Jeżeli ktoś namaluje swastykę, ale nie zostanie złapany i osądzony, to następnym jego krokiem będzie pobicie za inny kolor skóry. A potem morderstwo – mówi Rafał Gaweł, dyrektor Teatru TrzyRzecze.
Kilka dni temu Jacek Międlar napisał petycję w sprawie delegalizacji Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Międlar pisze, że prowadzony przez Rafała Gawła Ośrodek „jest odpowiedzialny za blokowanie facebook’owych profili, permanentne zohydzanie, deprecjację i obrzucanie inwektywami patriotów, katolików i narodowców”. Apeluje do ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego o „solidne przyglądnięcie się działalności Ośrodka, a w konsekwencji podjęło kroki na drodze delegalizacji ksenofobicznego aparatu, który jest odpowiedzialny za deprecjację Polaków i narodowego dziedzictwa”.
Kim jest Rafał Gaweł, osobisty wróg Jacka Międlara, prezes Stowarzyszenia Teatralnego Dom na Młynowej i dyrektor Teatru TrzyRzecze (przeniesionego w 2015 r. z Białegostoku do Warszawy)?
O swojej walce z rasizmem i ksenofobią opowiedział mi trzy lata temu. Rozmowa ukazała się w magazynie cyfrowym „W Punkt”.
Jakub Halcewicz: Co się teraz dzieje w Białymstoku?
Rafał Gaweł: Z przestrzeni publicznej zniknęło półtora tysiąca haseł, rysunków i znaków graficznych, które były szeroko rozumianą mową nienawiści. Od stricte faszystowskich, jak swastyka, po hasła typu „Ruscy won”. To wynik naszej akcji „Zamaluj zło”. Niedawno uruchomiliśmy instytucję badawczą Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Na podstawie badań prowadzimy działania „operacyjne”. Dzięki nim Białystok się zmienił.
Czyli co robicie?
– Przeciwdziałamy. Przez trzy miesiące pracy Ośrodka wykryliśmy dwieście przestępstw wynikających z ksenofobii: od nawoływania do nienawiści w sieci, przez użycie macew ze starego cmentarza żydowskiego do budowy kanału, po wywieszenie na drzwiach sklepu napisu „white power” czy nadanie ogłoszenia wynajmu mieszkania z prośbą, aby – dla własnego bezpieczeństwa – nie zgłaszali się Murzyni.
Będzie tego więcej?
– Dotąd rocznie ujawniano piętnaście, trzydzieści przestępstw. Jeśli tempo naszej pracy nie spadnie, możliwe, że w tym roku wykryjemy ich od pół tysiąca do tysiąca. Postawiliśmy sobie za cel wykazanie ich prawdziwej liczby. Dobieramy się do skóry tym, którzy popełniają przestępstwa spowodowane nienawiścią w trzech przestrzeniach: internetu, publicznej – czyli na ulicach, w szkołach – oraz imprez masowych, w tym wydarzeń religijnych.
Mszy?
– Raczej procesji.
Co się podczas nich działo?
– Niedawno wiceprezydent Białegostoku Adam Poliński szedł na czele procesji i fotografował się z osobami, które niosły krzyże celtyckie.
To już jest mowa nienawiści?
– Naszym zdaniem celtyk jest ekwiwalentny swastyce. Zresztą nie tylko naszym, tak samo uważa niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji, który go zdelegalizował. Używanie celtyka jest uznawane za propagowanie ustroju totalitarnego. Niestety u nas brakuje możliwości reakcji na obnoszenie się z tym symbolem neonazistów.
Mówisz w liczbie mnogiej. Kim są „my”?
– Konrad Dulkowski i ja. Znamy się od liceum. Studiowaliśmy w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Potem nasze drogi się rozeszły. Konrad skończył Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka, ja przeszedłem przez dwa kursy kulturoznawstwa. Pewnego dnia spotkaliśmy się i postanowiliśmy, że koniec pisania do szuflady – zakładamy teatr. Sprzedaliśmy mieszkania, samochody i pojechaliśmy do Białegostoku.
Kiedy to było?
