Na Festiwal Conrada przyjechał w tym roku Richard Flanagan, bestsellerowy autor nazwany przez „The Economist” najwybitniejszym australijskim pisarzem – a ma sporą konkurencję.
Po raz pierwszy zetknąłem się z nazwiskiem Richarda Flanagana kilkanaście lat temu przy okazji jego pierwszej próby zdobycia polskiego czytelnika. Na półce u kolegi zauważyłem książkę pod tytułem „Wielka Księga Ryb Williama Goulda”. Kolega kupił ją w prezencie dla ojca – zapalanego wędkarza. Czy prezent okazał się trafiony? Sam nie wiem. W każdym razie wtedy książka raczej nie zrobiła furory, a ówczesny wydawca już nie wypuścił na księgarskie półki następnych powieści australijskiego autora.
Po raz kolejny Flanagan pojawił się w Polsce w roku 2015 ze swoimi głośnymi i nagrodzonymi Bookerem „Ścieżkami północy”. I podobnie jak na całym świecie odniósł wielki sukces (czego dowodem także nagroda książki roku „Trójki”). To mocna, straszna, lecz także piękna książka o miłości i koszmarze drugiej wojny światowej. Koszmarze przedstawionym z perspektywy mieszkańców antypodów. Bo też Flanagan jest twórcą na wskroś australijskim. W pewien sposób odkrywa ten kontynent przed polskim czytelnikiem. Choć należy zaznaczyć, że koncentruje się na Tasmanii, z której pochodzi. Z tą wyspą i jej brutalną historią związani są też jego bohaterowie.
Pisał „Ścieżki północy”, by zmierzyć się z historią ojca. W dniu, w którym skończył książkę, ojciec zmarł
„Ścieżki północy” odsłaniają gehennę jeńców budujących kolej birmańską i traumę, z którą musieli się zmagać wiele lat po zakończeniu konfliktu. Traumę, która podobnie jak w przypadku polskich ofiar wojny, jak trucizna przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Tory miały połączyć Rangun w Birmie i Bangkok w Tajlandii. W czasie bardzo ciężkich prac prowadzonych w piekielnych warunkach zginęło około stu tysięcy cywilów oraz 16 tysięcy alianckich jeńców. Flanagan przyznaje w wywiadach, że napisał tę powieść, żeby zmierzyć się z historią własnego ojca, weterana, który cudem przeżył japońską niewolę. Pracował nad nią dwanaście lat. Los sprawił, że jego ojciec zmarł w dniu, w którym skończył książkę.
Kolejna wydana w Polsce książka „Klaskanie jedną dłonią” to historia imigrantów, którzy trafili do Australii po drugiej wojnie światowej. Powieść o ludziach, którzy z jednej strony budowali bogactwo tego kraju, a z drugiej – byli przez niego odrzuceni, traktowani jako obcy, obywatele drugiej kategorii. A równocześnie nie potrafili poradzić sobie z własną przeszłością, bolesnymi wspomnieniami, nigdy niezagojonymi ranami. Wszystko to obserwujemy z perspektywy przedstawicielki kolejnego pokolenia. Kobiety wciąż czującej się obco w Australii i poranionej przez życiorys rodziców.
Na koniec wróćmy do „Wielkiej Księgi Ryb William Goulda”. To nawiązująca do tradycji realizmu magicznego opowieść o więźniach kolonii karnych z XIX wieku, którzy w kajdanach zdobywali kontynent dla brytyjskiej korony. To rzecz niezwykła, nieprzewidywalna, miejscami szalona. Co ciekawe, i czytelnicy, i krytycy zwracają uwagę, jak wielką frajdę sprawiało im zwykłe czytanie tej książki, całkowite zanurzenie się w niej, zapomnienie o reszcie świata. Bo to kolejna cecha Flanagana jako pisarza – jego skupienie się na snuciu historii. Pod tym względem wydaje się twórcą dość staroświeckim. Jest autorem skupionym po prostu na opowieści, którą chce przekazać – i robi to w atrakcyjny warsztatowo sposób. Bez pretensji i zadęcia. Czasami właśnie to wystarczy, żeby cieszyć się wielką literaturą.