Czasami myślę, że proces pojednania polsko-żydowskiego mało kogo interesuje. Wielu Polakom i Żydom jakoś nieprzydatne jest pojęcie pojednania – mówi Bogdan Białek.
Bartosz Bartosik: Kiedy postanowił Pan, że zacznie się zajmować upamiętnianiem ofiar pogromu kieleckiego?
Bogdan Białek: Powiedzmy sobie najpierw, co kryje się pod pojęciem „pogrom kielecki”. 4 lipca 1946 roku, rok po drugiej wojnie światowej, milicja, żołnierze i zwykli Kielczanie zabijają ocalałych z Holokaustu Żydów, mieszkających w komitecie żydowskim w centrum miasta. Ranią około 80 osób w całych Kielcach. Pogrom kielecki staje się symbolem polskiego powojennego antysemityzmu w świecie żydowskim. W Polsce jest tematem zakazanym przez władze ludowe.
Wracając do Pańskiego pytania. Takich rzeczy się nie postanawia, to nie jest sprawa decyzji czy jakiegoś jednego momentu. Użyłbym raczej pewnej metafory: idzie Pan sobie i nagle zauważa, że na drodze pojawiają się małe kałuże, które potem stają się coraz większe. Na początku nie zwraca Pan na to uwagi, bo ta woda niespecjalnie przeszkadza. W końcu trochę chlupie w butach, ale idzie Pan dalej. A potem jest już tak, że musi Pan płynąć. No i Pan płynie, nie ma wyjścia. Jeśli przestanie Pan machać rękoma, to Pan utonie. Niektórzy zapewne szybko zmieniliby drogę, gdyby napotkali na niej zbyt wiele kałuż. Ja nie zmieniłem. Dlaczego? Powiedzmy, że byłem za mało sprytny, by w porę pójść inną drogą.
Zawsze jednak pojawia się jakiś impuls, który pobudza nas do działania.
– Nie wiem, czy zawsze pojawia się jakiś impuls, mogę mówić o sobie. Odkąd sięgam pamięcią Żydzi zawsze byli obecni w moim życiu. Tym bardziej byli w nim obecni, im bardziej nie byli obecni w otoczeniu, w światach, w których przychodziło mi żyć. Ale nie chcę Pana zbywać i opowiem jedno zdarzenie. W 1998 albo 1999 roku przez przypadek kupiłem w kieleckim antykwariacie broszurkę „Pięćdziesiąta rocznica pogromu żydowskiego, 1996”, być może jej tytuł był taki, a może był inny. Wydało ją miasto Kielce. Broszurka złożona z samych fotografii ówczesnych notabli miejskich i przedstawicieli władz centralnych, sfotografowanych w różnych konfiguracjach. Kiedy ją obejrzałem, uświadomiłem sobie nagle, że tych ludzi dzisiaj zapewne zupełnie nie obchodzi powód, dla którego się w Kielcach pojawili. Uczestniczyli w tym, bo był to ich obowiązek, wynikający z funkcji, które pełnili. Ci ludzie nigdy więcej się tam nie pojawili. Oglądając broszurkę, odczułem dotkliwy ból. Ten moment pamięci, jakim winna być uroczystość 50. rocznicy, ujawnił mi się jako akt antypamięci, zatarcia tego, co najistotniejsze: cierpienia ofiar i wszystkich, których kielecka zbrodnia dotknęła. Uroczystość stała się faktem politycznym, a nie aktem moralnym.
W filmie „Przy Planty 7/9”, który dokumentuje Pana wysiłek upamiętnienia ofiar pogromu w Kielcach, pojawia się wyraźnie zaznaczony wątek religijny. Jest to film o słuchaniu siebie nawzajem przez Żydów i chrześcijan, o krzywdzie, przebaczeniu i miłosierdziu. Rozumiem, że mówiąc o powodach, dla których Pan się tym zajmuje, nie da się pominąć wiary i duchowości?