– Cztery lata temu. Konrad pracował wtedy w jednym z największych koncernów medialnych. Wcześniej miał własny program w Trójce, pracował dla Axla i kilku innych wydawnictw – dziennikarz z pięciocyfrową wypłatą. Ja zaciągnąłem się do pracy w koncernach farmaceutycznych. Pomagałem amerykańskim firmom zrozumieć specyfikę polskiego rynku i wprowadzać nowe produkty. Gdy rzucałem tę pracę, kierowałem oddziałem dużej hurtowni farmaceutycznej.
Otworzyliście Teatr TrzyRzecze.
– Nazwa wzięła się od miejscowości, którą mijaliśmy po drodze do Suwałk, gdzie mieszkaliśmy przez pewien czas. Mają w niej źródła trzy strumienie wpadające do Biebrzy. Wieś zamieszkiwali Białorusini, Polacy i Żydzi. Nasz teatr znajduje się u zbiegu trzech ulic w starej dzielnicy żydowskiej Chanajki, w miejscu, z którego wywodzi się Teatr Narodowy Izraela – Habima, o czym mało kto wie, a miasto Białystok nie chce się tym specjalnie chwalić. Białystok także tworzyły kultury polska, białoruska i żydowska. Nazwa TrzyRzecza jest świetną alegorią – przecież to, co najlepsze, wynika z miksu. Od roku obok działalności artystycznej prowadzimy akcje społeczne.
Akcja „Zamaluj zło” nie polegała na malowaniu, o co chodziło?
– Istnieją dwa duże problemy związane z zachowaniami rasistowskimi i ksenofobicznymi. Po pierwsze statystyki policji i wymiaru sprawiedliwości są zafałszowane, więc nie odzwierciedlają skali przestępstw. Po drugie ludzie nie wierzą w skuteczność własnych reakcji na te przestępstwa. Dlatego ostatnią rzeczą, którą powinniśmy robić, jest bieganie z farbą. Potrzebne są działania systemowe. Każdą swastykę, napis „Żydzi do gazu” i inne zaczęliśmy zgłaszać jako odrębne przestępstwa nawoływania do nienawiści i propagowania ustroju totalitarnego, także komunistycznego.
Jak znaleźliście ich półtora tysiąca?
– Zaczęli je zgłaszać mieszkańcy. Trafiały do nas informacje, na przykład o swastyce na transformatorze przy ulicy Zagórnej. Wysyłaliśmy wolontariusza, który robił zdjęcia, dokumentował sytuację, pisaliśmy do prokuratury o popełnieniu przestępstwa, wysyłaliśmy informację do Urzędu Miasta oraz do Straży Miejskiej. Wszystko robiliśmy drogą oficjalną – urzędnik wysyłał sprawę do wydziału architektury, ten powiadamiał odpowiednią komórkę, przyjeżdżano, zamalowywano.
Szybko?
– Nawet w dwa dni. Akcja okazała się skuteczna, więc momentalnie zyskaliśmy wiarygodność. Mieszkańcy zaczęli nam masowo wysyłać informacje. Zasypana zgłoszeniami prokuratura na początku był oporna, nie chciała reagować.
Dlaczego?
– Uważała, że to trywialne. Odmawiała wszczęcia postępowań, twierdząc, że przestępstwa mają znikomą szkodliwość społeczną. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak na to zareagować. Wyszliśmy z założenia, że jeżeli ktoś namaluje swastykę, ale nie zostanie złapany i osądzony, to następnym jego krokiem będzie pobicie za inny kolor skóry. Jeśli znów nie zostanie złapany i osądzony, to spali mieszkanie pełne ludzi, będzie zmierzał do morderstwa. Bezkarność deprawuje.
Krokiem milowym była afera spowodowana przez jednego prokuratora, który tak bardzo chciał okazać lekceważenie, że w oficjalnej odmowie wszczęcia postępowania napisał, posiłkując się Wikipedią, że swastyka jest hinduskim znakiem szczęśliwości. Przekazaliśmy ten kuriozalny opis dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”, a on wrzucił to na pierwszą stronę lokalnego wydania. Wywołało to tak wielkie poruszenie, że na drugi dzień znalazło się na jedynce „Gazety” na cały kraj. Tego samego dnia mieliśmy pod teatrem osiem wozów transmisyjnych polskich i zagranicznych telewizji.
I co się stało?
