiejsza wydaje się wizja, która chce dać normatywną odpowiedź na wszystkie pytania. Moralność jest wtedy postrzegana jako wierność tym normom. Jeśli jesteśmy wierni – to jesteśmy doskonali. Ale przecież życie chrześcijańskie to nie wierność normie, lecz więzi przyjaźni, które tworzą się stopniowo.

Myślenie normatywne szuka prostych rozwiązań, jest czarno-białe, jest proste, ale niszczy relacje. Nurt procesu, powolnego dojrzewania, rozwoju małymi krokami, także w dziedzinie moralnej, jest trudniejszy. Ale na tym właśnie polega dojrzałość. Napięcie między tymi ujęciami i chęć ucieczki w niedojrzałość istnieją w każdej epoce.

A o prawie stopniowości w dziedzinie małżeńsko-rodzinnej pisał już Jan Paweł II w „Familiaris consortio”. Franciszkowi zarzucają jednak, że ignoruje obiektywny charakter norm moralnych…

– A jemu chodzi nie o samo intelektualne uznanie istnienia słusznych norm moralnych, lecz o praktyczną umiejętność ich wykorzystywania w życiu. Porównajmy to z jeżdżeniem na nartach. Ktoś może mieć narty obiektywnie wspaniałe, najlepszej firmy – Salomona czy Rossignola – ale jeśli nie potrafi jeździć, to się na tych najlepszych nartach po prostu zabije albo w lepszym przypadku rozwali sobie głowę. Do jeżdżenia na nich trzeba dorosnąć.

Stopniowość, o którą Pan pyta, to dla mnie dojrzewanie do stosowania norm. Ludzie często spowiadają się z niezachowania jakiejś normy, wyznając to jako grzech. Pytam wtedy: „A dlaczego pan to uważa za grzech?”. Słyszę najczęściej odpowiedź: „Ponieważ Kościół tak każe”, bez żadnego uzasadnienia. To pada jako argument w konfesjonale, ale człowiek wewnętrznie się z tym nie utożsamia, czasem nawet absolutnie nie zgadza. Zdarza się, że słyszę w konfesjonale: „Współżyłem z narzeczoną”. Gdy pytam, dlaczego jest to grzech, zdarza się, że szybko słyszę: „Co się ksiądz czepia, przecież uważacie to za grzech!”.

Myślenie normatywne szuka prostych rozwiązań, jest czarno-białe, jest proste, ale niszczy relacje. Nurt procesu, powolnego dojrzewania, rozwoju małymi krokami, także w dziedzinie moralnej, jest trudniejszy. Ale na tym właśnie polega dojrzałość

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

W takim ujęciu grzechem jest to co „oni-księża” za grzech uważają, a nie świadome i dobrowolne osłabianie czy niszczenie więzi. Przypomnę: w nauczaniu Kościoła grzech to zło uczynione świadomie i dobrowolnie. A świadomie – to znaczy, że nie tylko wiem o istnieniu takiej normy, ale też potrafię ją, na ile mi rozum pozwala, uzasadnić. Tymczasem w podanym przykładzie wyznajemy coś jako grzech, żeby nie narazić się Panu Bogu – bo a nuż zechce za karę zepsuć nam komputer albo stracimy pracę. Ale to przecież nie jest moralność! To jest patologia moralności. Taki człowiek nie tylko nie ma świadomości grzechu, lecz – w przywołanym przypadku współżycia przedmałżeńskiego – ma nawet często świadomość odwrotną: że gdyby tego nie było, to relacja byłaby osłabiona. Wyznaje jednak to jako grzech. Czyli nie dorósł jeszcze do uznania tej normy za słuszną. Podobnie jest z każdą inną normą.

A jak spojrzałby na to Jan Paweł II? Czy nie widzi Ksiądz w tym ujęciu zerwania między tym, jak myśli Franciszek, a jak myślał o duszpasterstwie małżeństw i rodzin papież z Polski?