– Przede wszystkim chrześcijaństwo nie jest religią indywidualistyczną. To nie jest religia do osobistego użytku. Moja wiara przymusza i przysposabia mnie do przekraczania samego siebie. Istota chrześcijaństwa wyraża się dla mnie w stosunku do drugiego człowieka, do każdego człowieka. W chrześcijaństwie znajduję przełamanie pojmowania bliźniego jako tego mieszkającego w sąsiednim namiocie, będącego z jednego plemienia. Jezus uczy, że bliźnim jest każdy, każdy inny. Wszyscy jesteśmy Innymi. Chcę przez to powiedzieć, że kluczowe wydaje mi się to, w jakiej jestem relacji do drugiego człowieka, w relacji do świata, bo w tym wyraża się także moja relacja z Bogiem. Jak rozumiem to, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga?
Bóg zawsze staje po stronie biednego, tego, który jest krzywdzony. I moim obowiązkiem jest być przy skrzywdzonych. Z głębi Ewangelii słyszę wezwanie do solidarności z każdym, bez względu na to, kim jest. Jako chrześcijanina nie powinno mnie zajmować, kim jest człowiek cierpiący, odtrącony, opuszczony, osamotniony. Franciszek pięknie odpowiedział na pytanie o homoseksualistów: „A kimże ja jestem, żeby osądzać?”. Gdy papież był w więzieniu, patrząc na osadzonych, myślał: „Dlaczego oni, a nie ja”. My natomiast ciągle chcemy naszą solidarność warunkować, co najwyraźniej widać w kwestii uchodźców. Stawiamy warunki: przyjmiemy uchodźców, jeśli będą chrześcijanami, jeśli ktoś nam za to zapłaci, jeśli się zaadaptują do naszej cywilizacji… A przecież chrześcijaństwo jest radykalne: „Mowa wasza niechaj będzie «Tak-tak; nie-nie»”. To jest moja odpowiedź na Pańskie pytanie o wiarę i duchowość.
A czy Pan jest ze wspomnianego filmu zadowolony?
– To nie jest istotne, czy ja jestem zadowolony. Film rzetelnie przedstawia przebieg zdarzeń, nie robi tego w sposób jednostronny, pokazuje wielość narracji. Co więcej, słychać wyraźnie głos ofiar. Słyszymy m.in. Miriam Guterman, która pracowała w domu przy ul. Planty 7/9, gdzie głównie polscy sąsiedzi mordowali. Była właściwie jedynym świadkiem, który przebieg zdarzeń rozgrywających się przy Planty 7/9 widziała od początku do końca – widziała wszystko na własne oczy.
Jej historia jest wstrząsająca. Uratował ją polski dozorca budynku, zasłaniając własnym ciałem, błagając mordujących ludzi, by się opamiętali…
– Miriam w międzyczasie widziała wszystko, co się działo z jej przyjaciółmi, znajomymi… Film jest jednak wyjątkowy także dlatego, że pokazuje również drogi wyjścia z tego zakleszczenia winy, wstydu, oskarżenia. „Przy Planty 7/9” wychodzi z pułapki dualnego podejścia: „ich wina” versus „nasza niewinność”. Czy zauważył Pan, że bardzo często osoby, które koncentrują się na odmierzaniu win, mówią: „Polacy dokonali zbrodni w Jedwabnem, w Kielcach”, ale nie dopowiedzą: „To myśmy zrobili”, nie dopowiedzą „Zrobiliśmy to MY, Polacy, my z podlaskich i podkarpackich wsi, my z Kielc, ale także my z Krakowa, Rzeszowa, Warszawy”? Z kolei negujący odpowiedzialność Polaków najczęściej używają frazy: „MY, Polacy, tego nie zrobiliśmy, to Niemcy, Sowieci, ubecy, komuniści, motłoch, margines”. Film Jaskulskiego i Loewingera przekracza ten dyskurs.
Czy to, że film nie rzuca na nikogo oskarżeń, paradoksalnie nie przeszkadza mu w zaistnieniu na łamach mediów?
