Pięć lat po ogłoszeniu niepodległości przemoc i gwałt wciąż definiują codzienne życie obywateli najmłodszego państwa świata.
Sudan Południowy narodził się latem 2011 roku w wyniku secesji 10 stanów, które oderwały się od Sudanu – państwa permanentnej wojny, od 1989 roku rządzonego żelazną ręką przez Omara Bashira. Na mocy referendum przeprowadzonego w owych 10 stanach nastąpił kontrolowany rozbrat z Północą. 99 procent mieszkańców Południa, którzy wzięli w nim udział, powiedziało „tak” dla nowej struktury państwowej.
Referendum miało umocowanie w porozumieniu pokojowym z 2005 roku, zawartym między Ludową Armią Wyzwolenia Sudanu (SPLA) a rządem w Chartumie – stronami trwającego od ponad dwóch dekad konfliktu zbrojnego. Ponieważ przez prawie cały ten czas trwała równolegle wojna domowa w sudańskim Darfurze, w zachodnich telewizjach niektórzy mieli żartować, że w serwisie z danego dnia jest miejsce na tylko jeden kryzys z Sudanu.
Wojna domowa miedzy sudańską Północą a Południem zaczęła się w 1956 roku, zaraz po wycofaniu się Brytyjczyków. Bogate w ropę chrześcijańskie Południe bezskutecznie domagało się od islamskiej Północy szacunku i poszanowania praw. Domagało się także, ustami swoich elit, ekonomicznej i politycznej autonomii.
Po pięciu latach od ogłoszenia niepodległości przemoc i gwałt wciąż definiują codzienne życie obywateli Południa. Najmłodsze państwo świata żyje w realiach lat 60. XX wieku, kiedy postkolonialny, młodzieńczy optymizm wolnych narodów Afryki zatłuczono maczetami, posiekano seriami z kałasznikowów i M-16, rozszarpano na kawałki wzdłuż linii etnicznych i plemiennych. W tym sensie Południowy Sudan stal się reliktem XX-wiecznego świata tak samo jak Białoruś i Kuba. Od końca zimnej wojny w różnych częściach świata ideologie stopniowo zastępował bezideowy populizm. W większości państw afrykańskich zdołał on zagospodarować również tożsamości etniczne i plemienne. Efektem tego procesu jest fakt, że dziś jedyny ster Sudanu Południowego to chciwość rządzących nim elit.
Zmarnowane szanse
Brytyjczyk powiedziałby, że Sudan Południowy urodził się ze srebrna łyżką w ustach (czyli w sytuacji uprzywilejowanej, ułatwiającej życiowy start). Chociaż kraj ten (obszarem nieco większy od Ukrainy) nie posiada dostępu do morza, u zarania niepodległości miał właściwie wszystko, aby zapewnić kilkunastomilionowej populacji jeśli nie dobrobyt, to z pewnością relatywnie komfortową egzystencję. Kraj „siedzi” bowiem na ropie, która dziś stanowi 98% dochodów budżetowych (sic!) oraz połowę PKB.
Sąsiadujące ze sobą zlewiska Konga i Nilu oraz szerokość geograficzna kraju tworzą wymarzone warunki dla rozwoju rolnictwa i rybołówstwa. Południowi Sudańczycy są także narodem wyjątkowo młodym, nawet na tle regionu Afryki Wschodniej, ze stosunkowo liczną diasporą żyjącą w USA i Europie Zachodniej. W chwili powstania państwa, latem 2011 roku, Południowy Sudan nie miał długu zewnętrznego i zaliczał się do państw o średnim dochodzie (middle income countries).
„Becikowym” dla nowego państwa była pomoc rozwojowa, płynąca wartkim strumieniem z krajów OECD, zwłaszcza z USA. Amerykanie, szukający za wszelką cenę success story swojej polityki w Afryce Subsaharyjskiej (a przy okazji rywalizujący w tym regionie z Chinami), wydali na rzecz – głównie humanitarnej – pomocy dla Południowego Sudanu ponad miliard dolarów w samym tylko 2014 roku. Z kolei w 2005 roku przedsecesyjny jeszcze Sudan plasował się na trzecim miejscu wśród beneficjentów jankeskiej pomocy rozwojowej, zaraz za Irakiem i Afganistanem.
