Twórczość Boba Dylana nie jest w Polsce, wbrew pozorom, specjalnie znana, w każdym razie jego krytykom.
Dawno chyba tak gwałtownie nie spieraliśmy się na temat, którego nie podsunęli nam politycy. Literacka nagroda Nobla dla Boba Dylana sprowokowała z jednej strony głosy entuzjazmu, z drugiej – gwałtowne jeremiady, że oto (jak to ujął jeden z użytkowników Facebooka) nasz świat pauperyzuje się jeszcze szybciej, niż można było sądzić. Cóż to bowiem za pomysł, dać tak prestiżową nagrodę TEKŚCIARZOWI, autorowi byle PIOSENEK?! W dodatku – dorzucił „Gość Niedzielny” – nie wiadomo, czy laureat nie miał czasem jakichś kontaktów z szatanem. W każdym razie brał udział w kontrkulturze, czyli ruchu, nie mającym nic wspólnego z naszym Kościołem ani w ogóle z chrześcijaństwem.
Na tym tle nawet zabawna wydała mi się czyjaś ironiczna uwaga, że wobec tego Nobla z chemii powinien otrzymać w tym roku Keith Richards (gitarzysta zespołu The Rolling Stones, znany z pozbawionego zahamowań stosunku do używek).
Ponieważ należę do pierwszej z wymienionych grup, to znaczy decyzję Komitetu Noblowskiego przyjąłem z wielką radością, chciałbym spróbować przekonać zbulwersowanych, że się mylą. To jest, żeby być precyzyjnym: mają rzecz jasna prawo do swoich uczuć, natomiast argumentacja, z pomocą której starają się je uzasadnić, nie wytrzymuje krytyki.
Właściwy kontekst Dylana
Zacznijmy od tego, że twórczość Boba Dylana nie jest w Polsce, wbrew pozorom, specjalnie znana, w każdym razie jego krytykom. Mówienie o jego pieśniach, że to „byle piosenki”, „teksty, a nie poezja”, zazwyczaj pojawia się w ustach ludzi, którzy w najlepszym razie kojarzą autora z napisanym w wieku nastu lat protestsongiem „Blowin’ in the Wind”, od kilkudziesięciu lat śpiewanym przy ogniskach. Żeby pokazać, że tak naprawdę mamy do czynienia z literaturą cokolwiek bardziej skomplikowaną, pozwoliłem sobie – prosząc o wybacznie dylanologów – spolszczyć po swojemu, specjalnie dla Labo, inny jego tekst: „All along the Watchtower”:
Musi być jakieś wyjście, do złodzieja rzecze klown,
Za wielki tu trwa zamęt, ja dosyć tego już mam.
Kupcy mnie opijają, oracze zgarniają plon,
Żaden z nich się nie wstydzi, nie widzą, że czynią zło.
Nie gorączkuj się lepiej, spokojnie złodziej mu rzekł,
Wielu z nich czuje dobrze, że życie to tylko śmiech.
My mamy to za sobą, los to już przecież nie nasz,
Więc nie natężaj głosu, przeminął wszak na to czas.
Ze szczytu wieży strażniczej książę wytęża wzrok,
widzi kobiety, służących, jak krążą, odchodzą w mrok.
Na zewnątrz gdzieś daleko zawarczał ponuro żbik
Dwóch jeźdźców już nadjeżdża, a wiatr właśnie zaczął wyć.
Nie jest to bynajmniej najbardziej skomplikowany utwór Dylana i od tego, co przychodzi nam na myśl, kiedy wypowiadamy termin „piosenka”, zdarzało mu się odchodzić jeszcze bardziej. Może to się nie podobać (zwłaszcza w moim, pospiesznym – przyznaję – przekładzie), ale kiedy widzę w internecie kojarzenie pieśni Dylana z tekstami, które śpiewa Doda, wiem na pewno, że autor tego skojarzenia po prostu nie wie, o czym mówi.
