W końcu września 1976 r. przeczytałam „Apel do społeczeństwa” Komitetu Obrony Robotników i jego pierwszy komunikat. Siedzieliśmy jak co dzień w redakcji, Janusz Przewłocki i ja; nagle nic już nie było jak co dzień.
− Wyzwanie rzucone przez mysz lwu − powiedział ktoś. − Wezwanie do odwagi rzucone przez myszy innym myszom. Nic nie zrobią, a wszyscy znajdą się w więzieniu. Dziecinada. − No tak, Kuroń. Tu znowu Żydzi. Hm, profesor Lipiński. Andrzejewski, ten znowu zmienia skórę. Patrzcie, Rybicki. Ksiądz Zieja, aha, jeden ksiądz. Bardzo to dziwne towarzystwo.
Ale pieniądze dla robotników zaczęli zbierać wszyscy.
Blade kartki maszynopisu, n-ta kopia na niebieskawej przebitce. Wolno je było zabrać do domu, pod warunkiem że się przepisze i zwróci „właścicielowi” dwa egzemplarze zamiast jednego (nazywało się to „rozmnażaniem”; ja też później zawsze żądałam takiego dowodu). Czytało się te pomięte kartki ze zwyczajnie ściśniętym sercem: wiarygodność ascetycznych informacji suchych cyfr potwierdzonych nazwiskami wydawała się niepodważalna.
KOR-owski działacz zawsze gotów jest nie spać i nie jeść, ale też spóźniać się
Zbieranie pieniędzy z miejsca uznałam za niewystarczające.
Spośród członków KOR-u znałam tylko z daleka − ze Związku Literatów − Jana Józefa Lipskiego. Wydawało mi się to ważne: znać. Nawet nie tyle znać, ile żebym ja sama nie była człowiekiem całkowicie nieznanym temu, do kogo pójdę. Pieniądze może przynieść każdy, także agent. Ale ja chciałam wejść w środek, pomagać, orać. Jan Józef powinien był w końcu coś o mnie wiedzieć, chociaż tak dawno nic nie napisałam. A może pamiętał mnie choćby z pewnego zebrania w Związku w 1968 r.: bardzo żałośnie wyglądały wtedy trzy samotne ręce podniesione przeciw jakiejś pomarcowej rezolucji. Do kogo należała trzecia, nigdy nie udało mi się stwierdzić. Dwie były nasze, Jana Józefa i moja. Jakoś nie wyszliśmy z tymi, którzy ostentacyjnie opuścili salę przed głosowaniem.
Wiedziałam wprawdzie, że szczególnie Lipskiemu trudno przyjdzie zaufać komuś z PAX-u, w którego Instytucie Wydawniczym pracowałam, i to bez najmniejszego poczucia niestosowności. Ale nie czułam się PAX-em, tylko sobą, a o tej mnie Lipski z pewnością musiał wiedzieć przynajmniej tyle, że będąc przez kilka lat członkiem Stowarzyszenia, wystąpiłam z niego w marcu 1968 r.
W każdym razie powiedziałam Januszowi, że zatelefonuję do Lipskiego, a Janusz nie zapytał nawet po co. Nie usłyszałam też od niego słówka przestrogi ani nic o zachowaniu rozwagi. O zachowaniu rozwagi i zdrowego rozsądku mówiło się dokoła nieustannie i nawet, a raczej przede wszystkim wtedy, kiedy „zdrowy rozsądek” oznaczał po prostu tchórzostwo.
Tego samego dnia zatelefonowałam do Jana Józefa pod podany w komunikacie numer i zastałam go w domu, co dzisiaj wydaje mi się nieprawdopodobne. W domu, zdaje się, trochę sypia i w ciągu dnia spędza w nim mniej więcej godzinę. Zapytałam, czy nie zechciałby się ze mną spotkać, i z nieśmiałości − bo wydawało mi się, że nadużywam uprzejmości człowieka, który nie ma ani chwili czasu na postronnych ludzi z ich sprawami − dodałam, że to nic takiego, może jest zbyt zajęty, a pewno jest… Może za kilka dni, gdyby jednak znalazł czas. Na co usłyszałam, że zdaniem mojego rozmówcy trzeba nasze spotkanie zrealizować jak najszybciej.
