W miarę oglądania premiery „Carmen” w szczecińskiej Operze na Zamku rodziły mi się w głowie nowe tytuły dla tej recenzji: „Carmen na huśtawce”, „Carmen w kajdanach”, „Carmen wiodąca lud na barykady”, „Carmen na Lampedusie”, „Carmen, dziewczyna piłkarza”.
Carmen zaproponowana nam przez reżyserkę opery Ewelinę Pietrowiak to rzeczywiście kobieta o wielu twarzach i wielu przemian. Zaczynała jako femme fatale w nieodłącznym czarnym staniku, a skończyła jako niedoszła dziewczyna piłkarza w sukience ze złotych frędzli. A w międzyczasie przemycała wojennych uchodźców. Czy nie za dużo na raz?
Akcja szczecińskiej inscenizacji rozgrywa się we współczesnej Hiszpanii. Pojawiający się w prologu chłopcy grający w piłkę nożną zdają się być tylko społecznym obrazkiem (zresztą tym dziwniejszym, że scenografia sugeruje rozgrywki w piłkę koszykową). Wkrótce się jednak okaże, że to zapowiedź dramatu, w którym piłka rozegra niepoślednią rolę.
Zanim to się jednak stanie, na scenę wkracza Carmen (z piękną wymową francuską, bardzo zmysłowa, świetna aktorsko, choć – jak dla mnie – w habanerze za mało ognista Gosha Kowalińska). Ona i jej towarzyszki to już nie są biedne robotnice z fabryki papierosów. Wyglądają, jakby właśnie wyszły z pracy w korporacji. Dobrze skrojone kostiumy, szare spódnice z wysokim stanem, ciemne okulary, upięte fryzury, papierosy elektroniczne w ustach, gdzieś w ręce krem, gdzieś kolorowy magazyn do przeglądania.
Lista adoratorów pięknej Carmen jest długa. O jej serce starać się będą nie tylko uwiedziony przez nią Don José (wszechstronnie znakomity Paweł Skałuba), lecz także Escamillo (bardzo przekonujący głosowo i aktorsko Adrian Timpau), który – jak się wkrótce okaże – już nie jest torreadorem, a gwiazdą piłki nożnej. Atmosfera się zagęszcza, dochodzi do zbrodni, uwięzienia i bezprawnego wypuszczenia Carmen. Ona i Don José muszą porzucić dotychczasowe życie i przyłączyć się do przemytników. Ku naszemu zaskoczeniu chór przemytników staje się chórem uchodźców. Trudno, by zważywszy na ich stroje, nie skojarzyć ich z uchodźcami z ogarniętej wojną Syrii, którzy chcieliby przedostać się choćby na bezpieczną Lampedusę. Carmen – wzorem współczesnych przemytników ludzi – wraz z innymi zbiera od nich pieniądze. Wolność przecież kosztuje.
Ostatni akt nie przenosi nas już pod arenę corridy, ale na szeroką aleję, gdzie odbędzie się prezentacja zwycięskiej drużyny w rozgrywkach w piłkę nożną. Escamillo wbiega w koszulce z numerem 7 (oczywista dla mnie aluzja do Cristiano Ronaldo, czyli CR7). Carmen to już ani kobieta z korporacji, ani też uciekinierka i przemytniczka, ale dziewczyna piłkarza.
Inscenizacja Eweliny Pietrowiak osadza miłosną historię w aktualny kontekst społeczny. Miłość dwojga ludzi nie dzieje się przecież nigdzie. Dookoła nich toczy się życie, w które są – chcąc nie chcąc – uwikłani. To jedno życie składa się jednak z różnych światów, które „dzieją się” się bardziej obok siebie niż ze sobą. Tragedią uchodźców ostatecznie nikt się nie przejmuje. W tym samym czasie, gdy giną ludzi, świat się bawi i świętuje nowych celebrytów. A uchodźcy są tylko kolejnym źródłem zysków. Czy tym, co łączy, a jednocześnie dzieli te światy jest tylko podobna wszystkim ludziom namiętność?
W tym kontekście miłość do Don Joségo, prostego żołnierza, to rzeczywiście jedynie igraszka wyzwolonej kobiety, która – wystarczy, że rzuci kwiatkiem pod jego nogi i już go ma. Jakże łatwo wobec takiej femme fatale o miedzianych włosach (wszak jest to typowy w ikonografii kolor włosów każdej „Marii Magdaleny”, tutaj naturalny atrybut Goshi Kowalińskiej) zapomnieć o czystej miłości dziewczyny z rodzinnych stron. Trudno się dziwić, że Micaëla przegrywa w tej erotycznej rozgrywce o mężczyznę.