– Prokurator generalny doprowadził do zwolnień w Prokuraturze Okręgowej i Rejonowej, zostały wszczęte wszystkie odrzucone wcześniej postępowania. Zaczęliśmy się cieszyć sympatią różnych grup politycznych.
Kiedy w końcu służby zajęły się swastyką, która miała być „symbolem szczęśliwości”, pewien staruszek podszedł do policjanta i powiedział, że lepiej późno niż wcale. Okazało się, że widniała ona na tym transformatorze przez dwanaście lat. Całe pokolenie dzieciaków wychowywało się pod tą metrowej wielkości swastyką, bawili się obok w piaskownicy, chodzili tamtędy do szkoły. Dla nich ten znak jest naturalny. Tak samo pobliskie napisy „Żydzi do gazu”, „biała siła”. To elementy otoczenia, które odcyfrowują, gdy uczą się liter. Jak głębokie ma to konsekwencje, pokazuje obecny flirt młodych, którzy wychowywali się w latach dziewięćdziesiątych, ze skrajną prawicą.
Skąd to się wzięło w Białymstoku?
– Od wielu lat panowało przyzwolenie na tego typu zachowania. Młodzi neofaszyści werbowali w szkołach i domach dziecka. W Białymstoku jest normą, że osoby, które przyznają się do przekonań rasistowskich, rozmawiają z podopiecznymi w domach dziecka, „uczą dzieci patriotyzmu” – tak to się u nas nazywa. Rasizm nie jest w Białymstoku domeną zwykłych ludzi. To szef palestry wypowiadał się do prasy, mówiąc, że jest przeciwny imigrantom. To prezydent, kibic piłkarski, odwracał głowę, gdy słyszał antysemickie przyśpiewki, zamiast przerwać mecz i powiadomić wojewodę. Dawał się fotografować z osobami, których ugrupowania teraz delegalizuje prokuratura.
A jaka jest tego głębsza przyczyna?
– Podczas drugiej wojny światowej w Białymstoku i wokół niego doszło do potwornych mordów, porównywalnych do tych, które działy się w Srebrnicy czy Ruandzie, gdzie sąsiedzi mordowali sąsiadów. Starsze osoby pamiętają sytuacje, gdy na rynek spędzano wszystkich Żydów z miasteczka, byli bici, poniżani, mordowano ich na miejscu albo poza miasteczkiem. Pewna kobieta opowiadała nam, jak jej rodzice zaanektowali budynek obok ich domu. Należał do sklepikarki, u której jako mała dziewczynka kupowała codziennie dwa, trzy cukierki, pamiętała jej zapach, wygląd. Nagle zobaczyła ją mordowaną przez wujka na środku miasteczka. Tej samej nocy kazano jej spać w pościeli, która pachniała jeszcze sklepikarką. Nie mogła tego znieść.
Wizna, Tykocin, Knyszyn, Białystok. Były dziesiątki sytuacji, w których dochodziło do potwornych mordów. W miejscowości Bzury grupa polskich chłopców wypożyczyła z pobliskiego getta piętnasto-, dwudziestoletnie dziewczynki. Zabrali je do prac polowych, po czym zamiast odprowadzić do getta, wzięli je do lasu, zbiorowo zgwałcili i zatłukli kijami od wideł, konarami. Przestępcy, którzy popełnili te zbrodnie – a są ich tysiące – nigdy nie ponieśli konsekwencji.
Co się z nimi potem działo?
– Wyobraźmy sobie człowieka, który brał udział w mordowaniu żydowskich rówieśników, znajomych. Jednym z psychologicznych mechanizmów poradzenia sobie z taką sytuacją jest silne wyparcie i uzasadnienie tej sytuacji jako koniecznej: tak, mordowałem Żydów, ale to nie byli ludzie, oni zasługiwali na takie zachowanie. Ten mechanizm anomii był przekazywany dzieciom, a potem ich dzieciom.