Poprawnym kontekstem jest co najmniej Jacek Kaczmarski, Bułat Okudżawa, Georges Brassens, a poniekąd także tradycja, ciągnąca się co najmniej od Francois Villona, ogarniająca pieśni ludowe na wielu kontynentach, w którą wkroczyły w ciągu minionych stu kilkudziesięciu lat idee symbolistów, surrealistów czy beatników. Finałowej frazy z „All along the Watchtower” nie powstydziłby się zresztą Maeterlinck (też Noblista); w jego „Cieplarniach” czytamy: „Tu jakby kobieta zasłabła w dzień żniw; / Listy nadeszły do przytułku! / Świetny kiedyś myśliwy dziś jest pielęgniarzem”.
Obiektywna hierarchia gatunków nie istnieje
Zostawmy zatem ocenę utworów Boba Dylana jako takich; przyjrzyjmy się innemu, pozornie lepiej umotywowanemu źródłu oburzenia: że mianowicie, czy są to teksty wybitne, czy nie, należą one do gatunku, którym Komitet Noblowski zajmować się nie powinien, a mianowicie do piosenki.
Na swój sposób jest to rozumowanie fascynujące: pokazuje mianowicie, że można żyć w XXI wieku w Europie i nie przyjąć do wiadomości procesów społeczno-kulturowych, które w ciągu minionych kilkudziesięciu lat przeorały nasz kontynent, podobnie zresztą, jak Amerykę. Już w 1967 roku (to znaczy pół wieku temu) pisał z niezrównaną ironią John Barth: „Słynna kolekcja pop artu w muzeum Albright-Knox (…) podoba mi się tak prawie jak żywa rozmowa, chociaż bardziej fascynowały mnie zawsze występy żonglerów i akrobatów w starym Hippodrome w Baltimore, gdzie przychodziłem na każdy nowy program – byli to prawdziwi wirtuozi, pokazujący sztuczki i ewolucje, które każdy może wymyślić i opisać, lecz prawie nikt nie może wykonać” (przeł. Jacek Wiśniewski).
„Podoba mi się tak prawie jak żywa rozmowa”! Wiara w obiektywną hierarchię gatunków, ten nieudany pomysł klasycyzmu, została już raz zakwestionowana w epoce, z którą jakoby Polacy są za pan brat, to znaczy w romantyzmie; odwoływać się do niej dziś oznacza – okrywać się śmiesznością. Nie dlatego, że należy przyjmować bezrefleksyjnie modę, przeciwnie: ponieważ należy idee poddawać refleksji, zwłaszcza zaś pytać, skąd się wzięły.
Otóż hierarchia gatunków w jej postromantycznej postaci, to znaczy ostre przeciwstawianie sztuki wyższej, którą jakoby winien zajmować się Komitet Noblowski, oraz popkultury, której znać nie należy, lub, znając ją, traktować ten fakt jako wstydliwy kompromis z naszą przyziemnością, brała się z pewnego kształtu społeczeństwa. Warunkiem dorzecznego mówienia o tej hierarchii (jeszcze raz podkreślmy: nie hierarchii DZIEŁ, ale GATUNKÓW) była hierarchia społeczna, z jednej strony wyrazista, a z drugiej – zagrożona. To właśnie zagrożenie, niepewność siebie elity kulturalnej podpowiedziała jej zdumiewający pomysł, by istniała dziedzina literatury, objęta tabu; by nie tylko istniały książki, których znajomość stanowiła bilet wstępu do elity (do tego w gruncie rzeczy służyła „literatura wysokoartystyczna”), ale by istniały książki, których znajomość z tej elity wyklucza. Przypomina mi się tutaj zabawna, choć w istocie przerażająca anegdota Krzysztofa Zanussiego, jak to w dzieciństwie uczono go, że jeśli na okładce książki znajduje się określenie „bestseller”, bez czytania oddaje się taką książkę służącemu.
Tymczasem przeżyliśmy w Polsce co najmniej dwie transformacje społeczne, wymuszoną po 1945 roku i tą niedawną, po 1989 – i staliśmy się, na dobre i złe, społeczeństwem zmodernizowanym. Właśnie z tego powodu upieranie się przy zhierachizowanych kategoriach literatury „wysokiej” i „niskiej” jest zaklinaniem rzeczywistości, z którego nie wynika nic poza tej rzeczywistości kompletnym niezrozumieniem. Co nie oznacza, że w obrębie rozmaitych gatunków nie istnieją utwory warte i niewarte lektury, że nie ma różnicy między arcydziełem a szmirą – tylko że nie wystarczy zidentyfikować gatunku danego utworu, by się o jego jakości wypowiadać.
