Od chwili chrztu jest w nas taka świętość, której nic nie zdoła zniszczyć. Żaden grzech jej nie unieważni, bośmy się już na wieczność „przyoblekli w Chrystusa”.
Wszyscy pewno widzieliśmy jakiś obraz przedstawiający Sąd Ostateczny, choćby ten najbardziej znany – pędzla Hansa Memlinga z Kościoła Mariackiego w Gdańsku (dzisiaj przechowywany w tamtejszym Muzeum Narodowym). Pośrodku, na tęczowym łuku zasiadają Chrystus, Apostołowie i Matka Boża, a poniżej św. Michał waży dusze ludzkie na szalach wagi. Po prawej od Chrystusa – zbawieni, po lewej – potępieni. Ci po lewej to kotłowanina nagich ciał porywanych i pożeranych przez diabłów. Ci po prawej to układna procesja stojąca w przedsionku raju i witana przez św. Piotra. Ci też są nadzy, ale przed wejściem w bramy raju dostają szaty. U Memlinga każdy dostaje te same szaty, w których chodził za życia: najpierw idzie papieska tiara, potem kardynalski kapelusz, jest i biskupia mitra, są tonsury – wygolone głowy mnichów. A po nich kmiecie i niewiasty. Czyżby nawet wśród zbawionych była hierarchia? Wśród tych potępionych – co zrozumiałe – trudno jest rozpoznać, kto jest kto, ale i tutaj na pierwszym planie pojawiają się tonsury mnichów. Niestety.
W Apokalipsie u św. Jana jest inaczej. Tutaj wszyscy odziani są w białe szaty. Kiedy św. Jan opisywał wygląd zbawionych, na określenie szaty użył greckiego wyrazu stolē, które słusznie kojarzy się nam z kapłańską stułą. Kiedy w przypowieści o synu marnotrawnym ojciec każe przynieść najlepszą szatę, to także każe przynieść stolē, aby przebrać w nią powracającego syna. Ojcowie Kościoła widzieli w tym geście obraz chrztu. Św. Jan Chryzostom (IV w.) w komentarzu do tej przypowieści pisał: „Przynieście szatę, która została utkana w wodach źródła chrzcielnego […]”. Szata chrztu, którą otrzymywali w starożytności katechumeni, była biała jak białe są szaty zbawionych. A i dzisiaj białą szatę otrzymują chrzczone niemowlęta.
Jak pisze św. Jan, ci wybrani z apokaliptycznej wizji „wypłukali swe szaty we krwi Baranka”, a więc nie w swojej, choćby najbardziej męczeńskiej. A syn marnotrawny – jak chcą niektórzy komentatorzy – otrzymał szatę ojca, bo musiała to być szata najlepsza, a właściwie najpierwsza, jak mówi tekst grecki przypowieści. Tylko bowiem ojcowska szata mogła mu przywrócić utraconą godność syna.
Jest taki cykl fotografii współczesnego amerykańskiego artysty Duane’a Michalsa „Powrót syna marnotrawnego”, na którym powracający syn jest zupełnie nagi. Jedną ręką wstydliwie zakrywa twarz, drugą – równie wstydliwe – swoją nagość. Ojciec zdejmuje z siebie swoje ubranie i daje je synowi. Ryzykuje swoją nagość, by przywrócić godność synowi. Może to właśnie dzieje się, gdy w drodze na Golgotę Jezus zostaje obnażony i taki zostaje przybity do krzyża? Pozwolił obnażyć siebie, by zakryć nasz grzech? Szata, którą dostajemy w chrzcie, to już nie jest tunica pellicea, tamto ubranie ze skóry, które Bóg przygotował naszym pierwszym rodzicom po upadku, aby zakryć ich nagość rozpoznaną po grzechu. To jest stola alba, szata wybranych, a nie wygnanych. Tamta mogła przykryć jedynie przyrodzoną nagość, ta może zakryć wiele grzechów.
Niegdyś, kiedy kapłan zakładał stułę, odmawiał obowiązkową modlitwę: „Redde mihi, Domine, stolam immortalitatis…”, tzn. „Oddaj mi, Panie, szatę nieśmiertelności, którą utraciłem przez upadek pierwszego rodzica”. A dodać by trzeba: i także przez liczne moje upadki. Każdy z nas może tę modlitwę powtarzać. Może nawet powinniśmy sobie uszyć takie białe chrzcielne szaty i nie tylko w Wielką Sobotę, ale i w rocznicę chrztu – albo dzisiaj na odpust Wszystkich Świętych – zakładać i prosić: „Zwróć mi, Panie, szatę nieśmiertelności…”. Tym, co nam pozwala tak wołać, jest pamięć szaty chrzcielnej. I można ją pobrudzić, można ją zszargać, ale nie da się jej już zupełnie zrzucić, nie da się jej z siebie zedrzeć.