– To jest kontynuacja, dopełnienie. Franciszek bardzo często odwołuje się w „Amoris laetitia” do Jana Pawła II i „Familiaris consortio”. Między tymi dwoma dokumentami – i tymi dwoma papieżami – widzę relację ciągłości. Papież z Argentyny przypomina i rozwija to, co mówił papież z Polski. Nawet cytaty z Benedykta XVI pojawiają się o wiele rzadziej.

Jaka jest wizja sumienia w „Amoris laetitia”?

– Podstawowe jest stwierdzenie w punkcie 37, że w Kościele nie mamy ludziom zastępować sumień, lecz jesteśmy powołani do kształtowania sumień.

Co to oznacza w praktyce? Przychodzi do mnie jako duszpasterza czy kierownika duchowego człowiek i zadaje mi pytanie: „mam tak robić, czy nie?”. To znaczy że – zamiast przy pomocy własnego sumienia rozstrzygać problem – oczekuje, abym ja za niego podjął decyzję, czy coś jest grzechem. Bywa, że duszpasterze są nawet manipulowani przez wiernych i dają się wciągać w taką niedojrzałą moralność.

U Franciszka natomiast moralność chrześcijańska jest moralnością osoby, więzi, relacji, a nie normy. To przejście od infantylnej moralności normatywnej, gdzie norma jest w centrum i trzeba do niej dorastać, do dojrzałej moralności osoby, w której norma jest dla człowieka, a nie człowiek dla normy. Normy są jak doradcy, których przywołujemy, uznajemy ich wskazania za słuszne, bo wynikające z doświadczenia. Ale są służebne – są doradcami, a nie zastępują procesu decyzyjnego.

Nieprzypadkowo słychać tu echo ewangelicznej kategorii „szabat dla człowieka”?

– Tak, to kluczowe zdanie w sporze faryzeuszy z Jezusem o moralność. Zarzucają Mu, że zachowuje się niemoralnie, ponieważ nie przestrzega prawa. A On mówi, że nie przyszedł zniszczyć prawa, tylko je dopełnić. A co to jest dopełnienie? To znaczy, że prawo ma służyć przyjaźni, a nie przyjaźnie prawu. Bo gdy jest odwrotnie, to norma kwitnie, ale relacja upada. Norma małżeńska kwitnie, ale małżeństwo na tym cierpi. Jezus wskazał drogę dojrzałości: przejście od moralności normy do moralności osoby i więzi. Dlatego uważali go za niemoralnego.

Przychodzi do mnie jako duszpasterza czy kierownika duchowego człowiek i zadaje mi pytanie: „mam tak robić, czy nie?”. To znaczy że – zamiast przy pomocy własnego sumienia rozstrzygać problem – oczekuje, abym ja za niego podjął decyzję, czy coś jest grzechem

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

Aby taka wizja moralności mogła funkcjonować, kluczową rolę ma do spełnienia sumienie. Lubię czasami nazywać sumienie „słuchem moralnym”. Tak jak w muzyce do jej tworzenia nie wystarczy sama wiedza z teorii muzyki, trzeba mieć jeszcze słuch muzyczny. Dobry muzyk usłyszy, że coś tutaj nie pasuje, coś trzeba poprawić. Im lepszy muzyk, tym ma lepszy słuch. W dojrzałym życiu chrześcijańskim trzeba kierować się sumieniem, czyli wewnętrznym słuchem moralnym.

Ale słuchy mają ludzie różne. Jeden ma słuch absolutny i słyszy to, czego normalne ucho nie rozróżnia, a innym słoń na ucho nadepnął. Czy z sumieniem może być podobnie, że komuś słoń nadepnął na ucho moralne?

– Ale nawet słuch muzyczny daje się kształtować – tym bardziej moralny. Jeżeli chodzi o słuch muzyczny, to nasz opolski muzykolog, ks. Joachim Waloszek, twierdzi, że można go kształtować – i nawet ma w tej dziedzinie sukcesy. Oczywiście im później się zacznie, tym trudniej. Ale ks. Waloszek potrafił. Pracując z klerykami, tak umiejętnie poprowadził nawet pozornie kompletnych „afonów”, że potrafią poprawnie odśpiewać główne części mszy świętej.

