Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kolory protestu

Czarny Protest na pl. Zamkowym w Warszawie, 3 października 2016 r. Fot. Grzegorz Zukowski/Flickr/CC BY-NC 2.0

Rozumiem, że także część społeczeństwa nastawiona bardziej „za życiem” miała potrzebę wyrażenia swojego niepokoju wobec projektu Ordo Iuris. Czy trzeba było jednak stawać ramię przy ramieniu z kobietami pragnącymi wprowadzić aborcję na życzenie?

Mamy za sobą dzień walki na kolory. Podczas gdy jedne z nas wyszperały w szafie czarne ubrania, inne – choćby na co dzień nosiły głównie czerń – tego dnia zrobiły wszystko, aby w swojej stylizacji jej uniknąć lub wręcz przywdziać kolory manifestacyjnie intensywne (sama obrałam tę ostatnią drogę, o czym dalej).

Patrząc tego dnia na idących ulicami ludzi (w protest włączyli się także, choć w mniejszej skali, mężczyźni), można by powiedzieć: „No w końcu wszystko wiadomo. Od razu jasne, jakie kto ma poglądy”. Żadnej oczywistości w istocie tu jednak nie ma. Wśród protestujących znalazły się zarówno zwolenniczki aborcji na życzenie, domagające się liberalizacji ustawy, jak też kobiety z różnych powodów obawiające się zmian proponowanych w projekcie Inicjatywy Stop Aborcji i opowiadające się za pozostaniem przy obecnym tzw. kompromisie aborcyjnym, z trudem wypracowanym w 1993 roku.

Pewna znajoma wyjaśniła mi, że przywdziała czerń niejako przeciw projektom liberalizacyjnym. Zaskakujące? Ewentualne zaostrzenie prawa w kwestii aborcji będzie według niej skutkowało irytacją społeczną i wychyleniem wahadła opinii w stronę liberalną. Po zmianie rządów może zaowocować to nową ustawą, dopuszczającą przerwanie ciąży w znacznie większej liczbie wypadków niż obecnie, choćby i „na życzenie”.

Teraz nastąpiła moja kolej, by objaśnić jej powód, dla którego na ten dzień wybrałam strój kolorystycznie upodabniający mnie do drobnego ptaka, amadyńca. Otóż choć rozumiem obawy związane z projektem „Stop aborcji” („rozumiem” nie jest tu w pełni tożsame z „podzielam”), nie wydaje mi się dobrym posunięciem włączanie się w protest, którego medialną twarzą stała się m.in. Barbara Nowacka, promująca przy okazji liberalizacyjny projekt „Ratujmy kobiety” (gwarantujący swobodę przerwania ciąży do końca 12. tygodnia jej trwania – a decyzji tej nie ograniczają żadne dodatkowe zasady).

Jeśli zatem kobiety zasadniczo skłonne otoczyć życie dzieci poczętych ochroną prawną również miały potrzebę wyrażenia swojego sprzeciwu wobec projektu Ordo Iuris, mogły przygotować swój własny protest. Podobno wydarzenie o tak wielkiej skali jak Czarny Poniedziałek zrodziło się oddolnie – uczestnicy skrzyknęli się w mediach społecznościowych. Skoro tak, mogły się w swoim gronie skrzyknąć także kobiety, które nie mają nic wspólnego z radykalnymi feministycznymi postulatami.

Wspólnie protestowały zwolenniczki aborcji na życzenie i obrończynie obecnej ustawy

Może je niepokoić pomysł karania kobiet, przeciw któremu opowiedział się zresztą Episkopat, jak również liderzy organizacji pro-life zrzeszeni w Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia. Może wywoływać obawy także to, czy przy nowej ustawie lekarze odważyliby się wykonywać badania prenatalne i podejmować w czasie ciąży bardziej skomplikowane leczenie matki i dziecka. „Lekarze przestaną leczyć” – krzyczał tytuł wywiadu z prof. Romualdem Dębskim, opublikowany w poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej”. Z kolei prof. Bogdan Chazan, zaangażowany w Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop Aborcji”, broni tego projektu, zapewniając, że nie łączy się on z żadnym zagrożeniem dla zdrowia i życia matek. Także gdy chodzi o opinie prawników, będą one zupełnie rozbieżne.