Jedyny dziś ster Sudanu Południowego to chciwość rządzących nim elit
Dziś jednak, jakby na przekór hojnemu losowi, Południowy Sudan jest w stanie rozkładu. To państwo po uszy zadłużone za granicą, znajdujące się pod czerwoną kreską większości wskaźników rozwoju społeczno-ekonomicznego, z inflacją sięgającą 300 procent. Tutejsze miasta – jeszcze całkiem niedawno odbijające jak w lustrze mozaikę kulturowo-etniczną całego narodu – przemieniły się w plemienne twierdze. Zinstytucjonalizowana korupcja spajająca sieć politycznych klientów chroniła przed nową wojną tylko do czasu, gdy było czym napychać kieszenie. Połowę(!) budżetu państwa zwykło przeznaczać się tu na wojsko, z czego 80 procent na pensje i premie. Powiększająca się dziura w budżecie nie dawała złudzeń co do scenariuszy możliwych po krótkim festiwalu świeżo uzyskanej niepodległości.
W grudniu 2013 r. prezydent Salva Kiir – wywodzący się z ludu Dinka – oskarżył wiceprezydenta Rieka Machara, etnicznego Nuera, o spisek, po tym jak ten drugi ogłosił zamiar ubiegania się o prezydenturę w wyborach w 2015 r. Obaj znali się świetnie z lat spędzonych w okopach, należąc do wojskowej elity SPLA i ramię w ramię walcząc przeciw Bashirowi. Świeżo zdymisjonowany Machar zbył oskarżenia głowy państwa, a na zwołanej ad hoc konferencji prasowej zarzucił Kiirowi „prowadzenie umiłowanej Republiki na manowce”. Niedługo później Kiir kazał aresztować stronników Machara. Aresztowanie polityków opozycji zakończyło trudną kohabitację, dało też początek zamieszkom w stolicy, gdzie członkowie plemienia Dinka oraz ich sprzymierzeńcy linczowali Nuerów na ulicy. Nuerowie wzięli odwet na Dinka w Prowincji Górnego Nilu, czyli w mateczniku samozwańczej „białej armii” byłego wiceprezydenta.
I znowu wojna
Jedność w ramach SPLA skończyła jeszcze się pół roku wcześniej, kiedy Bashir upomniał się o opłaty za transport ropy, którą Południe, chcąc nie chcąc, przysyła nad Morze Czerwone rurami biegnącymi pod terytorium dawnego ciemiężcy. Dżuba nie chciała płacić („nie oddamy ani guzika”), więc Bashir postanowił, bez ceregieli, podkradać tranzytowany surowiec. W konsekwencji Kiir zakręcił kurek i zaprzestał eksportu.
W efekcie tego posunięcia skarbiec prezydenta – przed chwilą jeszcze pompowany 300 tysiącami baryłek ropy dziennie, po sto dolarów każda – po parunastu miesiącach, przy światowych cenach ropy spadających na łeb na szyję, stał się pusty jak bęben. Wizja siedmiuset generałów bez grosza przy duszy, pukających do drzwi prezydenckiego gabinetu, musiała naruszyć spokojny sen głowy państwa. I tak, niecały rok po hucznie obchodzonej niepodległości Południa i pokojowym rozstaniu z Północą, oba państwa znów stanęły na skraju wojny. Ponieważ wkrótce ropa znów zaczęła płynąć z południa na północ, skończyło się na strachu i kilku przygranicznych starciach.
