Jesień 2024, nr 3

Zamów

Hiszpania w klinczu partykularyzmów

Mariano Rajoy, kwiecień 2016 r. Fot. La Moncloa Gobierno de España / Flickr

Powiedzieć, że Hiszpania od grudnia 2015 nie ma rządu – jest przesadą. Ale powiedzieć, że nie ma rządu, który rządzi – dobrze oddaje sytuację na Półwyspie.

Gabinet Mariano Rajoya tymczasowo administruje Hiszpanią. Nie ma jednak wystarczająco silnego mandatu, by podejmować reformy ważne dla tego, wychodzącego z kryzysu gospodarczego, kraju. I to mimo że Partia Ludowa (PP) zwyciężyła zarówno w grudniowych, jak i w powtórzonych, czerwcowych, wyborach, zdobywając w tych drugich dodatkowych 14 miejsc w Kongresie Deputowanych (odpowiednik polskiego Sejmu).

Zwycięstwo ma jednak posmak porażki, bo przy swoich 137 fotelach w izbie niższej Kortezów – nawet w koalicji z dysponującą 32 głosami Partią Obywatelską (Ciudadanos) – ludowcy nie mają większości niezbędnej, by rządzić.

Przed Rajoyem stoi zatem trudne zadanie stworzenia 176-osobowego zaplecza parlamentarnego dla rządu. Dlatego skierował ofertę współpracy także do reprezentanta partii mniejszości kanaryjskiej i do Nacjonalistycznej Partii Basków (PNV). Łącznie partie te mogłyby liczyć na 175 głosów i w miarę potrzeby wchodzić w doraźne koalicje.

Teoretycznie zatem rządy centroprawicy mogłyby dojść do skutku. Jak dotąd jednak żaden z potencjalnych koalicjantów nie wyraził poparcia dla rządu Rajoya. Nawet partia Ciudadanos Alberta Rivery ostatecznie podjęła decyzję, że w pierwszym głosowaniu nie poprze rządu. Centroprawicy udało się natomiast obsadzić na stanowisku marszałka Kongresu dotychczasową minister prac publicznych Anę Pastor. Rzecz w tym, że głosowanie było tajne i nie wiadomo skąd pochodziło te kilka decydujących głosów, do których nie przyznaje się żadna z partii. Wciąż niepewne jest zatem, czy centroprawicowy rząd w końcu powstanie.

Dlaczego zatem do ataku nie przystępuje lewica i nie próbuje zawiązać większościowej koalicji? Zaraz po grudniowych wyborach odbyło się kluczowe spotkanie lidera Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE) Pedro Sancheza i Mariano Rajoya, które pogrzebało nadzieje na wielką koalicję chadeków i socjaldemokratów. Wydawać by się mogło, że scenariusz wielkiej koalicji leżał szczególnie w interesie socjaldemokratów, jednak Sanchez domagał się zmiany przywódcy ludowców, podczas gdy Rajoy nie zamierzał rezygnować z pełnionego stanowiska. Kością niezgody pozostaje wciąż zmiana konstytucji i przyznanie Katalonii większej autonomii.

85 posłów z PSOE nie chce też sformułować lewicowej koalicji, obawiając się – że śladem Grecji – współpraca z populistyczną lewicą Podemos doprowadzi do dekompozycji starej formacji. Partia charyzmatycznego Pablo Iglesiasa, która zdobyła 71 miejsc w Kongresie, wielokrotnie składała oferty współpracy socjaldemokratom, nie wykluczając też współpracy z katalońskimi separatystami. Okazało się jednak, że PSOE podjęło kolegialną decyzję o pozostaniu w opozycji – zapewne oczekując, że w kolejnych wyborach ludowców spotka kara za ciągnącą się miesiącami polityczną farsę.

Być może lampka wina do obiadu sprawia, że dystans do bieżącej polityki jest tu większy

Można zatem powiedzieć, że stabilny dotąd dwupartyjny system Hiszpanii przechodzi przez pełzającą – na dodatek w ślimaczym tempie – rewolucję, w której dwie nowe antyestablishmentowe partie Podemos i Ciudadanos odbierają tradycyjnym chadekom i socjaldemokratom tylu wyborców, że żadna z nich nie może już rządzić sama. Wzajemny klincz polega na tym, że antyestablishmentowcy nie mogą bez straty wizerunkowej wejść w koalicję z tymi, których oskarżają o korupcję i chcą zastąpić.

Dla przykładu, uznawana za potencjalnego koalicjanta PP Partia Obywatelska Alberta Rivery w czerwcowych wyborach straciła względem grudnia aż 8 miejsc w parlamencie. Strategię obstrukcji stosują też separatyści katalońscy. Stare partie zaś obawiają się, że raz dopuszczeni do rządów młodzi ostatecznie zajmą ich miejsce. Śledząc debaty i wystąpienia politycznych przywódców, trudno oprzeć się wrażeniu, że hiszpańską demokrację rozsadzają partykularyzmy partyjne i regionalne.

Wesprzyj Więź

Hiszpański system demokratyczny od ponad pół roku tkwi więc w impasie, który na dobre zmienić może oblicze iberyjskiej polityki. Nie tylko dlatego, że przełamana została dwupartyjność i znacząco obniżył się wiek nowej klasy politycznej. Impotencja systemu grozi zniechęceniem społeczeństwa do niesprawnych procedur demokratycznych oraz wzrostem zapotrzebowania na silnych liderów i logikę decyzjonizmu. Tym bardziej, że recepcja schmittowskiej doktryny we frankistowskiej Hiszpanii odcisnęła trwałe piętno na myśleniu o polityce. Trzecie wybory, jeśli nie wyłonią rządzących, skłaniać będą do wniosku, że system wymaga głębokiej korekty.

Tymczasem społeczeństwo hiszpańskie wydaje się dziś nieskończenie cierpliwe. Trudno wyobrazić sobie, by taka sytuacja zaistniała w Polsce i obyła się bez ogólnego niepokoju. Ze świecą szukać też w kraju Cervantesa charakterystycznego dla naszej kultury politycznej pytania „co pomyślą i powiedzą o nas zagranicą”. Jak to możliwe? Być może lampka wina do obiadu sprawia, że dystans do spraw bieżącej polityki jest tu na ogół większy. W końcu sam Monteskiusz wskazywał, że zarówno geografia, jak i zwyczaje żywieniowe kształtują to, co dziś nazywamy kulturą polityczną. Jednak ta pozorna cierpliwość i dystans mogą bardzo szybko przerodzić się w zniecierpliwienie wobec polityki uznawanej coraz częściej za królestwo libido dominandi i zmieść ze sceny dotychczasową klasę polityczną.

Wszystko dziś w rękach politycznych liderów. Jeśli zdołają przełamać partykularyzm, a nawet poświęcić własne ambicje przywódcze, być może uda się znaleźć konsensualne rozwiązanie i dowieść, że – jak pisał Bernard Crick – polityka, w której nieustannie szuka się kompromisów, jest najlepszym sposobem rządzenia głęboko podzielonymi społeczeństwami bez konieczności nadużywania przemocy.

Podziel się

Wiadomość