Skoro nie ma więc definitywnego nadepnięcia na ucho, to tym bardziej ze słuchem moralnym da się coś zrobić. To jest właśnie powołanie Kościoła do kształtowania ludzkich sumień. I znowu przez analogię – aby skutecznie kształtować słuch muzyczny, trzeba mieć do czynienia z dobrą muzyką. Słuch moralny, czyli odróżnianie dobra od zła, powinien się kształtować w relacji przyjaźni. Dlatego tak ważna jest rola rodziny w wychowaniu moralnym.

Psychoanalityk Ludwig Binswanger mówi, że sumienie pojawia się na horyzoncie miłości. Dobrego sumienia nie wykształci się w nikim bez miłości – to po prostu nierealne. To tak jak próbować komuś kształtować słuch muzyczny, nie konfrontując go z muzyką. Dopiero słuchając muzyki, można – stopniowo, powoli – zacząć odróżniać kicz od arcydzieła. Im bardziej przyjazna atmosfera rodzinna, w jakiej wyrasta dziecko, tym łatwiej mu będzie odróżniać zło i dobro. A jeśli w rodzinie była przemoc, psychopatia, brutalność, to trzeba straszyć normą, ale do moralnej dojrzałości i samodzielności jeszcze długa droga.

To może jednak Franciszek proponuje złe rozwiązania, skoro żyjemy w świecie, w którym więzi małżeńskie i rodzinne są coraz bardziej porozrywane, w którym moralnych „afonów” mamy coraz więcej? I dlatego należałoby raczej twardo stanąć i przypominać obiektywne normy, a nie zachęcać do indywidualnego i duszpasterskiego rozeznawania?

– Ale Franciszek nie rezygnuje z głoszenia obiektywnych norm! Potrzebne jest i jedno, i drugie! Jeśli ktoś ma kiepski słuch moralny i musi polegać na normach, to nie wyczuwa niebezpieczeństwa jeżdżenia przez wioskę z nadmierną prędkością. Dlatego niezbędna jest norma wyznaczająca granicę na 50 km/h. Tyle że normy moralne to jednak co innego niż normy prawne. Ale skoro ks. Waloszek potrafi tak poprowadzić kleryka, że ten, który na pierwszym roku nie rozróżniał dźwięków wyżej-niżej, przed święceniami potrafi samodzielnie poprawnie zaśpiewać prefację – to jest nadzieja…

Tyle że trzeba w tę pracę włożyć dużo wysiłku. Tu potrzeba porządnego kierownictwa duchowego, długiej pracy w klimacie szacunku dla godności każdego człowieka. Rzecz jasna, pomoc w kształtowaniu słuchu moralnego to także zadanie rodziny i innych osób świeckich. Sama procedura intelektualna nie wystarczy. Franciszek wspaniale zachęca w „Amoris laetitia” do zachowania w Kościele szczególnej uwagi, „aby zrozumieć, pocieszyć, włączyć, unikając narzucania zestawu norm, jakby były ze skały”, o którą rozbijają się ludzie. Apeluje, by nie „zdoktrynizować” Ewangelii, zamieniając ją „w martwe kamienie, by rzucać nimi w innych” (49).

Norma nie może być oderwana od miłości, lecz ma jej służyć. Przyjdą nieoczekiwani goście w niedzielę, nie mam co podać, więc będziemy siedzieć przy pustym stole, bo nie wolno tego dnia iść do sklepu. Norma kwitnie, ale co z miłością? Jezus nie odrzucał normy szabatu, ale wiedział, że niekiedy – w imię wyższej wartości – można jednak tego dnia zrywać kłosy. Normy nie podważył, ale wyczuł, kiedy można uczynić wyjątek.

Czy w Kościele w Polsce wychowujemy dzisiaj bardziej do używania sumienia, czy do przestrzegania norm?