– Tak może być. Czasami myślę, że proces, który prowadzi do pojednania polsko-żydowskiego mało kogo interesuje. Wielu Polakom i Żydom jakoś nieprzydatne jest pojęcie pojednania. Dyskusja na temat polsko-żydowskiej historii ciągle koncentruje się na winie i niewinności. I ciągle wpisuje się w schematy polityczne. Czytając tekst traktujący o polsko-żydowskich relacjach, o zbrodni w Jedwabnem czy Kielcach, mogę z dużym prawdopodobieństwem wskazać sympatie polityczne autora.
Sam zadaję sobie pytanie: komu w Polsce zależy, żeby zaleczyć rany? Słowo „pojednanie” brzmi podejrzanie, jednym wytrąca oręż, dla innych oznacza słabość i upokorzenie. Jak to możliwe, że wkrótce po wojnie podjęto wysiłki zmierzające do pojednania polsko-niemieckiego? Jak to możliwe, że zaledwie 20 lat po wojnie polscy biskupi zdobyli się na ten wielki akt Miłosierdzia, jakim był list do biskupów niemieckich, a nic podobnego – na równie wielką skalę, o równie historycznym znaczeniu – nie wydarzyło się w stosunku do Żydów? Dlaczego? Skoro mogliśmy dwadzieścia lat po wojnie prosić biskupów niemieckich o wybaczenie, dlaczego nie możemy prosić o wybaczenie Żydów? Ja ciągle powołuję się na akt ekspiacji z 27 maja 2001 roku, kiedy prymas Glemp ubrany w szaty pokutne powiedział: „Chcemy, jako pasterze Kościoła w Polsce, stanąć w prawdzie przed Bogiem i ludźmi, […] odnosząc się z żalem i skruchą do zbrodni, która w lipcu 1941 r. wydarzyła się w Jedwabnem i gdzie indziej. Jej ofiarami stali się Żydzi, zaś wśród sprawców byli też Polacy i katolicy, osoby ochrzczone”. Ale przecież kilka tygodni wcześniej powiedział. że do Jedwabnego nie pojedzie, bo nie chodzi o „pochopną i krzykliwą pokutę”. I nie pojechał tam nie tylko w 2001, nie pojechał tam nigdy.
Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Podczas obchodów siedemdziesiątej rocznicy pogromu wydarzyło się w Kielcach coś zupełnie nieoczywistego. W budynku, gdzie dokonano tej ohydnej zbrodni, otworzyliśmy stałą ekspozycję na temat pogromu. Ten fakt pozostał prawie całkowicie niezauważony, nawet przez tych, którzy zaraz po rocznicy pogromu raźno rzucili się z ostrymi oskarżeniami na minister edukacji, która w telewizyjnym wywiadzie o sprawstwie pogromu kieleckiego pośrednio negowała udział Polaków w tej zbrodni. Wzburzenie trwało długo, do dzisiaj się do tego wraca. Dla porównania, proszę wskazać na najmniejsze zainteresowanie faktem, że Kielce są jedynym miastem w Polsce, jedynym miastem w Europie Wschodniej, które od wielu już lat w sposób otwarty i permanentny mówi o swojej haniebnej przeszłości. To tutaj, w Kielcach, miały miejsce szczere akty skruchy i głębokie akty pojednania.
Nawet lokalne media nie były zainteresowane?
– Akurat lokalne media się interesowały. Ale przecież nasza działalność w Kielcach nie ma charakteru wyłącznie lokalnego. Sprowadzanie działań kieleckich do wymiaru lokalnego to niezrozumienie tego, co tam się dzieje.
Czy naprawdę nikt nie chce korzystać z tego modelu, który wypracował Pan wraz ze Stowarzyszeniem im. Jana Karskiego w Kielcach? Mamy przecież w kraju tyle miejsc, które potrzebują zmierzyć się z własną trudną historią.