Od chwili chrztu jest w nas bowiem taka świętość, której nic nie zdoła zniszczyć. Żaden grzech jej nie unieważni, bośmy się już na wieczność „przyoblekli w Chrystusa” (por. Gal 3, 27). Można wypisać się nawet z Kościoła, pójść w tym czy innym marszu, w gazecie opublikować taką czy inną decyzję, ale i tak nic nie zniszczy tej świętości, która w nas jest, odkąd w wodach chrztu zanurzyliśmy się w Jego śmierć i zmartwychwstanie. Pięknie mówią o tym słowa sekwencji Dies irae z Mszy Requiem: „Recordare, Jesu pie, / Quod sum causa tuae viae”, co można dosłownie przetłumaczyć: „Pamiętaj, łaskawy Jezu, żem powodem twej drogi”. Z Niego jesteśmy. Z Jego męki, śmierci, zmartwychwstania. Dzisiaj świętujemy uroczystość Wszystkich Świętych. To nie jest tylko święto tych, których na obrazie Memlinga św. Piotr wita w bramach nieba, a aniołowie dają szaty wyprane. To jest także nasze święto, nas – wszystkich świętych – nas, którzy pieczęć świętości nosimy od chwili chrztu. To także nasze święto, bośmy „wszyscy święci”, choć jeszcze nie w bieli.
Kiedy nasi rodzice i chrzestni przynosili nas do kościoła, ksiądz pytał niegdyś (dziś pyta już nieco inaczej): „Czego żądacie od Kościoła Bożego?”. „Wiary” – odpowiadali. „Co Wam daje wiara?” – dopytywał ksiądz. „Życie wieczne” – padała odpowiedź. Kiedy słyszymy o życiu wiecznym, nasza myśl ucieka daleko. Życie wieczne to życie przyszłe, pośmiertne, takie, które się zacznie kiedyś, aż po naszym zmartwychwstaniu. To życie świętych i błogosławionych. A to dzisiejsze to tylko życie doczesne, taka jakaś niby poczekalnia do życia prawdziwego. Jakbyśmy ciągle czekali w przedpokoju. Św. Teresa z Avila mówiła nawet, że „Życie jest jak noc spędzona w podłej gospodzie”. A taką noc chce się po prostu przeczekać, modląc się jednocześnie, by się szybko skończyła. Czego warte byłoby takie życie w przedsionku?
Ks. prof. Jan Słomka w wywiadzie udzielonym przed laty „Rzeczpospolitej” mówił tak: „Jeżeli traktujemy Ewangelię i wiarę w Boga poważnie, to czym trudniejsza sytuacja – tym ważniejsze jest to, co ma nam do powiedzenia nasza wiara. Wśród obietnic chrześcijańskich nie ma obietnicy, że będzie łatwo – przecież ostatecznie zbawienie jest na końcu, chociaż i tu na ziemi obiecany jest »przedsmak nieba«, ale jednak pośród trudu. Oczywiście, wiele obiecane jest na ziemi: szczęście, błogosławieństwo, Boża łaska, dar miłości – jako przedsmak, jako początek. Dlatego w żaden sposób nie jest słusznie przedstawianie Bożych obietnic jako: teraz padół płaczu – a potem szczęście”. Ale przecież kiedy słuchamy Jezusowych błogosławieństw, trudno nam uciec od obrazu padołu łez: ubóstwo, smutek, niesprawiedliwość, niepokój i prześladowanie – taka jest sceneria życia błogosławionych. Mamy świadomość, że świętość, zbawienie, życie wieczne, a także szczęście nie inaczej są nam dostępne jak „pośród trudu”, wśród „wielkiego ucisku” – jak zapowiadał Jan w Apokalipsie. Wydaje nam się wtedy, że nasze życie jest jak „zamyślona pieśń skrzypieć na tle rozkołysanego wtóru orkiestry” – jak pisał Józef Jasielski w dramacie „Oko za oko” o II koncercie skrzypcowym d-moll Wieniawskiego. Andante ma non troppo….
