W ostatnich latach coraz ważniejsza wydaje mi się ta odmiana historiografii, która wiąże się ze śledzeniem dziejów życia codziennego.
Co właściwie wydarzyło się między styczniem a grudniem roku 1956? Od odpowiedzi na to pytanie zależy przynajmniej kilka kwestii – niby historycznych, a jednak całkiem współczesnych.
Pierwsza kwestia: jeśli tamtego roku doszło do radykalnego zerwania ze stalinowskim terrorem, to od polskiego Października zaczyna się całkowicie odmienny okres historii Polski, a życie w kraju wymyka się odtąd prostej alternatywnie: wspieranie nieludzkiego reżimu versus niezłomne trwanie w patriotycznym oporze. Otwiera się pole kompromisu, pojawiają się zajęcia politycznie neutralne, nadzieje zaś na zmiękczenie systemu, nawet jeśli wciąż zawodne, nie wymagają już ośmieszającej naiwności. A zatem ocena PRL-u po roku 56 musi być zniuansowana i nie ma sensu określać mianem „kolaborantów” ludzi, którzy dla szlachetnych celów układali się przez następne dekady z władzą (aż do 13 grudnia, który ponownie zaostrzył konflikt). Jeśli jednak w 1956 doszło jedynie do kosmetycznych zmian na szczytach władzy, później już nic poza niezłomną kontestacją ustroju nie daje się usprawiedliwić.
Kwestia druga: jeśli tamtego roku społeczeństwo odzyskało (na krótko) swoją podmiotowość, to niedobitki polskiego Października miały zarówno sposobność, jak moralne prawo, by zacząć stopniowo wypracowywać idee i formy, będące w przyszłości podstawą skutecznej walki z komunizmem. Innymi słowy, „Solidarność” z 1980 roku miała w takim razie wśród swoich tradycji nie tylko Powstanie Warszawskie, ale i październikowe rady robotnicze; nie tylko Jana Rodowicza „Anodę”, ale i Lechosława Goździka. Ale jeśli UB, przeobrażone kosmetycznie w SB, nie straciło w tamtym momencie kontroli nad wydarzeniami, to nie straciło jej nigdy – i teoria, w myśl której nawet strajki sierpniowe, nie mówiąc o przełomie roku 89, odbyły się zgodnie ze scenariuszem służb specjalnych, zyskuje jakieś rzeczowe podstawy.
Wreszcie kwestia trzecia, może mniej emocjonująca, ale chyba niemniej ważna: jeśli w roku 1956 doszło do ożywienia kultury polskiej – w filmie, literaturze, muzyce, sztukach plastycznych – to po zerwaniu z socrealizmem objawiły się talenty i dzieła, mające swoje trwałe miejsce w naszym współczesnym dziedzictwie. Ale jeśli w wyniku przewrotnego dopuszczenia do Polski miazmatów Zachodu nastąpiło tylko ostateczne zerwanie z rodzimą tradycją, właściwie cała twórczość powstała w kraju okazuje się zarazem koncesjonowana i naśladownicza – a więc nieskażonej polskiej tradycji wolno szukać jedynie przed 1944 rokiem albo w dorobku emigracji, a jeśli nad Wisłą, to jedynie wśród środowisk ściśle związanych z Kościołem, tą ostoją polskości.
Takie moim zdaniem jest znaczenie minionej niedawno rocznicy Października. I chyba z tego właśnie powodu z pasją przeczytałem zbiór reportaży historycznych Piotra Bojarskiego „1956. Przebudzeni”, drugi tom z serii „Lata”, zapoczątkowanej przez książkę Magdaleny Grzebałkowskiej „1945. Wojna i pokój”.
Bojarski pyta o wrażenia, zapachy, drobne anegdoty, przywracające dziejom ich ciało
Choć kierowała mną chyba również inna motywacja. W ostatnich latach coraz ważniejsza wydaje mi się ta odmiana historiografii, która wiąże się ze śledzeniem dziejów życia codziennego. Nie bez powodu mówię o „śledztwie”, gdyż życie codzienne, w odróżnieniu od wielkich wydarzeń politycznych, militarnych czy ekonomicznych, dematerializuje się z niepokojącą doprawdy prędkością. Kto na przykład potrafi dziś odtworzyć przebieg jednego dnia sprzed zaledwie dwudziestu lat, przypomnieć sobie jadłospis śniadania z połowy lat 90. albo opisać sposób kontaktowania się z przyjaciółmi sprzed zakupu pierwszej komórki? W rezultacie z przeszłości pozostaje nam szkielet wypadków, o których będą mówić lub już mówią podręczniki, natomiast – by pociągnąć jeszcze przez chwilę tę anatomiczną metaforę – tkanki miękkie, wygląd zewnętrzny naszego życia mogą być co najwyżej przedmiotem domysłów. A Bojarski dotarł do świadków wydarzeń i opowiada o nich nie z perspektywy wszechwiedzącego (?) historyka, lecz kogoś, kto pyta o wrażenia, zapachy, drobne anegdoty, przywracające dziejom ich ciało. Niekoniecznie zresztą odnosi na tym polu same sukcesy, ale do tej kwestii wrócę później.
