Nie o Europę tu przede wszystkim chodzi i nie na terenie Europy leży rozwiązanie kwestii uchodźczej. Problem należy rozwiązać na poziomie globalnym — albo pozostanie on nierozwiązany. Ale bez mądrego i prawego zaangażowania Europy dokonać tego nie sposób.
Chciałbym poniżej opisać niespójności w europejskim podejściu do kwestii uchodźczej, związanej z masową migracją na nasz kontynent ludności, głównie muzułmańskiej, z Afryki Północnej i Azji Mniejszej, oraz wskazać drogi obiektywizacji „definicji sytuacji”.
Polaryzacja stanowisk
Szacuje się, że od stycznia do października 2015 roku na nasz kontynent przybyło 630 tys. migrantów, z czego około połowę stanowią dzieci. Owa „wędrówka ludów” do Europy przez Morze Śródziemne i Morze Egejskie jest pokłosiem arabskiej „Wiosny Ludów” w państwach Maghrebu i postępującej po niej destabilizacji sytuacji w regionie. Katalizatorem obecnej fali uchodźczej są jednak działania zbrojne prowadzone przez organizację terrorystyczną określaną jako Państwo Islamskie, głównie na terenach Syrii i Iraku.
Podstawowe fakty znane są właściwie wszystkim, ale toczony w Europie dyskurs publiczny wokół kwestii uchodźczej charakteryzuje narastająca w kilku wymiarach i na kilku poziomach polaryzacja stanowisk. Osiami tej polaryzacji są:
- Narastający dystans między poglądami formułowanymi przez polityków i opinią społeczną, przy swoistym rozdarciu mediów, które nie wiedzą, z którą stroną bardziej trzymać: czy edukować społeczeństwo w kierunku projektowanych na poziomie politycznym scenariuszy (opiniotwórcza rola mediów), czy też ujawniać, a wręcz katalizować nastroje społeczne niekoniecznie odpowiadające założeniom owej edukacji (ekspresyjna funkcja mediów).
- Rosnąca różnica stanowisk między unijnym „zachodem” (państwa członkowskie „starej 15” UE, w tym Niemcy) a unijnym „wschodem” (nowe państwa członkowskie, w tym Polska), co z jednej strony uruchamia podmiotowość polityczną „sojuszu wschodniego”, a z drugiej — powrót do koncepcji wewnętrznego unijnego jądra, złożonego z państw założycielskich EWG, czy ustanowienia „małej strefy Schengen”.
- Polaryzacja na poziomie społecznym — między zwolennikami „otwartej gościnności” wobec przybyszów i zwolennikami radykalnego „odgrodzenia się”.
Te trzy osie sporu nakładają się na siebie. Przy czym zachodnią Europę charakteryzuje większe społeczne otwarcie na uchodźców i imigrantów; media trzymają tam raczej stronę decydentów politycznych, a radykalne ruchy antymigracyjnych protestów konfrontowane są z silnymi wyrazami społecznego poparcia dla przyjmowania uchodźców („kultura gościnności”). W naszej części Europy proporcje układają się odwrotnie: protesty społeczne wobec przyjmowania uchodźców i imigrantów zdecydowanie dominują nad społecznymi przejawami „kultury gościnności”, rządy są zdecydowanie bardziej sceptyczne wobec propozycji unijnych, a media chętniej odzwierciedlają rzeczywistą dynamikę zmian w nastrojach społecznych.
Kwestia globalna
Tendencje polaryzacyjne są, jak mi się wydaje, w dużej mierze rezultatem mechanizmów obronnych: odmowy konsekwentnego uczestnictwa naszego kontynentu (Polska nie jest tu bynajmniej wyjątkiem) w rozwiązaniu kwestii uchodźczej jako problemu o wymiarze i charakterze globalnym oraz poniesienia związanych z tym kosztów. To z kolei rodzi dysonans poznawczy, redukowany przez zbiorowe praktyki zaprzeczania niewygodnym faktom oraz instrumentalizację norm etycznych.