Spotkaliśmy się nazajutrz w Pałacu Staszica, w kawiarni na najwyższym piętrze. Lipski bardzo się spóźnił. Myślałam, że coś się stało, że został zaaresztowany, że wszyscy są już aresztowani; jak wielu innych, i ja przewidywałam taki koniec KOR-u i jego współpracowników. Wielkiej ochoty na więzienie nie miałam; wydawało mi się ono jednak w tej sytuacji całkiem właściwym miejscem dla uczciwych ludzi.
Lipski przecież przyszedł: pierwszy mężczyzna, na którego czekałam pokornie przez czterdzieści minut. Nie mogłam wtedy wiedzieć, że rozpoczynam właśnie długi łańcuch podobnych oczekiwań, czasami z węzłem niepokoju w gardle, niekiedy z pasją, że teraz ja się muszę spóźnić na następne spotkanie, po jakimś czasie wreszcie z rodzajem pozornego stoicyzmu. Jedną z głównych cech opozycjonistów w PRL − w każdym razie ze środowiska KOR-owskiego − jest absolutny brak punktualności, co osobiście znoszę ze straszliwym trudem.
Prawda, że na każde spotkanie biegnie „demokratyczny opozycjonista” niemal zawsze z innego, na które spóźnił się albo on, albo jego rozmówca − z tegoż pewnie powodu. Prawda, że każdy wyczekuje wciąż na jakiś telefon albo musi wytrząsać z kieszeni złotówki, aby po drodze nawydzwaniać się z automatów. Ktoś miał do niego przyjść i nie przyszedł lub wpadł spóźniony, za to z taką sprawą, dla której trzeba natychmiast jechać w przeciwny kraniec miasta. Coś się pisało, przekazywało, nie zdążyło. Wszystko to prawda, sama to znam. Ale powszechność tych spóźnień godzinnych, dwugodzinnych i dłuższych, tych wreszcie „wcale-nie-przyjść” nie całkowicie powodowana jest nadmiernym przeciążeniem pracą. W gruncie rzeczy wychowany w PRL opozycjonista w tymże PRL oduczył się szacunku dla swego, a więc i cudzego czasu.
KOR-owski działacz zawsze gotów jest nie spać i nie jeść, ale zawsze też gotów jest spóźniać się z wykonaniem na obiecany termin jakiejś pracy: nie widzi więc powodu, aby ktoś inny koniecznie miał spać i jeść, a w dodatku całkiem dobrodusznie znosi na ogół zwłokę w wykonaniu pracy przez jego kolegów. Obyczaj ten nie dotyczy terminów i prac tzw. kategorii „życie lub śmierć”, których to terminów dochowuje się właśnie kosztem niespania i niejedzenia, nieopisanego nieraz zrywu sił i woli; gwoli sprawiedliwości: nie dotyczy też dokładnie wszystkich.
Lipski przyszedł więc po czterdziestu minutach, z właściwym sobie wdziękiem przeprosił za spóźnienie i bez wylewności schował do kieszeni kopertę z pieniędzmi, którą położyłam przed nim na stoliku. Powiedziałam bez wstępów, że jeśli mogę przydać się na coś KOR-owi, jestem do dyspozycji. Zdaje się, że rozmawialiśmy krótko; obydwoje byliśmy rzeczowi.
Dowiedziałam się, że przydać się może każdy: do zbierania funduszu na pomoc potrzebującym; do przepisywania i kolportowania materiałów KOR-u; do udziału w ekipach poszukujących w Ursusie i Radomiu kontaktów z represjonowanymi lub ich rodzinami − a brak przede wszystkim ludzi do Radomia, gdzie, w przeciwieństwie do bliskiego Ursusa, trzeba nieraz posiedzieć więcej niż jeden dzień; wreszcie do wyjazdów na radomskie procesy w charakterze obserwatorów z ramienia KOR, co − dodał uczciwie Lipski − łączy się na ogół z zatrzymywaniem takich „ciekawskich” i innymi nieprzyjemnościami w tubylczych komendach MO.
Fragment pochodzi ze zbioru tekstów Anki Kowalskiej „Folklor tamtych lat”. Tytuł od redakcji