Gdy w kultowym filmie Jima Jarmuscha „Truposz” wędrujący William Blake pyta Indianina o imię, ten odpowiada: – Na imię mam Xebeche: ten, kto mówiąc głośno, nie mówi nic. Z pomnikami bywa podobnie.
Lubimy je stawiać. Prowadzimy o nie walki. Dyskutujemy ich kształty. Kłócimy się o każde słowo napisu. Organizujemy wielkie zbiórki pieniędzy na budowę. Niejednokrotnie publiczna pasja towarzysząca powstaniu pomnika przewyższa chwilowo emocje realnie powodowane samym wydarzeniem, które ów pomnik ma upamiętnić. A gdy już pomnik powstanie, a emocje opadną, zapada na ogół dość szybko głucha cisza, przerywana jedynie pompatycznymi uroczystościami rocznicowymi.
Mało kogo interesuje codzienność pomnika, gdyż jego istnienie ma właściwie jedno kluczowe zadanie: stworzyć namacalny ersatz żywej pamięci. Coś na kształt społecznej zbiorowej wymówki. Istnienie pomnika zwalnia nas z zarzutu o zanik pamięci, zwalnia nas z codziennego obowiązku pamięci. Jest pomnik – więc nie można sobie ani nikomu innemu zarzucić w kwestii pamięci jakiegokolwiek zaniedbania. Patrząc na nie antropologicznie, pomniki – z ich immanentną rolą upamiętniania – przypominają mi najbardziej modlitwy grawerowane w dzwonach kościelnych, niby ex opere odmawiane podczas dzwonienia, lub te wypisane na buddyjskich chorągiewkach modlitewnych, których skuteczność oddana została w ręce wiatru.
Nie jestem entuzjastą pomników. Zbyt często potrafią tak skoncentrować na sobie wszelkie doroczne akty i wyrazy pamięci, że przybierają funkcję niemal totemiczną, pozostawiając w cieniu realność wydarzeń, których pamięci są wszak jedynie artystycznym odbiciem. Tak jest niewątpliwie w Birkenau, gdzie podczas najważniejszych uroczystości mało kto ze zwróconych twarzą do odsłoniętego w 1967 roku pomnika ma jakąkolwiek świadomość, że po jego obu stronach, lekko przysłonięte, stoją ruiny dwóch największych instalacji zagłady stworzonych przez Trzecią Rzeszę – komór gazowych i krematoriów II i III. Realne miejsce cierpienia i zbrodni pozostaje obok, w centrum jest pomnik. To pomnik, który potrafi zasłonić.
Najciekawsza pod tym względem jest sytuacja w Mauthausen, owej twierdzy-obozie zbudowanej nieopodal austriackiego Linzu. Zanim człowiek nie stanie oko w oko z potężną, warowną niemal, bramą obozu, musi przejść przez gąszcz kilkunastu pomników. W latach powojennych, począwszy od 1949 roku, każde państwo chciało tam coś postawić. Jest więc pomnik polski, jest izraelski, jest austriacki, francuski, radziecki, węgierski, bułgarski, albański, czeski… jest też enerdowski i zachodnioniemiecki. Każdy ma inną formę, inną treść, odwołuje się też – siłą rzeczy – do innych symboli. Między nimi stoi też pomnik w kształcie zjeżdżalni, co, jak się zdaje, ma upamiętniać dzieci. I to jest pierwsze wizualne doświadczenie osoby zbliżającej się do Mauthausen.
Stanowi to więc zaproszenie do upamiętnienia jeszcze przed zwiedzeniem, jeszcze przed zapoznaniem się z historią ofiar. Nawet nie zaproszenie, to krzykliwa przestrzeń mnogości zaproszeń… Można sobie wybrać, przy którym z pomników upamiętni się, choćby cichym spojrzeniem, własną wersję historii – zanim jeszcze wejdzie się do środka i pozna jej pełny obraz. Gdy zobaczyłem to po raz pierwszy, poczułem się jak na pomnikowym expo lub na targowisku pamięci.
Niestety, w środku jest tylko gorzej. Potężne kamienne mury Mauthausen obwieszone są setkami tablic, a na nich – w równie wielu językach – wyrazy pamięci o danych grupach ofiar, konkretnych wydarzeniach z dziejów obozu, egzekucjach, ucieczkach, ludzkich losach. Tablice wywieszone są w układzie muzealnym, galeryjnym niemalże. Więc przechodzi się wzdłuż tych murów, które oto zyskały nową – wreszcie pozytywną funkcję – i przygląda się tablicom. Dokładnie, jak w galerii. Z tą samą dynamiką zachowań: pierwsze kilka tablic czyta się z właściwym namaszczeniem, kolejne pięć ogarnia się coraz szybszym spojrzeniem, następnych dziesięć już się nie czyta, a jedynie próbuje – szybko skanując je wzrokiem – wyłowić, czy któreś nazwisko, data lub nazwa miejscowości brzmią znajomo. Na zapoznanie się z ostatnimi stoma najczęściej szkoda już czasu.
Wewnątrz niektórych budynków poobozowych wysyp upamiętnień wszelkiej już formy, bardziej prywatnych lub rodzinnych, na ogół nie jest już zauważany. Widzieliśmy już wszak pomniki państwowe, potem setki tablic, nie starcza więc sił, emocji i czasu na owe coraz bardziej indywidualne upamiętnienia.
I tak oto, owa kalejdoskopowa narracja upamiętnień – pomników i tablic – osiąga dokładnie odwrotny cel od zamierzonego. „Na imię mam Xebeche: ten, kto mówiąc głośno, nie mówi nic”.
Hmm. Tablice upamiętniające dane wydarzenie czy grupę ofiar zapewne zostały zawieszone z inicjatywy ocalonych czy ich krewnych. Ktoś chciał ich upamiętnić. Jest czymś oczywistym, że w takich miejscach będzie ich wiele. Odsłonięta nie tak dawno tablica poświęcona gen. Roweckiemu w Sachsenhausen też jest jedną z wielu.