Wesprzyj Więź

Komu w takiej sytuacji wierzyć? Jeśli sami nie dysponujemy fachową wiedzą medyczną czy prawną, nie potrafimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak ustawa przełoży się na praktykę lekarską. Możemy się czuć kompletnie zdezorientowani czy wręcz zagrożeni (celowo używam formy męskiej, bo ten stan może towarzyszyć także mężczyznom obawiającym się o swoje żony i dzieci).

Rozumiem zatem, że także część społeczeństwa nastawiona w temacie aborcji bardziej „za życiem” miała potrzebę wyrażenia swojego niepokoju. Czy naprawdę trzeba było jednak stawać ramię przy ramieniu z kobietami pragnącymi wprowadzić aborcję na życzenie i wykrzykującymi hasła w stylu „moje ciało, moja sprawa” (by nie cytować zawołań bardziej wulgarnych)? Najbardziej aktywne uczestniczki demonstracji, dziś tak chętnie cytowane w liberalnych mediach, zachowywały się tak jakby sprawa była prosta i dotyczyła dramatu jednej, a nie dwóch osób (a nawet trzech – nie mówimy przecież wyłącznie o sytuacjach, w których ojciec jest psychicznie niezaangażowany). Czy w natłoku transparentów ze skrajnymi hasłami, obok wypowiedzi o tym, że aborcja jest podstawowym prawem kobiety i każdy powinien „móc ją sobie zrobić”, bardziej zniuansowane myślenie, biorące pod uwagę dobro tak matki, jak dziecka, miało szansę być słyszalne? Przeglądając doniesienia medialne, upewniam się, że nawet jeśli się ono pojawiło, to nie zostało nagłośnione.

Gdyby przeciwniczki ustawy Ordo Iuris, które zasadniczo są przeciw aborcji, ale dostrzegają w projekcie coś niepokojącego, zorganizowały oddzielną manifestację o dobrze sprecyzowanych hasłach, miałaby ona wielką szansę na oddźwięk medialny. W efekcie wczorajszego wspólnego wystąpienia powstało natomiast wrażenie, że społeczeństwo jest bardzo zradykalizowane, co dla polityków może stać się argumentem, by wracać do pomysłów w rodzaju projektu „Ratujmy kobiety”.

Podziel się

Wiadomość

Myślę, że właśnie połączenie środowisk bardziej i mniej skrajnych pozwoliło na sporą frekwencję,a przez to duży oddźwięk medialny – tzn. zauważenie protestu zarówno w polskich, jak i zagranicznych mediach (internetowych, telewizji nie mam,więc nie wiem co tam się mówiło). Osobna pikieta środowisk bardziej tylko zaniepokojonych, niż skrajnie wojujących miałaby też małe szanse bycia zauważonym przez to,że brak skrajnych haseł jest mało medialny,mało ciekawy dla dzienników, brak agresywnie wojujących jednostek jest cichszy, przemyślane rzeczy są dłuższe do powiedzenia i mniej sloganowe… (I dlatego też najłatwiej mediom pytać tych najskrajniejszych o zdanie,i dlatego też to oni mówią przez mikrofony). Obserwowałam rozwój „czarnego tygodnia” od kilku dni i osobiście nie zetknęłam się nigdzie z wypowiedziami Nowickiej, także dla mnie nie była ona w ogóle twarzą protestu. I ogólnie całe tło protestu mam wrażenie,że zeszło gdzieś z samego projektu Ordo Iuris (który i tak sądzę że mało kto z protestujących w ogóle czytał), na szerzej rozumiane myśli jednostek dookoła zagadnienia aborcji,in vitro,antykoncepcji, itp.
Pozdrawiam

