Nie umiem czytać dzisiejszej Ewangelii inaczej niż przez pryzmat ostatniego Listu apostolskiego papieża Franciszka, zatytułowanego Misreicordia et misera. Ten list to – jeśli można tak powiedzieć – pokerowe zagranie papieża.
W momencie, gdy tu i ówdzie rozlegały się zniecierpliwione głosy tych, którzy już mieli dość Roku Miłosierdzia, papież go przedłużył jakby w nieskończoność. Z jednej strony formalnie zamknął nadzwyczajny rok jubileuszowy, z drugiej jednak podtrzymał prawie wszystkie przywileje z nim związane, jak choćby prawo rozgrzeszania z aborcji przez wszystkich kapłanów. „Miłosierdzie nie może być bowiem jakąś dygresją w życiu Kościoła, ale stanowi samo jego życie, czyniąc widoczną i namacalną głęboką prawdę Ewangelii. Wszystko objawia się w miłosierdziu; wszystko się rozstrzyga w miłosiernej miłości Ojca” – przypomina Franciszek. Miłosierdzie nie jest epizodem w historii zbawienia i w historii Kościoła. Miłosierdzie to życie Kościoła, to jego układ nerwowy i jego krwiobieg. Jego mózg i jego serce.
O liście przypomniałem sobie natychmiast, gdy czytałem dzisiejszą Ewangelię. Jezus zapowiada bowiem dzisiaj dzień swego powtórnego przyjścia: „Pan przyjdzie”, „Syn Człowieczy przyjdzie”. Czytamy tę Ewangelię u progu Adwentu, gdy Kościół wychyla się ku przyszłości, ku przyszłości ostatecznej, eschatologicznej, biegnie myślą do momentu powtórnego przyjścia Jezusa, który nazywamy Paruzją. Greckie słowo „parousía” oznacza przyjście, pojawienie się, ale także obecność. Czy rzeczywiście trzeba czekać aż do końca czasów na obecność Boga i na Jego przyjście?
W Liście Misericordia et misera (o czym wspominałem już gdzie indziej) papież Franciszek aż sześć razy pisze o „Bogu wychodzącym”: na spotkanie grzesznika, nam na spotkanie (trzy raz), wszystkim na spotkanie, na spotkanie serca człowieka. I jednocześnie ani razu papież nie wspomina o człowieku wychodzącym na spotkanie Boga. U Franciszka to Bóg jest tym, który wychodzi, wyrusza naprzeciw człowiekowi. Bóg jest „wychodzącym”. Wychodzenie do człowieka to Jego natura. Wbrew naszemu przekonaniu i wbrew temu, co nam mówił niejeden kaznodzieja, Bóg nie czeka z wyjściem ku nam na naszą poprawę, ale ją uprzedza. Tym radykalnym wyjściem Boga, które będziemy celebrowali już za miesiąc, jest tajemnica Wcielenia Jezusa Chrystusa, który przyszedł, nie czekając na naszą poprawę. „Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” – powie św. Paweł (Rz 5, 8). I „gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”, w Betlejem narodził się z Dziewicy, nie czekając na naszą doskonałość. I słusznie, bo by się nie doczekał.
Dzisiejsza Ewangelia zapowiada przyjście Boga in media vita, pośród życia, w codzienności, a jednocześnie w chwili, której się nie domyślamy. To niedomyślanie się chwili przyjścia Boga mówi nam o tym, że to On i tylko On wyznacza czas i chwilę swojej obecności. Przychodzi, gdy jemy i pijemy, żenimy się i wychodzimy za mąż, gdy jesteśmy w polu albo przy żarnach, to znaczy przy święcie i przy robocie. W każdej chwili przyjść może. I w każdej przychodzi. Niby złodziej, który czyha na okazję.