– Podczas tegorocznych obchodów rocznicy pogromu kieleckiego pewien wybitny francuski dziennikarz pytał mnie podobnie jak Pan: Czy ktoś z Jedwabnego, lub innych miast w Polsce, zapytał się ciebie, jak ty to zrobiłeś, że Kielce się z tym skonfrontowały? Nikt mnie o to nie pyta. Dla wielu środowisk, zwłaszcza żydowskich, jestem prowincjonalnym hobbystą, kolejnym filosemitą, który zapewne podejrzewa siebie o żydowskie pochodzenie, ale nie ma zbytniej odwagi na coming out (śmiech). Dla środowisk gorących polskich patriotów jestem „antypolskim oszczercą”, „notorycznym kłamliwym polonożercą”, „tym Białkiem, rzuconym z Białegostoku na odcinek kielecki”. Dla innych jeszcze takim nieco śmiesznym, nieco groźnym pasjonatem. Kilka lat temu napisałem list do prezydenta Komorowskiego – nigdy nie odpowiedział – by wystąpił z inicjatywą ustanowienia dnia polskiego Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Byłaby to okazja do edukacji dla pokoju, także do zwrócenia uwagi na istotę człowieczeństwa. Zaprotestował jeden z najbardziej, według mnie, zasłużonych dla edukacji o Holokauście ludzi w Polsce. Powiedział mi – Bogdan, tego robić nie wolno, bo wykorzystają to w szkole do uczenia, że Polacy nic innego podczas wojny nie robili, tylko ratowali Żydów.
Czy możemy w kontekście Kielc mówić o fenomenie miejsca, któremu udało się skonfrontować z własną tragiczną przeszłością?
– Zdecydowanie tak. W latach 90. rzucano we mnie granatami zapalającymi, dostawałem listy z pogróżkami, a w internecie, gdy pojawiało się moje nazwisko, nie szczędzono mi inwektyw, insynuacji, fałszywych oskarżeń. Dziś chodzę po Kielcach zwyczajnie, jak wszyscy inni. Niedawno „Gazeta Wyborcza” opublikowała mapę nienawiści, aktów przemocy fizycznej i werbalnej na tle rasistowskim, do których doszło w Polsce. Kielce są białą plamą. Żadnych zdarzeń. Nie ma już incydentów rasistowskich podczas meczów miejscowego klubu Korona – było jedno takie zajście, ale władze klubu oraz miasta zdecydowanie zareagowały.
Pamiętam, to było już prawie 10 lat temu…
– To są fakty. Ale w wielu miejscach Polski Kielce są wciąż utożsamiane z pogromem i antysemityzmem. W Warszawie wielu woli nie dostrzegać przemiany, która u nas zaszła, podczas gdy sami pod swoim nosem mają swastyki malowane na pomnikach muru getta. Trzy lata temu bardzo opiniotwórczy tygodnik „Polityka” zamieścił wywiad z Krzysztofem Kowalewskim, w którym aktor po raz pierwszy wyznał, że jest Żydem i że był w Kielcach w dniu pogromu. Dziennikarz przeprowadzający wywiad w pewnym momencie mówi, że do dziś nikt nie chce tematu pogromu w Kielcach ruszyć. To było w 2013 roku, kiedy stały już pomniki, odbywały się marsze pamięci, działało Stowarzyszenie im. Jana Karskiego.
A tymczasem w Kielcach nauczono się o pogromie rozmawiać.
– To prawda. Właśnie w Kielcach odbyła się premiera „Strachu” Jana Tomasza Grossa, książki w znacznej mierze poświęconej pogromowi. Autor w wywiadach podkreślał, że najlepsza dyskusja wokół książki miała miejsce w naszym mieście. Pojawiały się szalone głosy, ale było widać, że to temat oswojony, że ludzie rozmawiają o tym ze sobą.
A jednak w zeszłym roku, po raz pierwszy, pojawił się w Kielcach kontrmarsz. Nie był liczny, ale jego uczestnicy krzyczeli: „Pogrom ubecki, a nie kielecki!”. Jak Pan myśli, skąd nagle wziął się pomysł na taką kontrmanifestację?