Białystok miał przepiękną starą dzielnicę żydowską, która mogłaby być znana jak krakowska. Co zrobili włodarze Białegostoku w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat? Niszczyli każdy przejaw tego, że miasto było kiedyś żydowskie. Osoby, które czasami przychodzą protestować pod nasz teatr, wykrzykują „Spalcie te żydowskie budy!”. Kilka tygodni temu zastępczyni wojewódzkiego konserwatora zabytków Zofia Cybulko pozwoliła sobie przejść przez kordon policyjny, używając swojej pozycji, a później wykrzykiwała o żydowskich budach do tłumu. Jedna z telewizji nagrała jej wypowiedź. Była medialna burza, Cybulko straciła stanowisko.
Jak w walce z ksenofobią sprawdza się polskie prawo?
– Jest odpowiednie, tylko nie było egzekwowane. W Białymstoku doprowadziliśmy do sytuacji, w której jeśli ktoś napisze na forum, że wszystkich tatarów należy wymordować, a meczet spalić, bo to są islamiści, może być pewien, że za kilka dni policja wejdzie do jego domu, zabierze wszystkie komórki, laptopy itd., ustali, kto dokonał wpisu, a potem ta osoba zostanie skazana. Sądy przestały być pobłażliwe i skazują za tego typu przestępstwa na kary więzienia w zawieszeniu. Wszyscy zdają sobie sprawę, że sytuacja zaszła za daleko.
Medialna burza i protesty to jest cena, którą płacicie za swoje zaangażowanie?
– Jesteśmy też pod stałą ochroną policji.
Co to znaczy?
– Koło naszego teatru przy Młynowej 19 przez całą dobę stoją policjanci, którzy pilnują, by nikt nas nie spalił i nie zamordował. Są skuteczni. Zdarzyło się, że ktoś rzucił butelką w okno, a za chwilę leżał na ziemi. Nie spodziewał się, że para starszych państwa w samochodzie obok niego to policjanci, którzy skują go w jedną sekundę. Osoby, które robią to, co my w innych miastach, mają więcej kłopotów. Natomiast jesteśmy napiętnowani, zostałem okrzyknięty największym lewakiem Polski, mój prywatny numer telefonu i inne informacje są przekazywane publicznie. Wliczamy w koszty, że jesteśmy obrażani. Jednak wszystkie groźby karalne zgłaszamy do prokuratury, a ich sprawcy dostają poważne kary i mogą pójść za kratki.
Masz wsparcie rodziny?
– Pełne, taką mamy tradycję. Pradziadek był ułanem w 17 pułku ułanów grochowieckich, a dziadek służył w AK. Ideały niezgody na niesprawiedliwość odziedziczyłem po babci, której najlepszą przyjaciółką ze szkolnej ławki była Żydówka. Nasza rodzina miała duży młyn motorowy i piekarnię w Koninie. I kiedy Żydzi byli wywożeni do obozu zagłady, babcia pobiegła do tego młyna i przyniosła koleżance worek chleba. Podała go pod lufami SS-manów. Miała dwanaście, trzynaście lat. Następnego dnia poszła z rodzicami do kościoła. Pochodziła z bogatej rodziny, więc siedziała w pierwszych ławkach. Kiedy ksiądz zaczął mówić, że Hitler jest, jaki jest, ale dobrze, że wywozi Żydów, bo zabili Pana Jezusa, babcia podeszła do ołtarza, popatrzyła księdzu w oczy – w całym kościele zapadła cisza – po czym odwróciła się, wyszła i trzasnęła drzwiami. Powiedziała, że nigdy więcej nie pójdzie do kościoła. Kiedy umierała, wezwała mnie do szpitala i powiedziała, że jak zobaczy na pogrzebie księdza, to będzie nas straszyła do końca życia. Miała umiejętność podejmowania niepopularnych decyzji i chodzenia pod prąd.
Tak samo niepokorny jest wasz teatr?
– Jest niezależny. Najzabawniejszą sytuację przeżyliśmy podczas naszego protestu przeciwko zakazowi wystawiania „Golgoty Picnic”. W naszym teatrze odbywało się odczytywanie sztuki, wokół zgromadziło się kilkaset osób, które odmawiały różaniec, nawoływały do spalenia nas itd. Z drugiej strony liczba osób, które chciały zobaczyć „Golgotę Picnic”, była tak duża, że rezerwacje skończyliśmy w kilka godzin. Prezydent miasta Tadeusz Truskolaski powiedział, że niestety ten teatr nie jest miejską instytucją kultury i nie może zabronić pokazywania „Golgoty Picnic”. I chciałby od razu zastrzec, że nie ma z tym teatrem nic wspólnego, jest prywatny, finansowany samodzielnie i miasto nie ma w nim żadnych udziałów. Opublikowaliśmy to oświadczenie.
