Powoli widzimy, że świat bez kontrkultury, dającej alternatywne możliwości istnienia indywidualnego i zbiorowego, jest szalenie ubogi i jednowymiarowy.
Leonard Cohen nie żyje, Bob Dylan chodzi przystrojony w noblowski wawrzyn, korporacje notują gigantyczne zyski, konserwatywni politycy wygrywają kolejne wybory, a Jerzy Jarniewicz udowadnia po raz kolejny, że nie tylko się zna na kontrkulturze jak mało kto, ale jeszcze potrafi o niej pisać w sposób żywy i ciekawy.
„All you need is love. Sceny z życia kontrkultury” (Znak 2016) to książka wyjątkowa, ponieważ nie stanowi tylko zbioru anegdot i opowieści o gwiazdach lat 60. dwudziestego stulecia, ale też nie jest wyłącznie nostalgicznym wspominaniem czasów i wydarzeń, bez których nie sposób wyobrazić sobie historii XX wieku. Jarniewicz unika taniej pokusy idealizowania tego okresu i pokazuje złe strony kontrkultury: intelektualną miałkość wielu haseł, które młodzi skandowali tyle tłumnie, co durnie, wybujały hedonizm kończący się nałogami i śmiercią czy istnienie osób żerujących na ideologicznych motywach kontrkultury, z najbardziej skrajnym przypadkiem Charlesa Mansona. Autor książki zwraca uwagę na ciemne i nieprzyjemne strony opisywanej przez siebie formacji kulturowej – wyzwolenie seksualne dla wielu kobiet kończyło się tragicznie, a mężczyźni przebrani za natchnionych zbawicieli okazywali się przyziemnymi sekciarzami.
Jednak pamiętajmy, że kontrkultura powstała w okresie segregacji rasowej, purytańskiej obyczajowości i cenzury, jej uczestnicy rodzili się w czasach, gdy w Europie istniały obozy zagłady, a w japońskich miastach pełnych cywili detonowano bomby atomowe. Piosenki Boba Dylana czy wiersze Allena Ginsberga mówiły zatem o rzeczywistości, którą oficjalna propaganda chciała ukryć pod płaszczem dobrobytu i postępu. Ich słowa stanowiły odtrutkę na bełkot „zdrowej części społeczeństwa” czy „rządowych oświadczeń”. Co prawda nie mogli oni zatrzymać wojny w Wietnamie czy polityki Richarda Nixona, ale czy takiego człowieka ktokolwiek mógł powstrzymać? Natomiast bez dzieci kwiatów i ich intelektualnych czy artystycznych przewodników dzisiejsza rzeczywistość zapewne byłby gorsza. Świeże powietrze, które wpuścili do zatęchłej powojennej atmosfery, okazało się katalizatorem wielu przemian obyczajowych, z których dzisiaj możemy być dumni. „Nie wyobrażam sobie współczesnego świata bez tej gigantycznej roboty, jaką za nas i dla nas wykonała kontrkultura” – pisze Jarniewicz.
To oni, bohaterowie tej książki – wspomniany już Dylan i Ginsberg, Beatlesi i Stonesi, Snyder i Leary – próbowali na swój sposób, lepiej lub gorzej, odwrócić los dziejów. Jedni zapewniali trochę radości swoją twórczością, inni pisali manifesty i prowadzili ludzi w pochodach. Wzbudzali namysł nad nierównościami rasowymi czy płciowymi, nad ekologią czy prawami obywatelskimi. Odwracali nienaruszalne na pierwszy rzut oka hierarchie: „mężczyzna przed kobietą, dorosły przed młodym, rozum przed ciałem, pieniądz przed duchem, elita przed pospólstwem, a biały przed czarnym. Ale też lekarz przed pacjentem, nauczyciel przed uczniem, artysta przed odbiorcą. Takie relacje, dekretujące, co jest bezwzględnie ważniejsze, niosły ze sobą logikę dyskryminacji i podporządkowania”.
Dyskryminacja i podporządkowanie sobie drugiego nie przeminęły, lecz zwyciężyły w tej kulturowej wojnie. To kontrkultura została ostatecznie wchłonięta przez biznes i popkulturę, miarą wartości życia przestało być to, kim się jest, lecz jakość konsumowanych towarów. Egoizm, wpierw przedstawiany jako indywidualizm, a następnie zdrowy rozsądek, stał się dominującą formą życia zbiorowego przebranego w drogi garnitur.
„All you need is love?”. Wolne żarty, dziś wystarczy rząd śnieżnobiałych zębów, dostosowanie się do wymogów społeczeństwa, dobry samochód, a potrzeby duchowe równie łatwo wypełni kurs jogi we wtorki i czwartki w pakiecie multisport oraz najnowszy poradnik na temat stref komfortu napisany przez celebrytkę. Innego wyjścia nie ma, „nowy ład świata, oparty na kulcie przedsiębiorczości i efektywności, wzywający do coraz większej konkurencyjności, choć tu i tam gnije, przedstawia sam siebie jako jedyną zdroworozsądkową opcję, drapując się w strój porządku naturalnego, susząc zęby w kolejnym kolorowym selfie”. Dla Jarniewicza kontrkultura nie była wolna od wad, ale przedstawiała sobą (być może ostatnią?) optymistyczną propozycję zmian stanu świata na lepsze.
Powoli zaczynamy widzieć, że świat bez kontrkultury – dającej alternatywne możliwości istnienia indywidualnego i zbiorowego – jest szalenie ubogi i jednowymiarowy. W sferze makro pozostaje nam Kaczyński albo Tusk, Clinton albo Trump, Polsat albo TVN, korporacja Y albo X. W życiu codziennym zaś namiastka indywidualizmu, który przejawia się w sloganach reklamowych i statusach na portalach społecznościowych.