– Nie mam pojęcia. Sam się jednak dziwię, że ten kontrmarsz pojawił się dopiero w ubiegłym roku. Dlaczego nie wcześniej? Żyjemy w wolnym kraju, który liczy 38 milionów obywateli. Wedle krzywej Gaussa zawsze będą ludzie, którzy będą myśleć tak, i będą tacy, którzy będą myśleć inaczej. Polska konstytucja zapewnia prawo manifestowania własnych poglądów każdemu, poza kilkoma ograniczeniami. I to jest ok. Niech przychodzą i manifestują, jeśli mają ochotę. Ale czy naprawdę te pogubione we mgle ignorancji dzieci są ważniejsze niż fakt, że w Kielcach (i to w domu, w którym doszło do pogromu!) działa Instytut Kultury Spotkania i Dialogu, który przeprowadził warsztaty antydyskryminacyjne dla 2000 uczniów kieleckich szkół i przeszkolił setkę nauczycieli?
Ale czy pojawienie się kontrmarszu nie jest elementem większego krajobrazu zmian, przyrostu nastrojów ksenofobicznych, które możemy zaobserwować w całym kraju?
– Doskonale Pan wie, że tak jest. Tak naprawdę fala ksenofobii narastała już wcześniej, za rządów PO. Nie chcę rozwijać tu za bardzo wątku politycznego, ale proszę zauważyć, że prezydent Bronisław Komorowski nigdy nie przyjechał do Kielc na obchody rocznicy pogromu. Owszem, przysyłał listy do uczestników uroczystości rocznicowych. Do Jedwabnego też nie jeździł. Żaden z rządów PO nigdy tak naprawdę jasno i zdecydowanie – przy okazji rocznicy Jedwabnego – nie zamanifestował tego, co myśli. Nie pojechał tam nigdy żaden premier koalicji PO-PSL. Jeździł tam za to, jako pierwszy i jedyny najwyższy reprezentant państwa polskiego, „postkomunistyczny” prezydent Aleksander Kwaśniewski. Robił to nawet, gdy nie pełnił już urzędu prezydenta. W Kielcach w uroczystościach 50. rocznicy pogromu uczestniczył premier rządu SLD Włodzimierz Cimoszewicz.
Ale dążę właśnie do tego, że – paradoksalnie – to za rządów Prawa i Sprawiedliwości Pańska inicjatywa zyskała największe wsparcie, przynajmniej na poziomie symbolicznym i werbalnym. Wydaje się to zupełnie nieoczywiste.
– Owszem, na poziomie symbolicznym. Prezydent Duda był pierwszym urzędującym prezydentem Rzeczypospolitej, który przyjechał na uroczystości do Kielc. Wszedł do budynku przy Planty 7/9, do naszego Instytutu, zaproszony wszedł na wystawę poświęconą pogromowi. Z zastrzeżeniem, że tylko na trzy minuty, a został pół godziny. Widziałem z bliska, w jakim był stanie psychicznym. Nie mógł stamtąd wyjść.
Prezydent Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem, który wydelegował na obchody rocznicowe w 2006 roku wysokiego rangą urzędnika, minister Ewę Junczyk-Ziomecką. Takie są fakty, czy to się komuś podoba, czy nie.
W filmie wspomina Pan, że nigdy nie chciał organizować obchodów pod czyjąś egidą polityczną.
– Zrozumiałem bowiem, że nie tędy droga. Pamiętam pierwsze większe obchody, 50. rocznicy pogromu, na które zjechali się przedstawiciele władz centralnych i samorządowych. Z jednej strony miały one duże znaczenie, były swoistym przełamaniem w pamięci o tamtej tragedii. Z drugiej jednak strony uświadomiłem sobie dzięki nim, że pewna rytualizacja jest w zasadzie antypamięcią. Tamte obchody były zrobione z dużym zadęciem, ale niczego nie zmieniły. Prawdziwe zmiany zachodzą tylko wtedy, gdy wola działania wychodzi ze społeczności lokalnej.
Z własnymi chorobami możemy sobie poradzić tylko my sami?
