Unia wymaga głębokich reform, przede wszystkim powrotu do ideowych źródeł. Oby na dłuższą metę Brexit okazał się impulsem do zmiany.
Na początek – kilka oczywistości. Czy można być zdeklarowanym eurosceptykiem i tzw. dobrym katolikiem? Zapewne. Czy wiara we wspólną Europę jest jednym z elementów niepodważalnego nauczania Kościoła? Nie jest. Czy w ostatnich latach Bruksela popełniła sporo błędów i objawiła liczne słabości – żeby przypomnieć tylko kryzys w strefie Euro czy chwilami bezradną politykę wobec uchodźców i migrantów? Bez wątpienia. Czy Unia otarła się o intelektualną kompromitację, gdy niektórzy usiłowali przemilczeć fakt, że cywilizacja Starego Kontynentu wyrasta także z chrześcijańskich korzeni? Na pewno.
A jednak… Chociaż jeszcze nie wiadomo, czy Brexit oznacza jedynie poważniejszą turbulencję, czy jest może początkiem końca i zapowiada nieuchronną katastrofę – dla chrześcijaństwa w Europie to smutny dzień.
Nie wiadomo, czy Brexit oznacza turbulencję, czy jest początkiem końca
Po pierwsze: nasz wspólny unijny dom wymaga remontu, ale nie rozbiórki. Bo mimo różnych pęknięć i niedoróbek wciąż stoi na fundamencie, który położyli ojcowie założyciele. A wśród nich – zaangażowani chrześcijanie doskonale rozumiejący, że wyłącznie poprzez dialog i pojednanie prowadzące do współpracy i znoszenia granic można narodom Europy zapewnić lata pokoju i postępu. Teraz większość obywateli Zjednoczonego Królestwa oświadczyła – być może nieświadomie – że tę logikę odrzuca.
Po drugie: Brexit potwierdza, że w Europie odradzają się narodowe egoizmy. Oczywiście można kpić z Brukseli, że kontrolować chciałaby nawet krzywiznę bananów, jednak i tysiąc podobnych absurdów nie zmieni faktu, że summa summarum – Unia to solidarność realizowana w praktyce na niespotykaną w dziejach skalę. To wspólnota oparta na przeświadczeniu par excellence chrześcijańskim, że jedni mogą i powinni nosić brzemiona innych. Często szydzimy z brukselskich eurokratów – i jednocześnie zapominamy, że przez ostatnie lata budowaliśmy nowoczesną Polskę korzystając z owoców cudzej pracy. Teraz Brytyjczycy mówią nam: DOŚĆ.
I po trzecie: wielu głosujących za Brexitem głosowało de facto za czymś innym niż wyjście z Unii. Głosowało za powrotem do dawnych czasów, gdy w Londynie drugim najpopularniejszym językiem nie był język polski. Gdy rdzennie angielski przedsiębiorca płacił angielskiemu pracownikowi za angielskie produkty, które od angielskiego sklepikarza kupował angielski klient. Ale to se ne vrati i Brexit niczego tu nie zmieni. Kto tego nie pojmuje, żyje mrzonkami. A chrześcijanin powinien być realistą. Zamiast obrażać się na świat – musi w nim szukać optymalnego rozwiązania.
Jasne, że Unia wymaga głębokich reform, przede wszystkim powrotu do ideowych źródeł. Oby na dłuższą metę Brexit okazał się otrzeźwiającym impulsem do zmiany. Jako chrześcijanie powiemy wtedy o wyniku brytyjskiego referendum, że to była felix culpa. Szczęśliwa wina.
Aby UE mogła twórczo przemyśleć Brexit,, tak jak Cameron powinni odejść Juncker, Schultz (Tusk niekoniecznie, bo nie on ponosi odpowiedzialność za politykę europejską). Tymczasem nie zamierzają. Schultz mówi o Brytyjczykach „Niech sobie idą” co pokazuje, że jest niereformowalny. Karolińskiego trzonu nie będzie, bo Marie Le Pen stoi u bram, jeśli nie w najbliższych wyborach, w kolejnych wycofa Francję z Unii. „Więcej tego samego” tylko rozwali to, co jeszcze zostało.