Ale nie przychodzi po to, abyśmy się Go bali. Jest jak przyjście dnia po nocy, jak przyjście światła po godzinach ciemności. Czy trzeba obawiać się dnia? Nawet wtedy, gdy nosi się w sobie uczynki ciemności, a w świetle dnia widać je jeszcze wyraźniej? Być może. Moja znajoma kioskarka powtarzała, że o poranku chodzą po ulicach tylko uczciwi ludzie: do pracy, do szkoły, do przedszkola. Wszelka szumowina śpi. Być może ze strachu przed dniem, przed światłem. Ale przecież Pan – przypomina nam Franciszek – przychodzi ze światłem miłosierdzia. „[…] przed objawieniem o grzechu – pisze papież – mamy objawienie miłości, z jaką Bóg stworzył świat i ludzi. Miłość jest pierwszym aktem, poprzez który Bóg daje siebie poznać i wychodzi nam na spotkanie. Niech zatem nasze serce będzie otwarte na ufność, że jesteśmy miłowani przez Boga. Jego miłość zawsze nas uprzedza, towarzyszy nam i pozostaje przy nas, pomimo naszego grzechu”. Taka jest Paruzja Pana, takie jest Jego przyjście, taka jest Jego obecność. Nie tylko na końcu czasów, ale już teraz, zaraz. Bo On jest tym, „który jest, który był, i który przychodzi” (J 1, 4). Także tutaj, za chwilę, w Eucharystii.
Ks. Tomasz Halik jedną ze swoich książek zatytułował „Wzywany czy niewzywany, Bóg się tutaj zjawi”. Ten tytuł to cytat upowszechniony przez Carla Gustawa Junga, który kazał sobie go wyryć w kamieniu na swoim nagrobku: Vocatus atque non vocatus Deus aderit. Jung znalazł to zdanie u Erazma z Rotterdamu, wielkiego renesansowego humanisty. Ten cytat ma oczywiście swoją wcześniejszą historię. Został zanotowany przez Tukidydesa, starożytnego historyka greckiego, który w swoim dziele „Wojna peloponeska” opisał wizytę Spartan u wyroczni w Delfach. Na pytanie Spartan, czy powinni wyruszyć na wojnę, wyrocznia odpowiedziała, że jeśli włożą swoją całą siłę w walkę, to wygrają, a bóg wojny obiecuje, że – wzywany czy niewzywany – będzie z nimi. Bardzo podobne zdanie znajduje się u Horacego, rzymskiego poety (Vocatus atque invocatus audit, Oda II, 18), gdzie Orcus – etruski bóg podziemi i śmierci, słyszy każdego, bez względu na to, czy go ktoś woła czy nie. Śmierć puka bez różnicy do drzwi bogatego i biednego, chce nam powiedzieć Horacy. Ciekawe, że u Horacego, trochę podobnie jak w Ewangelii, śmierć przychodzi po biednego, gdy ten właśnie skończył swoją pracę. Wzywana czy niewzywana – śmierć przyjdzie. I nie wiem, czy będzie czekać, aż akurat skończymy naszą robotę.
Ale dla człowieka wierzącego w Jezusa Chrystusa śmierć nie jest nicością, podziemną czeluścią, jak dla Greków czy Rzymian. Nie tylko śmierć – wzywana czy niewzywana – przyjdzie. Wraz z nią – wzywany czy niewzywany – przyjdzie Bóg, ten, który wychodzi na spotkanie, przychodzący. Śmierć też już będzie małą Paruzją. I wiedział o tym wielki psycholog Carl Gustaw Jung, skoro kazał sobie ten napis o Bogu, który się zjawi, umieścić na grobie. Ale to hasło: Vocatus atque non vocatus Deus aderit, co oznacza dosłownie „Wzywany czy niewzywany, Bóg będzie”, kazał wyryć nie tylko na płycie nagrobnej, ale najpierw i przede wszystkim nad drzwiami swojego domu. Bóg przychodzi, chcemy czy nie chcemy. Wzywamy czy niewzywany, słyszy. I nie trzeba czekać do końca czasów czy do śmierci. Bóg przechodzi przez próg codzienności i uprzedza nas swoim miłosierdziem.
Dzisiaj zaczyna się Adwent. I będzie nas Pan zapewniał na porannych roratach: cito veniet salus tua, „szybko przybędzie twe zbawienie”. Bo Pan się śpieszy, przychodzi szybko, „na cito”. Ale Adwent jest nie tylko od dzisiaj. Adwent przecież trwa już od naszego narodzenia, od początku świata. Bóg przychodzi. Niestety, byli tacy, co się nie spostrzegli. Przed potopem. Za Noego. I dzisiaj.