– Jedną z najważniejszych dla mnie rozmów o antysemityzmie odbyłem swego czasu z rabinem Jamesem Rudinem, dyrektorem ds. międzyreligijnych w Amerykańskim Komitecie Żydowskim. Powiedział mi wtedy wstrząsającą rzecz: „Bogdan, a co mnie obchodzi polski antysemityzm? To wasz problem”.
Zrozumiałem wtedy dogłębnie, że antysemityzm nie jest problemem polsko-żydowskim, ale polsko-polskim. To, co robię w Kielcach, robię przede wszystkim dla Polaków. Choć z drugiej strony… Z osobistego doświadczenia wiem, co to znaczy być ofiarą. Byłem kiedyś bardzo głęboko skrzywdzony i potrzebowałem kilku lat, by zrozumieć, że to ja muszę pierwszy wyciągnąć rękę. Zrozumiałem, że ta krzywda zraniła nie tylko mnie, ale i krzywdzicieli. I ta rana będzie trwała, dopóki nie wykonamy wspólnie pewnego wysiłku, by ją zagoić. To ja wyciągnąłem pierwszy rękę – nie ze współczucia dla krzywdzicieli, ale ze współczucia dla siebie samego. Bycie ofiarą kaleczyło mnie.
Może zatem rozpowszechniające się postawy rasistowskie i ksenofobiczne w Polsce to efekt poczucia wiktymizacji naszego społeczeństwa? Może po prostu czujemy się ofiarami historii, sytuacji politycznej i nie potrafimy się nijak z tej roli wydostać?
– Być może tak jest, ale nie uważam, by problem dotyczył jedynie Polski. Proszę spojrzeć na to, co dzieje się dziś na całym świecie. Na fascynację Trumpem w USA – to byłoby nie do pomyślenia 10 lat temu. Obserwujemy radykalizację religii w różnych częściach świata – i nie mówię tu tylko o islamie, ale też o buddyzmie, którego wyznawcy chwycili za broń na Sri Lance, podobnie jak hinduiści w Indiach. Być może ma to dużo głębsze korzenie.
Jeśli jednak chodzi o Polskę, to musimy sobie uświadomić jaką hekatombą dla naszego społeczeństwa była II wojna światowa. Zwraca na to uwagę Marcin Zaremba w książce „Wielka trwoga”. Podaje tam proste fakty: z 22 milionów Polaków w 1946 roku zaledwie pięćdziesiąt tysięcy miało wyższe wykształcenie, trzysta tysięcy – średnie. Eksterminacja polskich elit zaczęła się na początku wojny i trwała jeszcze po jej zakończeniu. Nie możemy o tym zapomnieć, gdy mówimy o powojennych wydarzeniach w Polsce. Kiedy mam okazję opowiadać amerykańskim studentom o Polsce, to na początku pokazuję im to słynne zdjęcie ze zrujnowanego Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, z figurą Chrystusa z krzyżem wśród gruzów. To był obraz stanu polskiego społeczeństwa po wojnie.
Czy wstyd jest emocją, która może polskiemu społeczeństwu pomóc się uporać z trudnymi fragmentami własnej historii?
– Nie, wstyd jest destrukcyjnym uczuciem. Takie uczucia jak wstyd czy poczucie winy – co innego skrucha – to okropne uczucia. Nic dobrego z nich nie wynika – należy się ich pozbywać.
Jak z nich wyjść?
– Zacząć nazywać rzeczy po imieniu, takimi, jakie są. Gdyby na przykład Jan Paweł II doświadczał wstydu i winy, nigdy nie złożyłby tylu aktów ekspiacyjnych. Oczywiście, nie oznacza to, że odczuwał wtedy dumę. On wyrażał skruchę, która pojawia się, kiedy dostrzegamy swoją duszę taką, jaka ona jest.
Jan Paweł II zainicjował rachunek sumienia, bo zobaczył Kościół takim, jakim on był. W jego wzniosłości i w jego upodleniu. W jednym i drugim. Nie da się tego rozdzielić. I dlatego mógł mówić: Tak, zgrzeszyliśmy i prosimy o wybaczenie. Nie mówił tych słów na kolanach, był wyprostowany, ze spuszczoną głową, ale wyprostowany.