Nie znaczy to jednak, że wystarczy cierpieć, by być błogosławionym. Niejeden ubogi karmi się wyłącznie zazdrością i zawiścią, smutny rozgląda się za jakimś dopalaczem, a prześladowany obmyśla odwet i zemstę. „Czym trudniejsza sytuacja – tym ważniejsze jest to, co ma nam do powiedzenia nasza wiara” – mówił cytowany ks. Słomka. Nie, to nie sytuacja, położenie czy los czynią nas błogosławionymi, ale to dopiero wiara nas takimi czyni. Nie, Jezus nie mówi: błogosławieni jesteście, ponieważ was prześladują czy też ponieważ jesteście ubodzy, cisi czy cierpiący. Wiemy aż nazbyt dobrze, że w tej samej sytuacji jedni będą błogosławić, drudzy swój los będą przeklinać i pięścią niebu wygrażać. Nie, ani smutek, ani ubóstwo, ani płacz, ani cierpienie, ani urąganie, ani prześladowanie nie są przedsionkiem czy przedsmakiem nieba. Raczej kojarzą nam się z przedsionkiem czegoś, co jest niebu przeciwne. Nie, nie chcemy takich przedsionków i takich przedsmaków. I nie takie nam obiecuje dzisiaj Jezus.
Tym, co jest błogosławieństwem, szczęściem, świętością i życiem wiecznym już tutaj na ziemi, jest nasza wiara pośród prześladowań, ubóstwa, cierpienia, płaczu i braku miłosierdzia. A przykładem niech będą owi chrześcijanie w Aleppo, którzy mimo wojny, głodu i zapomnienia przez świat wciąż czują się wolni od nienawiści i nie obmyślają odwetu. To o nich mówił papież Franciszek w Malmö: „Błogosławieni, którzy z wiarą znoszą cierpienia, jakie zadają im inni – i z serca przebaczają”.
To jest to życie wieczne w nas. To jest ta nasza nieśmiertelność, którą nosimy w sobie od zanurzenia w wodzie chrztu. Bo nie tylko śmierć nas równa, równa nas także chrzest. Starożytny poeta Klaudian Klaudiusz mówił: Mors omnia aequat – śmierć zrównuje wszystko i wszystkich. Świętość też będzie jak śmierć: każdemu taka sama. Tak więc każdemu ta sama biała szata: papieżowi, biskupowi, kmieciowi, królowi, mnichowi czy niewieście. I nie miał chyba racji Memling, każąc aniołom ubierać świętych w ich ziemskie stroje. Bo świętym nie staje się dzięki tiarze, mitrze czy tonsurze. A czasami nawet pomimo. Każdemu przecież śmierć ta sama. I ta sama świętość.
Kazanie wygłoszone 6 listopada 2016 r. z okazji odpustu na Mszy świętej w parafii pw. Wszystkich Świętych w Poznaniu.
Bardzo dziękuję za tę homilię 🙂
Mam pytanie. Jak rozumieć prefację: „Ty powołujesz wybranych ludzi do pierwotnej świętości * i pozwalasz im kosztować darów, * których nam udzielisz w przyszłym świecie.” Dlaczego tylko jakichś „wybranych” Pan Bóg powołuje do pierwotnej świętości? I co ona oznacza? A co z resztą ludzi? Mamy się zadowolić „wtórną” świętością?
A w związku z szatą przypomniał mi się pewien obraz z dzieła Boccaccia, „De mulieribus claris”. W pierwszym rozdziale, o Ewie, Boccaccio pisze, że Ewa i Adam byli odziani w światło. Po pierwszym grzechu utracili to świetliste okrycie, dlatego osłonili się przepaskami.
Podziękowania dla ks. Draguły za ten przypadkowo znaleziony tekst, bo do tej pory tkwiłem w jakiejś indyferencji, a od teraz już cieszę się wielce, że we mnie tej świętości nie ma (ukłony dla moich rodziców) i nie muszę się zmagać z czczą dumą wywiedzioną z urojeń o szczególnym miejscu (ochrzczonego) człowieka w świecie. Jako należący do gatunku homo sapiens będę – wraz z innymi przedstawicielami przyrody ożywionej – jakoś zmagał się z życiem aż do śmierci. Niebo zostawiam astronomom. Ale w sumie ten tekst chyba nie jest głupi na tle współczesnej produkcji Kościoła w Polsce, przynajmniej dobrze napisany.