Jednak wojny domowej w Południowym Sudanie już nijak uniknąć się nie dało. Skłóceni przywódcy Południa, prezydent Kiir i ekswiceprezydent Machar – nawet gdyby obaj mieli dobre intencje (oczywiście nie mieli) – nie byli w stanie dłużej opłacać lojalności ani własnych podkomendnych, ani zgrai sprzymierzonych watażków. Wojna trwała prawie dwa lata, aż wreszcie w sierpniu 2015 roku negocjatorzy uwierzyli, ze przekonali prezydenta, wiceprezydenta i tuzin generałów, iż pokój opłaca się bardziej od wojny. Kiedy w stolicy, Dżubie, celebrowano podpisanie (długiego i pogmatwanego jak diabli) dokumentu, poza stolicą wojna ledwie przygasła. Cały kraj ogarnęło napięcie, bo wszyscy spodziewali się kolejnego wybuchu przemocy.
Połowę budżetu państwa przeznacza się tu na wojsko, z czego 80 procent na pensje i premie
Bo też i mało kto miał złudzenia, że nawet najsprawiedliwszy i najlepiej wynegocjowany polityczny deal zakończy zbrojną przemoc. Sam Kiir hamletyzował ponad tydzień, zanim prezydenci Ugandy i Kenii w asyście premiera Etiopii wymęczyli na nim autograf na porozumieniu pokojowym. Ponieważ jednak z pustego nawet Salomon nie naleje, porozumienie to – które zaledwie przywracało polityczne status quo ante, w ten sposób definiując sprawiedliwość – nie oddaliło widma nowej wojny ani o centymetr. W lipcu br. w centrum Dżuby ochroniarze Machara zastrzelili pięciu Dinka. Następnego dnia szef sztabu armii Paul Malong poderwał helikoptery i wyprowadził na ulice czołgi.
Na prowincji Południowego Sudanu, z dala od stolicy, pali się żywcem niemowlęta i dusi pojmanych wrogów, zamykając ich w przemysłowych kontenerach, niekiedy przed śmiercią każąc im zjadać ciała zabitych kolegów. Z powodu dziury budżetowej żołd wypłacany jest w naturze: dowódcy udzielają podkomendnym licencje na gwałcenie kobiet i dzieci. W realiach Południowego Sudanu żołnierzy, rebeliantów i zwykłych bandytów nie odróżniają już nawet mundury, które tak łatwo ukraść.
Powolna agonia?
W „Dzikich historiach”, głośnym filmie Damiána Szifrona (gdyby nie polska „Ida”, zapewne zdobyłby Oskara), dwóch facetów – nie mając żadnego dobrego powodu – rzuca się sobie do gardeł i, w szale nienawiści, okłada w samochodzie osobowym balansującym nad urwiskiem. Klincz trwa do momentu, gdy celowo zaprószony ogień przedostaje się do baku, doprowadzając do widowiskowej eksplozji i takiej samej śmierci obu delikwentów.
Gdyby dziś, pięć lat po powstaniu nowego państwa, Południowy Sudan przypominał feralne auto z „Dzikich historii”, to w zasadzie nie byłoby problemu. Bo – po pierwsze – pojedynek złoczyńców (sitwy u władzy, ich politycznych oponentów oraz zbirów na żołdzie jednych i drugich) nie stanowiłby śmiertelnego zagrożenia dla osób postronnych, wziętych na zakładników (zwykłych obywateli: gwałconych, mordowanych i grabionych przez tychże zbirów). Po drugie, taki pojedynek nie odbywałby się przy biernej asyście pielęgniarzy i pracowników socjalnych (agencje pomocowe, zachodnie organizacje pozarządowe), policji (misja rozjemcza ONZ) oraz tłumku kibiców (rządy innych państw, zwłaszcza krajów sąsiednich). Po trzecie wreszcie, finałem tych zmagań stałby się jakiś spektakularny wybuch – zamiast powolnej agonii (implozja struktur państwa, krach gospodarczy i katastrofa humanitarna).
ONZ doliczyła się ostatnio 880 tysięcy uchodźców przebywających aktualnie na terenie państw graniczących z Sudanem Południowym. Prawie dwukrotność tej liczby stanowią tzw. uchodźcy wewnętrzni, z których część mieszka dziś w zaimprowizowanych obozach dla uchodźców, a część ukrywa się w obcych wioskach, lasach i bagnach. Żyją nadzieją, że tam, gdzie się chowają, nie znajdą ich ci, którzy chcą ich zabić.