Czyli skrucha nie jest aktem samoponiżenia się.
– Nie, samoponiżenie się może być tylko ekspresją narcyzmu.
Skrucha jest aktem siły?
– Nie siły, a godności. Skrucha jest wyrazem godności. Godność człowieka, godność chrześcijanina wyraża się w tym, że ma poczucie własnej słabości, grzeszności, bo zadaje cierpienia innym, nawet wtedy, kiedy tego nie chce; zawodzi siebie, nawet wtedy, kiedy bardzo się stara, by tak nie było. Jan Paweł II był tego świadomy i dał temu wyraz. Wstyd jest okropną rzeczą. Ci, którzy strasznie krzyczą, że to nie my – to Niemcy, to NKWD, to Sowieci, to sami Żydzi – są najczęściej ludźmi, którzy wstydzą się, a czasem mają przeogromne, głębokie poczucie wypartej winy. Tak to widzę.
Pisze o tym Jurij Łotman w swoim słynnym eseju o roli strachu i wstydu w kulturze. Strach przed wstydem – a zatem także przed przyznaniem się do wstydliwych wydarzeń z własnego życia lub historii własnego narodu – jest najwyższą formą zaprzeczenia strachowi. A skoro jesteśmy przy temacie skruchy i przyznawania się do prawdy o sobie, to chciałbym powiedzieć, że bardzo wzruszyły mnie Pana słowa z uroczystości w Kielcach w 2010 roku. Mówił Pan wtedy: „Różne są języki naszych modlitw, lecz łzy są zawsze te same. Najważniejszą modlitwą jest milczenie, więc będziemy także milczeć”. Te słowa bardzo się zaktualizowały w kontekście wizyty papieża Franciszka w Auschwitz, który przed przyjazdem do obozu zagłady mówił: „Chcę wejść tam sam i modlić się, aby Pan Bóg dał mi łaskę łez. Tylko tyle”.
– To piękna wypowiedź papieża. Wiąże mi się to z faktem, że my, Polacy, nie opłakaliśmy wszystkich naszych zmarłych. Opłakiwanie tylko części zmarłych nie ma sensu. Gdy zginą w wypadku członkowie Pana rodziny, czy będzie Pan opłakiwał tylko niektórych? Płacze się nad wszystkimi. A my przecież nie opłakaliśmy ani Żydów, ani Polaków – to rozróżnienie, niestety, ciągle występuje.
Myśmy tego wszystkiego do dziś nie opłakali, czego przykładem niech będą polityczne harce wokół obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego. Buczenie na Powązkach, krzyki i palenie rac – to rezultat nieopłakania naszych zmarłych. Dlatego dar łez jest nam potrzebny, choć on nie przychodzi, gdy zaczynamy za dużo gadać. Franciszek modlił się w Auschwitz o łaskę płaczu, bo wiedział, że i on, i nasz Kościół, i cały świat jeszcze nie opłakali tych wszystkich, którzy tutaj umarli. I ani ja, ani Pan nie opłakaliśmy ich jeszcze. Papież chciał, abyśmy „płakali z tymi, którzy płaczą”, jak pisał św. Paweł. Są takie miejsca, w których najpierw wypada pomyśleć, a są takie, w których wcześniej trzeba zapłakać. Auschwitz, Kielce, Jedwabne należą do tej drugiej grupy. Ale może Franciszek chciał tam także zapłakać nad sobą.
Czyli wracamy do punktu wyjścia. Chrześcijaństwo nawołuje nas do bycia z pokrzywdzonymi. Nie możemy być fizycznie z tymi, którzy już nie żyją, ale łzy są naszą jedyną drogą kontaktu z nimi.
– W obliczu wielkiej tragedii, której rozum nie ogarnie, jedyną formą kontaktu z samym sobą jest płacz. Tak bywa, że trzeba płakać także nad sobą. „Nie płaczcie nade Mną, płaczcie raczej nad sobą…” – czytamy w Ewangelii.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 3/2016