Argument z nowego projektu ustawy, że dla dobra dzieci głęboko zranionych przez los trzeba im oszczędzić dodatkowo widoku samotnych starców, to albo głupota, albo hipokryzja.
Wniesiony przez posłów Prawa i Sprawiedliwości projekt nowelizacji ustawy „o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej, ustawy o pomocy społecznej itd.”, który od niedawna można przeczytać na stronie Sejmu (tutaj w PDF), postuluje m.in. odejście od łączenia placówek opiekuńczo-wychowawczych dla dzieci z ośrodkami pomocy społecznej dla dorosłych i umiejscawiania tych jednostek w jednym budynku i na jednym terenie.
Wiele krytycznych komentarzy wzbudziło uzasadnienie, w którym użyto następującego argumentu: „wychowując się w otoczeniu starości, choroby i śmierci, [dzieci] stykają się na co dzień z dramatem samotności ludzi częstokroć pozbawionych wsparcia najbliżej rodziny. Funkcjonowanie w takim otoczeniu jest bardzo trudne dla osób dorosłych. Tym bardziej trudno je uznać za odpowiednie dla prawidłowego kształtowania postaw i rozwoju emocjonalnego dzieci”.
Nikt nie potrafi tak poważnie i szczerze rozmawiać z dzieckiem, jak stary człowiek
W tak sformułowanej argumentacji kryje się teza, z którą nie sposób się zgodzić: że rozwojowi emocjonalnemu dziecka może szkodzić zetknięcie się z prawdą o starości, opuszczeniu i samotności. Przecież dzieci, które ustawa chciałaby przed tą trudną prawdą chronić – przebywające w placówkach opiekuńczych – to niemal w stu procentach sieroty społeczne, a więc dzieci mające rodziców biologicznych, tylko przez nich opuszczone, albo oddzielone od nich decyzją sądu. To ta właśnie świadomość jest dla nich, często już od najwcześniejszych lat, największą traumą i przeszkodą w emocjonalnym rozwoju.
Nigdy nie zapomnę szoku, jaki przeżyłem, będąc początkującym dziennikarzem, kiedy pierwszy raz odwiedziłem państwowy dom dziecka. Gdy znalazłem się na korytarzu, małe dzieci otoczyły mnie, kleiły się do mnie, głaskały mnie po rękach, prosząc: bądź moim tatusiem. Argument, że dla dobra tych głęboko zranionych przez los dzieci trzeba im oszczędzić dodatkowo widoku samotnych starców, to albo głupota, albo hipokryzja.
Myślę, że jest wręcz przeciwnie: kontakt dzieci pozbawionych własnej rodziny z osamotnionymi osobami starszymi może być dobroczynny nie tylko dla nich, ale dla obu stron. Z takiego właśnie założenia wychodzili autorzy obowiązującej obecnie ustawy, stwarzającej możliwość umieszczania w pobliżu bądź we wspólnej przestrzeni placówek opiekuńczych dla sierot społecznych i tych dla osób starszych. Zapewne ustawa działała zbyt krótko, by można było zbadać jej skutki, ale komu i dlaczego przyszło do głowy, by ją zmieniać?
Starzy pensjonariusze domów opieki społecznej to osoby mające swoją godność, doświadczenie życiowe, różne umiejętności i talenty, a do tego czas i serce. Dlaczego autorzy poselskiego projektu zakładają, że ich widok i obecność mają być szkodliwe dla dzieci?
Przypomina się tu znakomity film dokumentalny Marcela Łozińskiego „Wszystko może się przytrafić”, w którym jego 6-letni synek Tomaszek przysiada się w warszawskich Łazienkach do obcych, samotnych starszych osób, nawiązując z nimi fascynujący dialog. Nikt nie potrafi bowiem tak poważnie i szczerze rozmawiać z dzieckiem, jak właśnie stary człowiek. I nikt tak jak dziecko nie potrafi zadawać staremu człowiekowi pytań.
Czy w argumentacji autorów poselskiego projektu nie kryje się aby niebezpieczna filozofia, że dzieci należy izolować od prawdy o ciemnej stronie życia – o starości, samotności, opuszczeniu i nieuniknionej śmierci?
Czy nie jest to podejście z gruntu nierealistyczne, a przy tym niechrześcijańskie? Przecież od samego początku wtajemniczamy dzieci w bolesną prawdę o męce i śmierci Jezusa na krzyżu…
Żyję w miejscowości sanatoryjnej, w której spotykam tylko rodziny z dziećmi i schorowane osoby starsze. Jest to dla mnie przygnębiające przez to, że nie ma tu zbytnio przestrzeni dla osób w moim wieku. W przeciwnym wypadku nie zwracałbym zbytnio uwagi na otoczenie sanatoryjne, w którego życiu bym nie uczestniczył. Nastolatki chcą być wśród rówieśników. Nie przebywają na co dzień z rodzicami, tylko zamykają się w swoich pokojach. W społeczeństwie przyjęto model, w którym rówieśnicy przebywają z osobami z własnego rocznika – w przedszkolu, szkole, na studiach. Różnice są znikome, w klasach i grupach. Pierwiastek dorosłości to opiekunowie. Postulujesz, by inaczej było w przypadku osieroconych. Ale osoby starsze nie zastąpią im rodziców. Nie wypełnią tego braku. Relacja może będzie ok, ale wyobrażam sobie, że to przygnębiające. Z jednej strony brak rodziny i bycie tylko jedną z osób w licznej zbieraninie, z drugiej – starość, przygnębienie, choroba. Na doświadczenie starości jest czas w wieku dorosłym i na stare lata. Dzieci niech zajmą się szkołą i stwarzaniem własnych relacji między sobą. Motywacja rządu była czysto systemowa – łatwiej otworzyć po jednym ośrodku jak kilka (osobno dla osób starszych i sierot). Chrześcijaństwo może dać przykład, ale nie rozwiąże problemu dziecka. Nie żyjemy w państwie chrześcijańskim, tylko w społeczeństwie o takich wartościach. Nacisk na przykazanie miłości jest tu przez to, że to jedyna wartość wśród licznych dogmatów. Na zdrowy rozum trudno mówić, by łączone ośrodki były czymś złym. Zostało to jednoznacznie negatywnie sformułowane, być może mylnie. Na pewno to wyjątkowe doświadczenie. Trudno jednak mówić, że odpowiednie. Odpowiednia dla dziecka jest miłość, nie jego własne poświęcenie.