Pokazujemy współczesną dramaturgię, reżyserujemy, często realizujemy spektakle według własnych tekstów. Zajmujemy się mało popularną tematyką, od „Blackbirda” Davida Harrowera, czyli od pedofilii, poprzez spektakle opowiadające o „słoikach” i świecie z punktu widzenia dziewczyn, które przyjeżdżają do Warszawy z miasteczek, kończąc na męskich lękach przed ośmieszeniem się i byciem niekonsekwentnym.
Niepopularnie – żeby się narażać?
– To nas intryguje. Nie przejmujemy się tym, czy komuś to się będzie podobało, czy uzna te tematy za obrazoburcze. Zależy nam, by podobało się naszym widzom. Zapłaciliśmy za to cenę. Kiedyś robiliśmy warsztaty dla młodzieży, zgłosiło się do nas mnóstwo osób. Sami mieli wymyślić tematy jednoaktówek, które będą realizować, daliśmy im wolną rękę. Jakie tematy wybrali? Jak być gejem w Białymstoku i przeżyć, jak być ateistą we współczesnym świecie, o agresji dziewcząt i o współczesnych narkotykach, czyli dopalaczach kupowanych w Czechach. Następnego dnia ukazał się artykuł „Geje w TrzyRzeczu” i Urząd Miasta dał nam do zrozumienia, że jeżeli jeszcze raz pojawi się tego typu tematyka, to nigdy więcej nie dostaniemy pieniędzy z kasy miasta. W dużym skrócie Urząd Miasta spełnił swoje groźby.
Jednak nie autocenzurujecie się, to znaczy, że macie źródła finansowania.
– Stworzyliśmy mechanizm finansowania, który nie był dotąd stosowany w Polsce. Nasz teatr założył spółkę z o.o., która zajmuje się produkcją opatentowanego przeze mnie preparatu przeciwgrzybicznego Butosept – dostępnego w prawie każdej aptece. Sto procent zysków z jego sprzedaży przeznaczamy na działalność statutową teatru. Wymyśliłem trzy nowe preparaty. Jak wszystko dobrze pójdzie, to za kilka lat stworzymy pierwszy w Polsce teatr kompletnie niezależny od zewnętrznych źródeł finansowania.
Dlaczego od robienia teatru przeszliście do monitorowania nienawiści?
– Szliśmy raz z Konradem przez Rynek Kościuszki, centralny plac w Białymstoku, był wieczór, ciepło, przy stolikach siedzieli młodzi ludzie, dzieci klasy średniej. Kiedy zobaczyli dwie czarnoskóre studentki, zaczęli pogwizdywać i pokrzykiwać. Były bardzo ładne, najpierw pomyśleliśmy, chłopcy próbują sposobów na siermiężny podryw. Jednak ci uczniowie najlepszych liceów w Białymstoku zaczęli wydawać małpie odgłosy, udawać, że jedzą banany, wykrzykiwać rasistowskie hasła. One szły, a przez plac przetaczały się te odgłosy. To nas poraziło. To przeciwstawienie: pogodny wieczór, miła atmosfera i taka sytuacja. Staliśmy jak wryci, nie wiedzieliśmy, jak się zachować.
Zaczęliśmy się rozglądać. W największej galerii handlowej w Białymstoku pobito czarnoskórą studentkę. Na przystanku został pobity chłopiec z Indii. W klubach w Białymstoku była selekcja, a jej podstawowe kryterium stanowił kolor skóry. Na bramkach stali neofaszyści, którzy stworzyli nieźle prosperujący gang rozbity niedawno przez CBŚ. Napakowani sterydami, oszalali na punkcie siły. Jeden z nich zamordował chłopaka jednym uderzeniem pięści. Nie udzielił mu pomocy, tylko patrzył jak umiera na chodniku. To wzbudziło nasz protest i postanowiliśmy: jeżeli nikt nie potrafi się za to zabrać, to pokażemy, że my potrafimy.