Zgadzam się z przedmówczynią. Myślę, że zarówno kobiety biorące udział w proteście, jak i komentatorzy/obserwatorzy mieli świadomość, że nie jest to, bynajmniej, demonstracja za liberalizacją przepisów aborcyjnych, ale że przekaz jest bardziej zniuansowany. Taki też, nam wrażenie, wydźwięk dominował w relacjach z protestu, również tych zagranicznych (a czytałam również angielskie, francuskie, skandynawskie, belgijskie,amerykańskie i jeszcze kilka innych). Wyraźnie w nich było powiedziane, że czarny protest jest przede wszystkim sprzeciwem wobec radykalnego projektu ustawy. Wielką jego siłą i zaletą jest to, że różne kobiety razem pokazały, że nie podoba im się kierunek zmian,a nie – jak proponuje autorka artykułu – „rozproszyły”swoich protestów, skazując je każdorazowo na komentarz rządzących o „małej garstce” protestujących. A oczywiste jest przecież, że tak kobiety nastawione bardziej liberalnie, jak i te bardziej konserwatywne, broniły obecnej ustawy. Przy czym dla ruch pierwszych jest to zapewne rozwiązanie minimum na drodze do dalszych zmień, a dla tych drugich z kolei rozwiązanie je satysfakcjonujące. Reasumując: dobrze, że głos był słyszalny w Polsce i na świecie.Nie zgadzam się z autorką.

Dokładnie tak jak piszą przedmówczynie. Oddzielna manifestacja doczekałaby się zdawkowych „W tym samym dniu demonstrowały…” lub „W tle odbywał się protest…” na marginesie relacji z Czarnego Poniedziałku. Dobrym pomysłem mogło być zaznaczenie odrębności w ramach szerszego protestu, ale zupełnie oddzielna akcja raczej przepadłaby w medialnym szumie.

Wziąłem udział w czarnym proteście, na prośbę mojej przyjaciółki, która w tym dniu wzięła w pracy urlop na żądanie. Od razu w czasie rozmowy zastrzegłem, że nie jestem za prawem do wyboru umożliwiającym przeprowadzenie aborcji na życzenie, gdy ciąża nie zagraża życiu i zdrowiu matki. Jestem za utrzymaniem obecnej ustawy. Myślę, że takich osób jak ja była większość, co znajduje potwierdzenie w badaniach sondażowych. Uważam, że dobrze się stało, że wszyscy protestowali solidarnie.

Pani Ewo, nie zgadzam się z Panią. Początkowo też miałam wątpliwości, co do intencji tego marszu – czy przypadkiem nie okaże się, że pójdę tam, by protestować przeciwko wsadzaniu kobiet do więzienia, a okaże się, że uczestniczę w feministycznym wiecu. Ale uznałam, że nie można siedzieć w domu. Uznałam, że w tej jednej sprawie zgadzam się z walczącymi feministkami i dlatego jestem gotowa stanąć obok nich. Uważam zresztą, że taka współpraca ponad podziałami to zdolność rzadko ujawniająca się u Polaków, więc tym bardziej trzeba wziąć w tym udział. Poza tym uznałam, że jeśli zabraknie tam myślących jak ja, to faktycznie zrobi się z tego feministyczny wiec. A to byłby kolejny fałszywy obraz polskiego społeczeństwa. I absolutnie się nie zgadzam, że mnożenie marszy byłoby lepsze. Bo właściwie to ile miałoby ich być?

Przepraszam, że wystąpię w roli sędziego powyższego sporu, ale to, czy rację ma p.Ewa Kiedo czy komentatorzy okaże się za rok, dwa lata. Jeżeli okaże się, że radykalnej lewicy uda się zinstrumentalizować głos obrońców status quo na rzecz liberalizacji (a w mediach ja widziałem wiele takich prób), to lepiej było nie stawać pod agresywnymi transparentami. Znana mi kobieta postanowiła udać się na protest, ale jak zobaczyła po drodze wulgarne hasła cofnęła się.

Tekst p.Ewy Kiedo ma inny, ważny walor. Pokazując, co ją dzieli od radykalnej lewicy buduje do siebie i do Więzi zaufanie katolików lokujących się „na prawo” od więziowego środowiska. To bardzo potrzebne po kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”. Pamiętam, że było mi przykro, gdy na spotkaniu organizacji pozarządowych w neutralnej sprawie, przedstawiciel Krytyki Politycznej o jednym z lewicujących środowisk katolickich, w dobrej wierze wypowiedział się jak o katolickim breloczku nowej lewicy („powiemy im, żeby się podpisali”). Czy to prawda nie wiem, ale taki jest wizerunkowy skutek ciągłego okazywania dystansu do biskupów i jednoczesnego milczenia w sprawach, które katolików powinny różnić od radykalnej lewicy.