Książka składa się z dwunastu rozdziałów – miesięcy roku 1956. Sądzę, że podzielam z autorem wizję rozstrzygającą opisane na początku dylematy w myśl pierwszych, a nie drugich sugerowanych odpowiedzi. Upieram się mianowicie, że 1956 to data przełomowa: terror komunistyczny naprawdę ustąpił, społeczeństwo przez co najmniej rok czuło się „wreszcie u siebie” (jak podobny stan opisywała piosenka z Sierpnia ’80), kultura polska wyrwała się z okowów zadekretowanej estetyki socreal i nawiązała dialog ze światem. Bojarski pokazuje okoliczności wychodzenia na wolność więźniów politycznych, zorganizowania I Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie, realizacji „Kanału”, przełomowego filmu Andrzeja Wajdy, kac literatów, którzy dotąd z oportunizmu lub (rzadziej) w wyniku neofickiego zachwytu ideologią robili totalitarnej władzy klakę, wypadki poznańskiego Czerwca, drogę Władysława Gomułki na najwyższe stanowisko w państwie, listopadowe zamieszki w Bydgoszczy, a w najciekawszym chyba dla mnie fragmencie – przypadkowy udział grupy Polaków w powstaniu węgierskim.
Do tej panoramy wypadków dokłada autor wypisy z ówczesnej prasy. Na podstawie własnego doświadczenia mogę zapewnić, że lektura gazet z przeszłości jest jednym z najbardziej fascynujących zajęć zawodowego lub, jak w moim przypadku, przyuczonego historyka. Artykuły i wiadomości agencyjne sprzed lat czyta się z niedowierzaniem, rozbawieniem, czasem z dreszczem, gdy dziennikarz wyraźnie nie domyśla się, jakie będzie prawdziwe znaczenie podawanej przez niego informacji. „W dniu 31 marca oddany został w Poznaniu do użytku pierwszy wielkopłytowy blok mieszkalny, wybudowany metodą uprzemysłowioną. (…) Wszystko, co składa się na gmach w stanie surowym (…) – zestawione jest z gotowych elementów prefabrykowanych” – donosi na przykład „Trybuna Ludu” 11 kwietnia 1956 roku. Albo: „Na warszawskich stacjach benzynowych mają być zainstalowane specjalne automaty elektryczne produkcji austriackiej, tzw. dystrybutory, które za naciśnięciem guzika pompować będą do zbiorników żądaną ilość benzyny. W ten sposób wyeliminuje się dotychczasowy, kłopotliwy ręczny sposób pompowania” – zapowiada ta sama gazeta 8 sierpnia.
Jest fascynujące, kiedy – raz na jakiś czas – w ciągu kilkunastu zaledwie miesięcy warunki życia ulegają radykalnej przemianie. Ale czy z bliskiej perspektywy, kiedy proces dziejowy ulega takiemu przyspieszeniu, od razu rozpoznajemy moment przełomu? Zaintrygowany tym faktem, podsunąłem „1956. Przebudzonych” Piotra Bojarskiego swojej matce (rocznik 1932). Mama kończyła akurat studia na Politechnice Warszawskiej, przeprowadzała się z mężem do kolejnego mieszkania i spodziewała się pierwszego dziecka. Choć zdawałem sobie sprawę, że indywidualny ogląd wypadków może różnić się od panoramy – a taką perspektywę przyjmuje w książce autor – efekt tego eksperymentu mnie zaskoczył. – Nie lubiłam „Po Prostu” i nie czytałam tej gazety regularnie – słyszę od matki, która dziwi się roli, jaką „Po Prostu” przypisuje autor (idąc zresztą za dość powszechnym uznaniem redakcji za intelektualny matecznik ówczesnej odwilży). Jazz był dla niej muzyką taneczną i jego kulturotwórcze znaczenie pozostaje dla niej wątpliwe (będziemy się o to kłócić jeszcze w latach 70., kiedy na początku liceum dołączyłem do jazzfanów).
Tak, była oczywiście na legendarnym wiecu pod Pałacem Kultury, gdy Gomułka, zdaniem wtajemniczonych, zadekretował odwrót od ideałów Października, ale w oczach zwykłych uczestników tego wydarzenia, jak ona, przez chwilę zdawał się bohaterem. Środowisko artystów i krążącego wokół SPATIF-u i „Kameralnej” półświatka? – Myśmy wtedy właśnie kończyli studia, dyplom był trudny, dziecko w drodze, trzeba było zarabiać, a jednocześnie bardzo chcieliśmy zorientować się w kulturze, na którą w czasie studiów prawie nie było czasu – mówi mama.
Czytało się Hłaskę, nie piło z nim; chodziło się na „Ostry dyżur” Lutowskiego do Teatru Współczesnego, nie do „Kameralnej”. Czytało się również Hemingwaya, nie doceniając, że z tejże Ameryki nadchodzą też dźwięki trąbek Milesa Davisa i Dizzy’ego Gillespiego. To właśnie miałem na myśli, pisząc, że rekonstruowanie życia codziennego po latach nie przynosi, bo i przynieść nie może, pełnego sukcesu. Kiedy buduje się sumę wydarzeń, indywidualne ścieżki, nawet nie najdziwniejsze, zacierają się. Mimo to, wizja roku 1956 jest u Bojarskiego niezwykle wciągająca i potwierdza, że w dziejach PRL był to moment zwrotny, porównywalny chyba tylko z wypadkami lat 1980-1981.