W najnowszym „Dużym Formacie” czytam reportaż Justyny Bryske o tym, jak wstąpiła na kilka miesięcy do ONR-u, żeby opisać tę organizację od środka. I mam z nim problem.
1. Sam pamiętam, jak na początku lat 90., rozpoczynając kilkuletnią współpracę z „GW”, poszedłem do siedziby ZChN pry rondzie ONZ, żeby chwilę z nimi pogadać, wyciągnąć ulotki i dokumenty programowe, no i przyłapać ich na czymś paskudnym, najlepiej na antysemityzmie. Nic z tego nie wynikło, poza poczuciem absmaku. Odstawianie w warunkach pokoju Hansa Klossa było po prostu oszukiwaniem ludzi, z którym się nie zgadzałem i nie zgadzam, ale moja dwulicowość wydała mi się znacznie gorsza, niż ich ewentualne wady. Dałem sobie spokój z tego rodzaju działalnością. No dobrze, rozumiem, że istnieją warunki wyższej konieczności, ONR to nie są miłe dziewczęta i chłopcy, a praca reportera wymaga z pewnością grubszej skóry, niż ja ją mam. Niemniej po lekturze reportażu jakoś nie mam ochoty się z panią Justyną zaprzyjaźnić – że tak to oględnie nazwę.
2. Żebyż jeszcze z tego wniknięcia w szeregi wroga wynikało coś, czego nie wiemy! W razie dekonspiracji dziennikarka ryzykowała, że towarzysze spuszczą jej łomot (a ze swojego punktu widzenia mieliby trochę racji…) – i w związku z tym, zostawiając nawet na boku dwuznaczność moralną przedsięwzięcia (czyli punkt poprzedni), proporcja zdobytych w ten sposób materiałów do podjętego ryzyka wygląda mizernie. Że politycy PiSu dyskretnie wspierają narodowców? Że w siedzibie ONR wisi portret Leona Degrelle’a, a na podłodze poniewiera się pamiętnik Anny Frank? No, błagam…
3. O to wszystko jednak mniejsza. Zasadniczą wątpliwość wzbudziła we mnie puenta reportażu. Autorka mianowicie opowiada na koniec o spowiedzi, do której przystąpiła u ks. Łukasza Szydłowskiego, sympatyzującego z ONR-em. Fakt, że ksiądz katolicki udzielając sakramentu usprawiedliwia jakoby niszczenie mienia (chodzi o porysowanie samochodu lekarzowi, wykonującemu aborcje) i do tego radzi, żeby się nie dać złapać, jest bulwersujący. Tylko że sposób, w jaki reporterka zdobyła tę wiedzę, wydaje mi się, mówiąc wprost, niegodny.
Śpieszę wyjaśnić – bo sprawa ta bywa mylona nawet przez niektórych katolików – że tajemnica spowiedzi obowiązuje kapłana, nie zaś penitenta. Czyli o ile ksiądz po wysłuchaniu moich grzechów ma o nich poza konfesjonałem milczeć jak zaklęty, to formalnie nie ma przeszkód, żebym ja trąbił o przebiegu mojej spowiedzi na prawo i lewo. Problem leży w czym innym.
Spowiedź jest z założenia intymną rozmową dwojga ludzi – w obliczu Boga, jak wierzą katolicy. Jeśli pani Justyna do nich należy i CELOWO wybrała na spowiednika księdza – sympatyka ONR-u, żeby go potem opisać w gazecie, to jej decyzja wydaje mi się nieprzyjemnie bliska świętokradztwu. Jeśli zaś nie jest ona katoliczką, to wkracza ze swoją niewiarą w materię wyjątkowo delikatną. I to chyba nie tylko z punktu widzenia katolika.
W moim przekonaniu bowiem powinna istnieć ponadświatopoglądowa i ponadpartyjna zgoda na to, że istnieją rytuały (w sensie zobiektywizowanym, świeckim), które pozwalają ludziom się nawzajem wobec siebie otworzyć. Rozmowa z drugim człowiekiem o tym, co zrobiliśmy w życiu złego, ma sens tylko w warunkach wolności i w poczuciu obustronnego bezpieczeństwa. Tak, bywają księża, którzy ze zmęczenia, głupoty, lub (chyba jednak najrzadziej) złej woli robią wiernym podczas spowiedzi straszne rzeczy. Ale możliwość, że penitent zaraz po przyjęciu rozgrzeszenia opisze całą rozmowę w gazecie, a z tym od dzisiaj musi się liczyć każdy ksiądz katolicki, stwarza barbarzyńskie w moim pojęciu warunki także księżom mądrym i dobrym. Szkoda z tym związana jest dla mnie tej miary, że zysk wynikający ze skompromitowania kapłana zaczadzonego nacjonalizmem w najmniejszym stopniu jej nie wyrównuje.
Takich rzeczy nie robi się nawet wrogom, choćby tylko dlatego, że równocześnie robi się je nam wszystkim.
Tekst pierwotnie opublikowany na JerzySosnowski.pl
Cieszę się, że redakcja zamieściła taki tekst, bo łatwiej mi będzie bronić Więzi, że nie jest na sznurku u Gazety Wyborczej, jak wielu braci-katolików to widzi, a niektórzy by nawet tego bardzo sobie życzyli, bo to upraszcza świat. Na blogu Autora zamieściłem uzupełnienie jego wpisu o inne fakty – przeklejam je tutaj.
Dołączę się do wpisu chyba z ciekawymi faktami. Pierwszym dziennikarzem, który wkradał się w środowiska, o których pisał, był Gunter Wallraff. Wyborcza zamieściła z nim wywiad http://wyborcza.pl/1,75410,11469966,Wallraff___czlowiek__ktory_zmienil_Niemcy.html. Okazuje się, że GW jako wzorzec standardów dziennikarskich w Polsce naśladując go z podziwem sama PIRAMIDALNIE nie rozumie jego metod i standardów etycznych. Otóż wchodził on w środowiska w ich obronie – tureckich gastarbeiterów pomiatanych przez niemiecką policję, pracowników zatrudnionych przy azbeście bez żadnej ochrony, itd.itp. Przyłączanie się do danego środowiska by go dyskredytować jest metodą wypracowaną przez rozmaite tajne policje. Wyborczej to się zdarzyło nie po raz pierwszy. Pamiętam z połowy lat ’90 tekst publikowany w cyklu artykułów młodych adeptów dziennikarstwa na stażu w redakcji. Jedna z dziewczyn (ale piętnuję tu redakcję za druk, nie tę młodą dziennikarkę za pisanie) wkradła się na 3 miesiące do Świadków Jehowy, by potem na łamach GW drwić z ich wiary (“dziwactw”). Owszem, życie takich hermetycznych środowisk jest ciekawe, ale jest to ciekawość niezdrowa, którą powinniśmy sami sobie zakazać. Czy Świadkowie zagrażali reszcie społeczeństwa, by stosować wobec nich ubeckie metody? Tak, ubeckie.