Udział w kontrkulturze nie może dyskredytować artysty
W dodatku w połowie XX wieku doszło do zjawiska, zwanego kontrkulturą. Pisałem już kiedyś o nim na łamach „Więzi” i nie chcę się powtarzać. Powiem więc tylko, że znalazłem dla niego zaskakujący model w pewnym szczególe fabularnym filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Niebieski”. Zakochany we wdowie po kompozytorze jego dawny asystent decyduje się tam na coś okropnego: występuje w telewizji z deklaracją, że chce dokończyć jego utwór, a na dodatek prezentuje publicznie prywatne fotografie jego mistrza, z których niedwuznacznie wynika, że ów miał kochankę. Kiedy wdowa (Juliette Binoche) przychodzi do niego z pretensją, pytając, czemu to zrobił, asystent odpowiada: „Zrobiłem to, żeby pani wreszcie zaczęła czegoś chcieć, albo czegoś nie chcieć. Żeby pani była zła, albo zaczęła płakać”. Wyrywa ją zatem ze stanu bezczucia.
Podobną rolę odegrała moim zdaniem właśnie kontrkultura, a wdową, znieruchomiałą i pozbawioną woli, była kultura powojenna. Naturalnie analogia ta nie jest doskonała, ale pokazuje, że czasem działania same w sobie dwuznaczne moralnie – zwłaszcza podejmowane zbiorowo – mogą odgrywać pozytywną rolę, niezależnie od tego, jak oceniamy ich poszczególne składowe.
W dodatku ruch hipisowski, bunty studenckie, łącznie – tak jest! – z dziecinną fascynacją chińskim komunizmem, wyrosły niewątpliwie z oburzenia, którego etyczne źródła nie powinny być przeoczone przez chrześcijan. Dobrą Nowinę poddaliśmy bowiem przez dwa tysiące lat subtelnej manipulacji, wiele radykalnych wskazań Jezusa uznaliśmy zaledwie za metafory – i stąd bierze się przerażenie, z jakim zdarza się nam przyjmować przywrócenie ich pierwotnej skrajności. Udział zatem w kontrkulturze, nawet jeśli nie doceniamy dzieł powstałych w jej kręgu (choć szkoda, bo niektóre są naprawdę poruszające), z całą pewnością nie może dyskredytować artysty.
Co do zaś szatana, to – jak mi się wydaje – wiara w rzeczywistość tego, który dzieli (taka jest etymologia słowa diabeł), niekoniecznie musi prowadzić do traktowania serio legend (!), którymi chrześcijaństwo obrosło w średniowieczu. Mówiąc najkrócej: bardziej przeraża mnie demoniczna pewność, że się ma rację, niż opowiadania o podpisywaniu cyrografów. Skłonny byłbym prosić redaktorów katolickich pism, żeby z nieco większym umiarkowaniem wzbogacali naszą wiarę o wątki, którymi zajmować się winni etnografowie, a nie teolodzy.
Wróćmy raz jeszcze do kontrkultury. Wśród kilku jej zacnych cech wymieniłbym przypomnienie, że przy całej różnorodności rodzaju ludzkiego łączy nas człowieczeństwo, w którym „nie masz Greka ani Żyda”: przynależność rasowa, etniczna, kulturowa, granice między państwami i tak dalej są w stosunku do niego cechami przypadkowymi, których przeceniać nie wolno.
Z tego właśnie powodu Boba Dylana, jak tylu innych artystów z jego pokolenia, traktujemy – my, na których życiu duchowym kontrkultura się odcisnęła – jako swoich rodaków. To zapewne sprawia, że cieszymy się tym Noblem tak, lub prawie tak, jak Noblem dla Miłosza i Szymborskiej. I zapewne dlatego tak stanowczo bronimy dziś swojego prawa do radości.
Przeczytaj także: Płonąca gitara