– Trudno powiedzieć, nie prowadziłem takich analiz. Wędrując po Polsce, nasłuchując, mam wrażenie, że jest i to, i to. Widzę i moralność normy, i moralność osoby. Widzę też czasami lęk, jaki wywołała adhortacja „Amoris laetitia” u wielu osób. Im sypie się świat, bo to podejście zakłada samodzielność. A przecież powinno być jasne: wolno czy nie wolno? Wiele osób – i duszpasterze, i małżeństwa – wolałoby otrzymać konkretne normy. Najlepiej, żeby papież podał precyzyjny kodeks, co jest dobre, co niedobre. A on mówi: Bądźcie samodzielni, nie róbcie z Kościoła nadopiekuńczej matki, która utrzymuje swoje dzieci w stanie infantylnym, wyręczając je w decyzjach.

I co z tym lękiem zrobić? Mają ludzie do niego prawo? Przecież papież rzeczywiście mówi im trochę inaczej, niż są przyzwyczajeni i nauczeni…

– Mówi: Bądźcie bardziej samodzielni, przyzwyczajajcie się do samodzielności… Ale to też nic nowego. Bo przecież Jan Paweł II mówił: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”. I uczył, że zasadami, którymi należy się w życiu kierować, są miłość i odpowiedzialność. A to wszystko oznacza: bądźcie samodzielni!

Lęk przed samodzielnością jest zrozumiały, ale Kościół wychowuje nas właśnie do samodzielności, czyli do umiejętnego korzystania z wolności. Wolą Boga jest mądra samodzielność człowieka. Niestety, wiele osób rozumie wolę Bożą jako bardzo uległe, dziecięce posłuszeństwo Bogu, który zawsze ma decyzję już podjętą. Że On już dokładnie zaplanował, co ja mam zrobić, a ja tylko muszę to odkryć. Bóg zaplanował już, że mam pójść do kina na 19.00. A jest odwrotnie: wolą Boga jest to, abym sam podjął decyzję, żebym był samodzielny. On mi mówi: to jest twój dzień, zaplanuj go sobie mądrze i zdecyduj, czy i kiedy chcesz iść do kina.

Adhortacja „Amoris laetitia” wywoła lęk u wielu osób. Im sypie się świat, bo podejście papieża zakłada samodzielność. A przecież powinno być jasne: wolno czy nie wolno? Wiele osób – i duszpasterze, i małżeństwa – wolałoby otrzymać konkretne normy. Najlepiej, żeby papież podał precyzyjny kodeks, co jest dobre, co niedobre. A on mówi: Bądźcie samodzielni, nie róbcie z Kościoła nadopiekuńczej matki

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

Wychowywał Pan swoje dzieci – zapewne do samodzielności. Bo im bardziej człowiek jest dojrzały, tym bardziej samodzielny. Patologizacją wychowania byłoby, gdyby usiłował Pan decydować za swoje dorosłe dzieci: gdzie mają pracować, z kim się spotykać, jak spędzać czas. Kościół jako dobra Matka też nie może swych wiernych wyręczać w procesie podejmowania decyzji życiowych.

Oczywiście oznacza to również niekiedy konieczność powiedzenia komuś, że jeszcze nie jest zdolny do samodzielności. Wracając do przykładu narciarskiego, trzeba czasem przestrzec: „Z Kasprowego jeszcze nie zjedziesz. Tam z boku jest mniejsza górka, poćwicz najpierw tam. Udajesz samodzielnego, a jeszcze sobie nie poradzisz, źle to rozumiesz”. Udzielenie komuś przestrogi, to także wyraz szacunku dla procesu. I również to powinno być rolą duszpasterza.

Dlatego papież mówi nie tylko o rozeznawaniu w sumieniu, lecz o połączeniu rozeznawania osobistego i duszpasterskiego?

– Tak – czyli o połączeniu wymiaru subiektywnego i obiektywnego. Ale bardzo ważne też jest zobowiązanie, które bierze na siebie duszpasterz, który przestrzega przed tym „zjeżdżaniem z Kasprowego”. Takiego człowieka trzeba przecież potem umiejętnie prowadzić dalej, w stronę umiejętności i samodzielności. Czyli pomóc mu w kształtowaniu sumienia, w zrozumieniu, dlaczego trzeba jechać pięćdziesiąt na godzinę w tej małej miejscowości, dlaczego warto być człowiekiem uczciwym, itd.

