Ból w dołku bywa fizyczny i zwiastuje choroby serca. Ale bywa, że powoduje go także miłość.
Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie jest ostatnio bardzo popularna. Dla wielu staje się modelem pomagania uchodźcom, kryterium opracowywanych strategii. Wyprowadzane są z niej konkretne wskazówki i sposoby pomocy.
Ten leżący na poboczu i na wpół umarły to oczywiście wojenny uchodźca, który wcześniej wpadł w ręce zbójców, czytaj: stał się ofiarą wojny. Miłosierny Samarytanin to ten, kto śpieszy mu z pomocą. W popularnej ostatnio interpretacji podkreśla się, że Samarytanin nie zabrał poszkodowanego do siebie do domu – z czego wyprowadza się postulat, by uchodźców nie wpuszczać do Europy, lecz pomagać im na miejscu, bo i Samarytanin potrzebującego pomocy do swego domu nie wziął. Teza jest co najmniej dyskusyjna.
Z przypowieści wiemy na pewno, że w miejscu, gdzie Samarytanin znalazł poszkodowanego, udzielił mu takiej pomocy, jakiej tylko mógł udzielić na miejscu – jak to się mówi w języku policji – zdarzenia: „opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem”. Zrobił, co mógł, i na co pozwalało mu to, co ze sobą miał. Potem „wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go”, co znaczy przede wszystkim, że wziął go ze sobą do miejsca, gdzie ta pomoc mogła być bardziej skuteczna, a może i fachowa. Ale i tam nie oddał go od razu pod opiekę właściciela gospody, lecz – jak czytamy w przypowieści – „pielęgnował go”, co wskazuje na dość osobiste zaangażowanie w opiekę. Trzeba pamiętać, że był w podróży, której widocznie nie mógł przerwać, dlatego prosi gospodarza o dalszą opiekę, z góry mu za nią płacąc. Przecież zabieranie rannego w podróż byłoby zupełnie bezcelowe i nierozsądne. Jeśli można spekulować, to Samarytanin – idąc z Jerycha do Jerozolimy – raczej był w drodze z domu, a nie do domu, skoro zapowiedział właścicielowi oberży, że, jeśli trzeba będzie, dopłaci, „gdy będzie wracał”.
Co się stało dalej – nie wiemy. I nie ma sensu spekulować, czy ów poszkodowany na tyle wydobrzał, by mógł pójść swoją drogą, czy Samarytanin zabrał go ze sobą, by dalej go pielęgnować czy też może został jeszcze kilka dni pod opieką gospodarza. Jeśli szukać w tej przypowieści modelu pomocy, to jest on prosty: pierwsza pomoc – natychmiast i na miejscu; dalsza – w miejscu bezpiecznym, gdzie można udzielić pomocy bardziej fachowej i skutecznej. Jedno jest pewne: potrzeba zaangażowania swojego czasu, pieniędzy, środków materialnych (owo bydlę) oraz – co najważniejsze – ludzkiego współczucia. Szczegółowe rozwiązania to już rzecz drugorzędna.
Kluczem do zrozumienia postępowania Samarytanina jest ten moment, gdy – jak czytamy w przypowieści – „wzruszył się głęboko”. Czasownik „wzruszyć się” koncentruje się na podmiocie, na jego stanie emocjonalnym, wewnętrznym poruszeniu, ale nic nie mówi o powodzie wzruszenia. Wzruszyć się to – jak podpowiada słownik – „doznać uczucia tkliwości, czułości, przejąć się czymś”. Ale tam było coś więcej niż wzruszenie, nawet głębokie.
Użyty przez św. Łukasza czasownik splagchnizomai – tłumaczony tutaj jako „wzruszyć się” – pochodzi od rzeczownika splanchna, którym zbiorczo określa się wnętrzności: serce, płuca, nerki, wątrobę. Chodzi więc o wzruszenie, które sięga aż do wnętrzności, do środka, takie, które aż boli i które nie pozwala pozostać biernym, a każe działać. Św. Hieronim w Wulgacie powie, że Samarytanin misericordia motus est – dosłownie: poruszony jest miłosierdziem.
Tego samego czasownika św. Łukasz użyje, gdy będzie relacjonował przypowieść o synu marnotrawnym, gdzie – jak czytamy w Biblii Tysiąclecia – ojciec na widok powracającego syna także „wzruszył się głęboko”. Nie o wzruszenie jednak chodzi, które bywa czasami tanie i szybko można się z niego otrząsnąć, lecz o miłosierdzie, które porusza i prowokuje do działania. Takim miłosierdziem kierował się sam Jezus, gdy św. Mateusz pisze o Nim, że „widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza” (Mt 9, 36, por. Mt 14, 14, Mk 6, 34). Tym samym słowem św. Łukasz opisuje relację wdowy z Nain, na widok której „Pan użalił się” (Łk 7, 13).
Chyba wszyscy wiemy, że polskie słowo „miłosierdzie” wzięło się od „serca”, podobnie jak „rozsierdzić się”, czyli rozgniewać, i „osierdzie”. Pierwotnie mówiło się o kimś, że jest „miłosierdny”, tzn. miłujący sercem (dawniej: srdce). Prawdziwe miłosierdzie sięga wnętrzności, porusza serce, sprawia, że czujemy ten tak dobrze znany „ścisk w dołku”, który sytuuje się między żebrami, gdzieś zaraz pod sercem. Ten ból w dołku bywa fizyczny i zwiastuje choroby serca. Ale bywa, że powoduje go także miłość. Kto kochał, ten wie. Zna ten ścisk w dołku, który sprawia, że na czyjś widok tracimy oddech.
To właśnie musiało się zdarzyć Samarytaninowi na widok człowieka leżącego na poboczu i ojcu na widok powracającego syna. To, co zobaczyli, poruszyło ich aż do wnętrzności. Ścisnęło ich w dołku. Odebrało dech. I nie pozwoliło nieruchomo pozostać na miejscu. Samarytaninowi kazało pochylić się nad leżącym i go podnieść. Ojcu kazało – wbrew przyzwoitości, wszak biegnący starzec naraża się tylko na śmieszność – wybiec naprzeciw powracającego syna. Bo nędza – materialna czy duchowa – u tego, kto ma serce, wywołuje najpierw ścisk w dołku, a potem poruszenie, i to nie tylko serca, ale przede wszystkim rąk i nóg. Dopiero potem wymyśla się strategie pomocy. Bez „ścisku w dołku” nie zobaczy się w nikim bliźniego, nie tylko w uchodźcach.
Treść kazania wygłoszonego 10.07 w Zielonej Górze, kościół św. Jadwigi, g. 11.00.