Jesień 2024, nr 3

Zamów

Lech Dyblik, czyli Samarytanin raz jeszcze

Lech Dyblik podczas Zielonogórskiego Festiwalu Filmu i Teatru 8 lipca. Fot. Zielonogórski Festiwal Filmu i Teatru

Lecha Dyblika poznałem podczas Fesitwalu Filmu i Teatru w Zielonej Górze. Rozmawialiśmy o tym, jak powiedzieć ludziom, że chrześcijaństwo jest – to chyba jego ulubione słowo – kozactwem. To znaczy: on mówił, ja przede wszystkim słuchałem. Byłem mu wdzięczny za to ekskluzywne kazanie dla jednego księdza.

Na 2. Festiwalu Filmu i Teatru w Zielonej Górze poznałem Lecha Dyblika. Nie przez jego śpiewanie czy aktorstwo – bo to mniej lub więcej znałem – ale bezpośrednio, przez rozmowę, by nie powiedzieć – przez świadectwo. Dyblik to wielki chłop z twarzą, która zdradza, że „przeżył czasów wiele”. Głos jakby przepity, przepalony, przeorany życiem. Dyblik swojej alkoholowej przeszłości nie ukrywa. Mówi to na wstępie: jestem alkoholikiem. Nie ukrywa też swojej teraźniejszości: jestem w neokatechumenacie. Jedno i drugie wyznanie brzmi naturalnie – bez fałszywego wstydu za czasy minione czy pełnej pychy dumy z nawrócenia. Tak jakby chciał powiedzieć, że składa się ze wszystkiego i niczego się nie wypiera: choroby, egoizmu, który wciąż podnosi głowę i łaski Bożej, która go przeprowadziła przez rafy, o które się rozbijał. W wywiadzie udzielonym kiedyś Marcinowi Jakimowiczowi powiedział: „On – widzę to wyraźnie – nigdy mnie nie zostawił”.

Rozmowa zaczęła się od wstępu: „Muszę to Księdzu opowiedzieć”. I opowiedział. O tym, jak wracał ze zdjęć do filmu „Wołyń” i wziął na stopa młodego człowieka. Odkąd tylko wsiadł, widać było, że chce coś powiedzieć. Być może słowa padły nie do końca takie – relacjonuję wszak z pamięci: „Ja już z Panem jadę drugi raz. Pierwszy raz rok temu”. I rzeczywiście tak było. Rok wcześniej – zaczął wygrzebywać z pamięci – podwoził tego samego chłopaka mniej więcej w tej samej okolicy. Wyszedł świeżo z domu dziecka, miał ledwie 18 lat, zaczynał swoje dorosłe, niezależne życie. Opowiadał, że dostał małe mieszkanie, które ma zamiar wyremontować. I że szuka pracy, ale nie ma pieniędzy, by zapłacić za badania lekarskie. Brakuje mu 90 zł. „Dałem mu wtedy stówę” – mówi Dyblik. Po roku młody człowiek opowiada: „Właśnie podpisałem umowę o pracę, taką na kilka lat. To dzięki Panu ją dostałem, bo gdyby mi Pan wtedy nie dał tych pieniędzy, to moje życie mogłoby się zupełnie inaczej potoczyć”.

Wesprzyj Więź

Dyblik opowiadał mi to bez nuty samochwalnej. Mówił, że nie ma przypadków, że Bóg ludzi stawia na naszych drogach. Opowiadał o spowiedniku, którego spotkał w Łodzi, o koledze alkoholiku, który mu pokazał adres poradni, o swoim terapeucie, którego się trzyma, o więźniach, dla których śpiewa, o gimnazjalistach, z którymi się spotyka. Wie, ile dały mu spotkania z ludźmi, których Bóg mu postawił na drodze. Wie, że może coś dać tym, na których drodze on sam się teraz pojawia. To była wczoraj, niedziela, gdy się czyta ewangelię o miłosiernym Samarytaninie. Mówiłem tego dnia homilię o „ścisku w dołku”. Coś go musiało ścisnąć, skoro zaufał nieznajomemu młodemu chłopakowi, wziął ze sobą do samochodu, czyli „na swoje bydle” i jeszcze zapłacił, by ktoś „miał o niego staranie”, choćby poprzez te konieczne badania. Leżących przy drodze – pomyślałem – nie trzeba szukać daleko. Byleby chcieć ich zauważyć.

Gadaliśmy długo o tym i owym. Dużo o neokatechumenacie, który jest dla niego wspólnotą wsparcia i wymagań. Mało o pracy aktora. Trochę o tym, jak ze swoją wiarą przyjmowany jest w swoim środowisku zawodowym. A przyjmowany jest dobrze. O tym, jak powiedzieć ludziom, że chrześcijaństwo jest – to chyba jego ulubione słowo – kozactwem. To znaczy: on mówił, ja przede wszystkim słuchałem. Byłem mu wdzięczny za to ekskluzywne kazanie dla jednego księdza.

Na koniec powiedział, że go nie interesują debaty czy Bóg jest, czy też Go nie ma, te wszystkie gadania o Jego istnieniu czy nieistnieniu. Bo o czym tu dyskutować, skoro on widzi, jak Bóg działa. Tylko co zrobić, by inni też chcieli zobaczyć? – zapytała moja praktyczna dusza teologa.

Podziel się

Wiadomość