Mam wrażenie, że „Amoris laetitia” to pierwszy dokument Kościoła, w którym tak dużo mówi się o rozeznawaniu. Dotychczas rozeznawanie było sprowadzane do poziomu czysto duszpasterskiego…

– Albo stricte duchowego – do takiego wyodrębnionego świata duchowości, oderwanego od rzeczywistości, do szukania woli Bożej. Nie mówiło się o rozeznawaniu np. w kwestiach moralnych. Ten nowy akcent u Franciszka jest bardzo istotny, bo nie ma rozwoju bez kryzysów, zatem każdemu procesowi musi towarzyszyć rozeznawanie. Im większa samodzielność, tym więcej rozeznawania.

Ale też im większa samodzielność, tym większe chyba ryzyko subiektywizmu? A właśnie subiektywizmu boją się, jak ognia, krytycy „Amoris laetitia”.

– Ale tu chodzi raczej o subiektywność w dobrym sensie, o podkreślenie podmiotowej roli każdej osoby. Wedle klasycznej filozofii istnieje świat obiektywny, niezależny od nas, i świat subiektywny, który pozostaje w jakiejś relacji do obiektywnego, ale ma swoją autonomię. Dzięki relacji ze światem obiektywnym uzyskujemy swoją twarz, tak jak maskę w teatrze greckim. Natomiast oddzielenie się od wymiaru obiektywnego oznacza utratę subiektywności – i wtedy pojawia się zagrożenie subiektywizmu. Subiektywność to pojęcie dramatyczne, choć nie tragiczne.

A jednak bardzo rozpowszechnione są lęki, że duszpasterstwo rozeznawania w duchu „Amoris laetitia” może prowadzić do tego, że nastąpi dewaluacja norm moralnych, rozmywanie nauki Kościoła, wjazd na równię pochyłą itp. Bo jak za dużo ludzi zacznie subiektywnie rozpoznawać coś, co jest niezgodne z obiektywnym porządkiem moralnym, to się ów porządek rozsypie.

– Owszem, w myśleniu współczesnym dość mocno podważa się istnienie świata obiektywnego, np. prawa natury. Jako chrześcijanie musimy ratować tę obiektywność, ale nie można drżeć o nią przesadnie. Dojrzałość chrześcijańska bowiem – a raczej w ogóle: dojrzałość osobowości – polega na umiejętnym utrzymywaniu tego paradoksalnego napięcia między światami obiektywnym a subiektywnym. Dojrzałość podtrzymuje to paradoksalne napięcie: wolność i posłuszeństwo, dziecięctwo i męstwo. Niedojrzałość polega zaś na tym, że się w tym napięciu ucieka na jeden biegun, ignorując drugi.

Podtrzymywanie paradoksów, a nie przeciwstawianie ich sobie, jest też piękną cechą chrześcijaństwa: bliskość i dystans, samotność i przyjaźń, łaska i natura, teologia i psychologia. Nie albo-albo, lecz i-i.

W tym kontekście przykuwa też moją uwagę pojęcie „cierpliwości rzemieślnika”, które wprowadza Franciszek w „Amoris laetitia”. To wspaniałe określenie, bo uczenie się relacji to rzemiosło, wymaga więc cierpliwości rzemieślnika, wykuwania dzień po dniu. Tu jest właśnie miejsce na subiektywność.

„Chodzi nie o zastąpienie etyki obiektywnej przez subiektywną, lecz o dostrzeżenie ich komplementarności” – pisał o „Amoris laetitia” ks. Alfred Wierzbicki. I teoretycznie wszyscy może by się z tym zgodzili, tyle że zaraz pojawiają się obawy o jedność Kościoła, np. że po wschodniej stronie Odry coś będzie traktowane jako grzech, a po zachodniej – już nie.

