Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Wybory w USA: ideologia czy interes geopolityczny?

Donald Trump. Fot. Gage Skidmore / Flickr

Dla części środowiska PiS wybór Hillary Clinton, nawet jako mniejszego zła, wiąże się z dylematem.

Ależ odległe wyglądają nam się czasy, w których Europa – a przynajmniej jej zachodnia część – wpadła w „Obamomanię” i gorąco popierała kandydata, który osiem lat temu został pierwszym w dziejach amerykańskim prezydentem o ciemnym kolorze skóry.

Niecały rok po zwycięstwie w wyborach jego kredyt zaufania potwierdziła jeszcze pokojowa Nagroda Nobla, mimo że niewiele udało mu się jeszcze zrobić na rzecz światowego pokoju. Złośliwi do dziś pytają, czym sobie Barack Obama zasłużył na tę prestiżową nagrodę. I mają trochę racji.

Jednak nawet rozczarowanie po „Obamomanii” raczej nie skłania Europy Zachodniej do zmiany politycznych sympatii. Przynajmniej od lat 80., jej mieszkańcy – może z wyjątkiem Brytyjczyków – kibicowali demokratom, którzy wydawali im się bliżsi w sprawach gospodarczych i światopoglądowych.

Podczas gdy Ronald Reagan spierał się z Sądem Najwyższym o obowiązek odmawiania modlitwy w publicznych szkołach lub o prawo do aborcji, ciął podatki dla najbogatszych i sprzeciwiał się wprowadzeniu powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, demokraci byli bardziej „postępowi”, lewicowi – żeby się nie mylić z neoliberalnym konserwatyzmem Reagana.

Polacy na wybory w Stanach Zjednoczonych patrzą inaczej. Poglądy Reagana były atrakcyjne dla społeczeństwa obyczajowo konserwatywnego (katolicyzm) i liberalnego gospodarczo (po komunizmie). Jednak najważniejsza dla Polaków była polityka zagraniczna Reagana, zakładająca nieugiętość wobec Związku Radzieckiego i poparcie dla „bojowników o wolność”.

Od tamtego czasu, Polacy z reguły są bardziej przychylni kandydatom republikańskim, do których zbliżają ich podobieństwa ideologiczne i zbieżność interesów geopolitycznych. Jednak oba te aspekty nie zawsze muszą iść w parze, jak pokazują tegoroczne wybory prezydenckie.

Miliarder Donald Trump powinien bez dwóch zdań budzić niechęć Polaków. Nie tylko odwołuje się do tradycyjnego nurtu izolacjonistycznego, podważając zaangażowanie USA w Europie w ramach NATO i odrzucając aktualne lub planowane traktaty handlowe (NAFTA z Kanadą i Meksykiem, TTIP z Unią Europejską), ale dodatkowo jeszcze obdarza sympatią Rosję Władimira Putina i usprawiedliwia aneksję Krymu.

W ostatnich tygodniach Trump próbował zdobyć głosy licznej Polonii amerykańskiej. Pochwalił Polskę za „jej wkład w NATO” i – jako kolejny kandydat na długiej już liście – obiecał, że jeśli wygra, zniesie obowiązek wizowy dla polskich obywateli (i to w ciągu dwóch tygodni po zaprzysiężeniu).

Na ogół Polacy nie dają się nabrać. Zgodnie z opublikowanymi wczoraj wynikami sondażu CBOS 57 proc. zapytanych uważa, że „Hillary Clinton byłaby, z punktu widzenia Polski, lepszym prezydentem Stanów Zjednoczonych”. Dla porównania, tylko 6 proc. ankietowanych myśli tak o Donaldzie Trumpie.

Różnica ta wygląda mniej wyraźnie z perspektywy partii politycznych. O ile ugrupowania mniej lub bardziej liberalne (PO, Nowoczesna) popierają bez rezerwy Hillary Clinton, o tyle PiS wykazuje neutralność, która – jak się zdaje – nie wynika wyłącznie z konieczności przygotowania się do współpracy z każdym możliwym prezydentem najpotężniejszego kraju na świecie.

Neutralność partii rządzącej nie jest bowiem milcząca. Jak powiedział wicepremier Mateusz Morawiecki, mamy „wybór między dżumą a cholerą”. Słynący z jakości swoich źródeł informacji minister obrony Antoni Macierewicz w inny sposób wyraża tę neutralność. W felietonie dla Radia Maryja (od roku quasi-oficjalnego kanału informacyjnego rządu) stawiał znak równości między Donaldem Trumpem a Hillary Clinton, która jego zdaniem, podobnie jak kontrkandydat, ulegałaby wpływom rosyjskim – czego dowodem ma być amerykańska polityka resetu zapoczątkowana w 2009 r., gdy była sekretarzem stanu.

Dla części środowiska PiS wybór Hillary Clinton, nawet jako mniejszego zła, wiąże się z dylematem, który dobrze opisał Adam Andruszkiewicz, były prezes Młodzieży Wszechpolskiej i obecnie poseł w klubie Kukiz’15: – Mój światopogląd zdecydowanie zbliżony jest do Donalda Trumpa, ale odróżniam moje sympatie od interesów państwa polskiego – mówił.

Wesprzyj Więź

Trudno przecież nie zauważyć, że Donald Trump i dzisiejsza wersja PiS mają ideologicznie wiele wspólnego – widać u nich przejawy bezkompromisowości w sprawie aborcji, pogardy wobec kobiet, rasizmu i islamofobii. Dodatkowo uważają się za odnowicieli „wielkości” narodu, zniszczonej przez układy elit przeciw białemu, biednemu ludowi. Gospodarczo są też o wiele bardziej państwowi i antyliberalni, niż by na to wskazywały ich partyjne rodowody.

Fakt, że – wbrew tym ideologicznym podobieństwom – PiS nie popiera Trumpa, wskazuje co najmniej na jedno. Programy polityczne oparte na świętym egoizmie narodowym wzajemnie się wykluczają. Pierwszą taką lekcję dostaliśmy niedawno w postaci Brexitu – kampania na jego rzecz zwyciężyła dzięki bardzo podobnym hasłom, skądinąd skierowanym m.in. przeciw Polakom.

Wczoraj, w przededniu wyborów, Trump przekonywał dziennikarzy, że jego wygrana będzie jak „Brexit plus, Brexit razy 50”. Chciałoby się wierzyć w to, że Polacy skuszeni „wspaniałą izolacją”, odzyskaniem „wielkości narodowej” i nieokiełznaną suwerennością wreszcie zrozumieli, że realizują u siebie program bardzo podobny do tego, którego się boją u zagranicznych sojuszników. Ale być może będzie potrzebna druga lekcja.

Podziel się

Wiadomość