Współczesny sport spełnia nie tylko funkcje quasi-religijne, o czym dużo się i mówi, i pisze, ale także quasi-wojenne. Czy tak musi być?
Kiedy ukaże się ten felieton, Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej będą zmierzać ku finałowi. Z Polską albo i bez niej. Nie wiem. W chwili, gdy go piszę, wyjście Polski z grupy jest prawie pewne. Wszyscy pragnęlibyśmy zwycięstwa. Piłka nożna jest bowiem nie tylko kwestią sportu, ale także zjawiskiem na wskroś patriotycznym. W końcu chodzi – ni mniej, ni więcej – jak o Polskę.
W przeszłości tym najbardziej patriotycznym aktem społecznym była oczywiście wojna. Najpierw rycerstwo, potem pospolite ruszenie, a w końcu regularne wojsko wysyłane było na teren wroga, by go pokonać, albo musiało odpierać jego ataki na granicy. Dzisiaj w dużej mierze wojnę zastąpił sport, a piłka nożna w szczególności, choć ostatnio zdaje się jej dorównywać siatkówka. Potyczki zbrojne zostały zastąpione przez wojny futbolowe, by użyć określenia Ryszarda Kapuścińskiego, który takim mianem określił konflikt między Salwadorem a Hondurasem wywołany meczem przegranym przez Honduras w stolicy sąsiedniego państwa.
Potwierdzeniem tezy, że problem wykracza poza konteksty sportowe, jest choćby zjawisko coraz powszechniejszego i zataczającego coraz szersze kręgi kibicowania. Gdy reprezentacja Polski bierze udział w rozgrywkach, zainteresowanie okazują nie tylko ci, którzy na co dzień interesują się piłką nożną, ale także ci, którym daleko do sportowych fascynacji. Kibicują całe rodziny, miasta tworzą strefy kibica, dzielnice organizują się w pubach, niektórzy wystawiają telewizor na ulicę, by się jednać z sąsiadami. Tradycją stało się już oflagowywanie domów, ubieranie strojów w kolorach narodowych, a nawet malowanie twarzy – wszak jest wojna, trzeba więc przybrać barwy wojenne. Akurat w polskim kontekście patriotycznej interpretacji sportu dodatkowo dobrze służy hymn narodowy, w którym sami sobie obiecujemy, że odbierzemy, „co nam obca przemoc wzięła”, choć dzisiaj już nie szablą, a piłką do nogi. Kibice śpiewający hymn á capella z podniesionymi do gry szalikami są współczesną wersją rycerstwa zagrzewanego do boju nutą „Bogurodzicy”.
A skoro już o pierwszym polskim hymnie mowa, to trzeba zauważyć, że patriotyczny wymiar niektórych meczów jest absolutnie oczywisty. Chodzi o mecze z naszymi najbliższymi sąsiadami: z Niemcami i Rosją. Przed czterema laty mecz z Rosją na Stadionie Narodowym był aktem arcypatriotycznym, tegorocznemu meczowi z Niemcami dodatkowego wojennego wymiaru nadała równoległa z meczem emisja filmu pt. „Krzyżacy”, który jest takim historyczno-kulturowym paradygmatem starć polsko-niemieckich. Gdy polscy piłkarze remisowali w Paryżu, rycerstwo właśnie intonowało pod Grunwaldem „Bogurodzicę”. Przecież tych jedenastu piłkarzy na murawie to nasza „reprezentacja”. Oni tam nas reprezentują. Grają nie tylko w swoim imieniu, ale także w naszym. Tam po prostu gra Polska.
Oczywiście, można z tego zrobić politykę, burdę albo zabawę. Można piłkę nożną zaprzęgnąć do polityki historycznej. Można ją też wykorzystać do zadymy i zrobić kolejną „ustawkę” kibiców i wytoczyć kolejną wojnę „polsko-ruską” albo „polsko-szwabską”, przy okazji utrwalając niezdrowe stereotypy. A można się przy tym doskonale bawić, dając przy okazji także upust uczuciom patriotycznym. Współczesny sport spełnia więc nie tylko funkcje quasi-religijne, o czym dużo się dzisiaj i mówi, i pisze, ale także quasi-wojenne. Czy tak musi być? Niekoniecznie. W literaturze opisuje się przykład pewnego plemienia z Nowej Gwinei, które prowadzi mecze tak długo aż nie doprowadzi do równej liczby porażek i zwycięstw obu drużyn. Nie liczy się tam bowiem zwycięstwo, ale sama gra. Ale u nas to nie przejdzie. Nawet remis z Niemcami to zwycięstwo. Ktoś wygrać musi, „póki my żyjemy”.
Tekst pierwotnie opublikowany w „Przewodniku Katolickim” 27/2016
PS
Dzisiaj, 1 lipca, już wiemy, dokąd dotarła reprezentacja Polski: dalej niż się wcześniej spodziewaliśmy, bliżej niż byśmy wczoraj chcieli. Że jest w gronie najlepszych drużyn – to pewne. Że nie przegrała żadnego meczu na tym Euro – to oczywiste. A że mimo to odpadła – to niesprawiedliwe. Ale takie bywają wojny. Nie zawsze wygrywa obiektywnie najlepszy. Czekamy na następną potyczkę. Chwilowo – zważywszy na łzy piłkarzy i kibiców – trza ponucić czwartą zwrotkę hymnu o tym ojcu, co to „już tam do swej Basi mówi zapłakany”. Ale mówi z nadzieją przecież: „pono nasi biją w tarabany”. Wszak kolejna wojna futbolowa na horyzoncie.
Wciąż nie mogę wyjść z zadziwienia faktem jak bardzo rozgrywki sportowe opierają się na potrzebie przynależności.Nie ma bowiem, jak się zdaje racjonalnego powodu, by przeżywać tak silne emocje związane ze zmaganiami obcych nam ludzi
Sport jest z gruntu pacyfistyczny (Olimpiada). Jest w ludziach potrzeba rywalizacji, natomiast rywalizacja sportowa nie jest krwawa, więc to dobre ujście dla emocji. Jako że rywalizują państwa, automatycznie pokazują się narody (flagi, hymn itp.) – można przypomnieć o swym istnieniu, zareklamować się, zaprzyjaźnić i nie trzeba doszukiwać się tu nie wiadomo jakiego patriotyzmu. Osiągnięcie sportowców to w jakimś sensie osiągnęcie narodu, który umożliwił takim sportowcom trening, dał stadiony i komentarz do każdego meczu oglądanego przez miliony – symbolicznie sportowcy to my i nasze zmaganie życiowe, stąd gol czy zwycięstwo utożsamia się jako własne. Ale sport to sport i nie ma co tego nadinterpretować – mimo że taktycznie i wydolnościowo można to porównać do batalii.