De facto tak już się dzieje, więc nie byłoby to zjawisko nowe. Trafne jednak wydaje mi się to, co mówi papież, żeby unikać nadmiaru tez ogólnych. Na początku adhortacji Franciszek pisze, żeby nie zbiegać się do Magisterium Kościoła jak do nadopiekuńczej matki. Nie wszystkie dyskusje doktrynalne, moralne czy duszpasterskie powinny być rozstrzygane interwencjami Magisterium. Nie trzeba biegać ze wszystkim do mamusi. I nie wszystko da się rozstrzygnąć za pomocą jednej normy obowiązującej w całym świecie.

Niektórzy będą rozczarowani, bo oczekują jednoznaczności: odtąd-dotąd.

– Ale trzeba się wybijać na samodzielność chrześcijańską! Pewien dojrzały, wykształcony mężczyzna z długim stażem małżeńskim spytał mnie, czy może całować swoją żonę w miejsca intymne. I natychmiast okazało się, że jej samej nigdy wcześniej o to nie pytał! Przyszedł z tym pytaniem do księdza, który miał dać mu gotowe rozstrzygnięcie.

A dlaczego ja-celibatariusz mam rozstrzygać, gdzie i jak on będzie całował żonę? Takie pytanie bierze się z infantylnego rozumienia norm moralnych. Istnieje jakaś magiczna norma – stworzona przez nadopiekuńczego Boga – która nie ma żadnego związku z realnym życiem, ale jak człowiek jej nie będzie przestrzegał, to mu się małżeństwo zepsuje. Tyle że nie patrzy się na to w kontekście relacji, np. czy taka forma wyrazu seksualności zbliża te dwie osoby, czy nie.

Łatwiejsza wydaje się wizja, która chce dać normatywną odpowiedź na wszystkie pytania. Moralność jest wtedy postrzegana jako wierność normom. Jeśli jesteśmy wierni – to jesteśmy doskonali. Ale przecież życie chrześcijańskie to nie wierność normie, lecz więzi przyjaźni, które tworzą się stopniowo

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

Niestety, dość często księża dają się wciągać w takie dywagacje i niepotrzebnie odpowiadają na takie pytania. Dają się wtedy wciskać w rolę wszystkowiedzącego narcystycznego guru i pozwalają traktować spowiedź jako spotkanie z normą, a nie z miłującym Bogiem.

W tym przykładzie najbardziej niemoralne jest zresztą to, że ci małżonkowie przez dwadzieścia lat wspólnego życia nie rozmawiali na temat swojej intymnej więzi. Stąd wzięły się niedomówienia i niepokój. On się domyśla, że ona się domyśla, że on się nie domyśla… Potem, całe szczęście, ich własne rozstrzygnięcie w tej sprawie było małym krokiem w dalszym rozwoju ich miłości.

Takie rozumienie Boga i moralności może ludzi wyprowadzać nawet poza Kościół. Niedawno pewna studentka powiedziała mi, że odeszła od Kościoła. Spytałem, dlaczego. „Bo chcę być samodzielna!”.

Miała wizję Boga, który zabiera jej samodzielność i wolność, bo zsyła z niebios normy.

– A przecież normy nie są po to, żeby się ich sztywno trzymać. Mają pomagać w decyzjach sumienia. Najbardziej paradoksalne jest to, że czasami nieprzestrzeganie norm nie musi być grzechem – i mogą być sytuacje, w których sztywne trzymanie się normy będzie niemoralne. Jest na przykład obiektywna norma, że nie wolno kłamać. Ale jeśli ktoś przechowywał Żydów w czasie wojny, to jego moralnym obowiązkiem było skłamać, gdy przyszli esesmani szukać tych Żydów.

Profesor od teologii moralnej uczył mnie zresztą, że z pełną prawdomównością to trzeba zawsze uważać. Świat byłby straszny, gdyby ludzie mówili sobie wszystko, co uważają za prawdę o innych… I to, rzecz jasna, wcale nie jest sytuacjonizm moralny.