W materiałach prasowych Opery na Zamku można przeczytać: „W naszym świecie wciąż są żołnierze tęskniący za kobietami, są kobiety, które wychodzą z pracy na przerwę na papierosa, są dzieci bawiące się w wojnę, są outsiderzy, romantycy, są pobożne dziewczyny z oazy i są sportowi idole”. Jak rozumiem, Micaëla ma być niby ta „pobożna dziewczyna z oazy”. Patrząc na jej kostium, w którym brak typowej dla „oazówek” spódnicy do kostek, może bliżej jej do pensjonariuszki z dobrego domu. Nie to jest jednak istotne. Jej przykładna sukienka do kolan, sweterek i torebka na ramię przegrywa z drapieżną Carmen. Zresztą tak ją właśnie kreuje Joanna Tylkowska-Drożdż: cicha, wycofana, nieco zahukana, gniotąca w ręce różaniec. Scenografia do I aktu dobrze pokazuje to napięcie między miłością a pożądaniem. Ewelina Pietrowiak, która jest nie tylko reżyserem, ale także autorką scenografii, w głębi sceny ustawie dwie figury: niewielką Matkę Bożą w niszowej kapliczce i dużo większą statuę Wenus. Szczecińska „Carmen” – mimo nowego społecznego kontekstu – pozostaje przecież operą o miłości i pożądaniu, które potrafi nawet doprowadzić do zbrodni.
Jest w tym spektaklu wiele scen, które zapadają w pamięć. Pierwsza to chór dzieci z I aktu. W oryginalnym libretcie dzieci biegną za kompanią wojska, która ma zmienić wartę. W szczecińskiej inscenizacji to już nie dzieci biegnące za żołnierzami, ale to dzieci-zołnierze. Ubrani w moro, z replikami broni w dłoniach, w kaskach przypominających te powstańcze – niestety – zostawiają w głowie obrazek dość bolesny. Być może moje skojarzenie jest niesłuszne, ale przypomniała mi się afera z planowaną (później tę informację dementowano) klasą narodowo-matematyczną w jednym z liceów. Patrząc na scenę miałem wrażenie, że to nie były dzieci bawiące się wojnę, ale dzieci wojny nauczone.
Druga scena to koniec II aktu, gdzie zamiast Cyganów pojawiają się uchodźcy, zapełniając scenę. Carmen wraz przemytnikami – o ironio! – wyśpiewuje swój „song o wolności”, który kończy się kilkakrotnym wezwaniem: la liberté! la liberté!. To właśnie w tym momencie przypomniał mi się słynny obraz Eugène’a Delacroix „Wolność wiodąca lud na barykady”. Przez chwilę miałem nadzieję, że upomina się o wolność nie tylko dla siebie, ale także dla tych, którzy uciekają od wojny.
I trzecia scena, zupełnie inna. Scena tryumfalnego wjazdu sportowców. Żywcem wyjęta ze współczesnej popkultury. Wśród witających byli tak dobrze nam znani wygoleni kibole, kolorowi kibice z szalikami „Espagne”, jak i – oczywiście! – WAGS, czyli Footballers Wives & Girlfriends. A po głowie mi chodziła piosenka Doroty Masłowskiej vel Mister D. „Żona piłkarza”. Kiepsko widziałem przyszłość Carmen jako żony Escamillo jako gwiazdy futbolu: „Na bliskość często też nie może liczyć / Jak on z treningu wraca zmęczony / Uroda jej się wytraca / Obwisają zbyt ciężkie złudzeń balony”.
Szczecińska inscenizacja „Carmen” nie jest tylko zwykłym unowocześnieniem. Nie chodzi przecież o to, by z Carmen zdjąć cygańską sukienkę i kazać jej włożyć dobrze skrojoną spódnicę. Ewelina Pietrowiak i cały współpracujący z nią zespół proponuje nam nowe odczytanie tej klasycznej opery, gdzie w miłość i namiętność wkrada się tzw. rzeczywistość. Nie, nie zmienia ona biegu rzeczy ani nie pozwala uciec przeznaczeniu, które i u Bizeta, i u Pietrowiak zapisane jest w cygańskich kartach. Tragedia musi się ziścić. Tak jak pożądanie, które zdaje się być silniejsze niż wojna czy różnice klasowe. Pod tym względem natura ludzka jest niezmienna. Szkoda tylko, że momentami rysowane jest to zbyt grubą kreską. Każdorazowe wejście przemytników, którzy wyglądali jak ruska mafia – w futrach, skórzanych spodniach, złotych łańcuchach i pierścieniach – jak na tragedię trochę nazbyt mnie bawiło. Ale może nie mam racji? Wszak sam Bizet uznał, że „Carmen” to opera komiczna.
Georges Bizet, „Carmen”, Szczecin, Opera na Zamku, premiera: 7 października 2016 r., reżyseria: Ewelina Pietrowiak, kierownictwo muzyczne: Vladimir Kiradjiev
Bizet nie “uznał, że Carmen to opera komiczna”. Z komizmem to nic nie miało wspólnego. “Opera comique” oznacza, że tekst śpiewany przemieszany jest z mówionym. Ale recenzja bardzo inspirująca choć osobiście wrażenia o spektaklu miałem uboższe…
O, dziękuję za dopowiedzenie. Moja ignorancja. Trza doczytać, znaczy się.
🙂 I tak podziwiam erudycję i analizy zjawisk w kulturze księdza profesora 🙂