Ale co robić w sytuacji, gdy po rozeznaniu człowiek dojdzie do rozstrzygnięcia sprzecznego z zaleceniami Kościoła?

– Odpowiedź Franciszek zawarł w „Amoris laetitia”: „Kiedy mamy do czynienia z osobą odpowiedzialną i dyskretną, która nie domaga się stawiania swoich pragnień ponad dobro wspólne Kościoła, i duszpasterzem, który potrafi rozpoznać powagę kwestii, jaką rozważa, to unika się niebezpieczeństwa, że pewne określone rozeznanie doprowadzi do myślenia, iż Kościół popiera podwójną moralność”. To punkt 300.

Bardzo ważne jest tu podkreślenie odpowiedzialności i dyskrecji. Nie można więc w takiej sytuacji trąbić naokoło, że oto jestem wyjątkiem od reguły. Jeśli wyjątek ma potwierdzać regułę, a nie zaprzeczać jej – należy traktować swoje rozstrzygnięcie jako swoje indywidualne, a nie próbować czynić z niego nową ogólną normę. O tym pisze papież, wzywając, by nie „stawiać swoich pragnień ponad dobro wspólne Kościoła”.

Normy są jak doradcy, których przywołujemy, uznajemy ich wskazania za słuszne, bo wynikające z doświadczenia. Ale są służebne – są doradcami, a nie zastępują procesu decyzyjnego

ks. Krzysztof Grzywocz

Udostępnij tekst

Dobrą nauczkę otrzymałem kiedyś w tej dziedzinie od pani pedagog w pierwszej szkole, gdzie prowadziłem lekcje religii. Czułem, że popełniam straszne błędy, poszedłem więc do niej po radę. Powiedziała mi dwie rzeczy. Po pierwsze spytała: „Czy ksiądz kocha te dzieci?”. Po drugie poradziła, że dobry pedagog wie, kiedy przymrużyć oka. Czyli wie, kiedy nie trzeba być sztywnym w zachowywaniu pewnych norm.

Coś podobnego jest potrzebne w moralności. Wymaga to oczywiście dojrzałości osób – i dyskrecji, o której pisze papież. Jeśli indywidualne rozstrzygnięcie zapada w konfesjonale czy w ramach kierownictwa duchowego – to tam powinno pozostać.

A jak polscy klerycy słuchali konferencji Księdza o „Amoris laetitia”? To oni przecież powinni te wskazówki wcielać w życie. A sami coraz częściej pochodzą z rodzin dysfunkcyjnych.

– Dlatego zachęcałem ich najpierw do spojrzenia na własne rodziny. Jeśli ksiądz pochodzi z rodziny, gdzie było dużo przemocy, i nie przepracuje w sobie tego doświadczenia – to będzie nadużywał teologii jako alibi do ukrywania swojego lęku przed ludźmi. I to też będzie patologia.

Wesprzyj Więź

Przytaczałem też im bardzo trafną przestrogę papieża przed patologią celibatu. „Istnieje niebezpieczeństwo, że celibat stanie się wygodną samotnością, która daje swobodę niezależnego poruszania się, zmiany miejsca, zadań i decyzji, dysponowania własnymi pieniędzmi, spotykania się z różnymi osobami, zależnie od ich atrakcyjności w danej chwili. W takim przypadku jaśnieje świadectwo małżonków” (162).

Mówiłem również o tym, że „Amoris laetitia” to dla mnie wielkie wezwanie do bliskości dwóch sakramentów, do spotkania i budowania więzi osób przeżywających sakrament małżeństwa z tymi, którzy przeżywają sakrament kapłaństwa. Zobaczymy za kilka lat, czy ci młodzi księża będą bliżej rodzin w swoich parafiach, czy też wciąż uprawiać będą kolędowy sacro-jogging, unikając nawiązywania osobistych więzi z parafianami. Ksiądz w rodzinie powinien się czuć u siebie – tak jak Jezus na weselu w Kanie.

Przeczytaj też: Duszpasterstwo nawrócone, czyli pedagogika Franciszka

Podziel się

20
3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.