Przezwyciężenie polaryzacji stanowisk jest oczywistym warunkiem brzegowym wypracowania spójnej polityki rozwiązania kwestii uchodźczej: polityka, której brak spójności, nie może być skuteczna. Uważam jednak, że droga do owego przezwyciężenia nie wiedzie przez zawieranie mniej lub bardziej wymuszonych politycznych kompromisów, ale przez uzgodnienie „definicji sytuacji” z uwzględnieniem jej aspektu etycznego.
W moim przekonaniu spierające się strony europejskiego dyskursu nie zauważają, że proponują odmienne kuracje na (wspólnie) źle zdiagnozowaną chorobę. Próbują — każda na sposób mniej lub bardziej życzeniowy — rozwiązać kwestię uchodźczą tak, jakby była ona kwestią europejską. A taką nie jest.
To nie Europa znajduje się w centrum wydarzeń, nie o Europę tu przede wszystkim chodzi i nie na terenie Europy leży rozwiązanie tej kwestii. Europę dosięgły jedynie skutki nierozwiązanej kwestii uchodźczej. Problem należy rozwiązać na poziomie globalnym — albo pozostanie on nierozwiązany. Ale bez mądrego i prawego zaangażowania Europy dokonać tego nie sposób.
Nieuniknione migracje
Ruchy migracyjne, także te zachodzące w wymiarze międzykontynentalnym (globalnym) są — ujmując to historycznie — zjawiskiem naturalnym. Warto zauważyć, że według prognoz ONZ do 2050 roku liczba ludności na świecie może zwiększyć się o 2 miliardy, z czego połowa przyrostu naturalnego z dużym prawdopodobieństwem przypadnie na Afrykę Subsaharyjską. Jednocześnie według prognoz klimatycznych na tychże terenach afrykańskich postępować będą niekorzystne dla życia człowieka zmiany zwiększające i tak już doskwierający tam niedobór wody pitnej, bardzo utrudniający prowadzenie upraw rolnych i hodowli zwierząt.
Czy można się dziwić, że z tych terenów ludzie będą migrować w poszukiwaniu bardziej przyjaznych przestrzeni życia? I czy można zakładać, że przemieszczając się, będą omijać akurat Europę — kontynent o szczególnie korzystnych (pomimo procesu stepowienia jego części południowej) warunkach klimatycznych, wysokiej stopie życia rodzimej ludności, której liczba na dodatek się zmniejsza?
Jest wysoce prawdopodobne, że w dłuższym horyzoncie czasowym ludność tak czy inaczej będzie do Europy napływać: czy to z terenów Afryki, czy Azji Mniejszej, czy innych, i to niezależnie od rozwoju wydarzeń politycznych, w tym istnienia i przebiegu konfliktów zbrojnych. Liczenie na to, że stawiając mury i płoty na granicach poszczególnych państw, można będzie te procesy migracyjne zatrzymać, jest przejawem myślenia życzeniowego oraz braku wyobraźni. Wystarczy przyjrzeć się bliżej rozwojowi sytuacji ludnościowej na Syberii, gdzie istnienie granicy strzeżonej z obu stron przez służby dwóch państw o silnych cechach totalnych — Rosji i Chin — nie zapobiega przemieszczaniu się rosnącej liczebnie ludności chińskiej na tereny rosyjskie, pustoszejące w wyniku ujemnego przyrostu naturalnego i wewnątrzkrajowych procesów migracyjnych.
Gościnność gospodarza
W refleksji nad globalnymi ruchami migracyjnymi trzeba koniecznie uwzględniać perspektywę etyczną, a na łamach „Więzi” warto przywoływać społeczne nauczanie Kościoła.
Kościół potwierdza i szanuje prawo własności prywatnej — w tym ziemi, środków produkcji i różnych dóbr wytwarzanych, a także własności uspołecznionej (dóbr w posiadaniu państw, dóbr publicznych). Ale ponad prawem własności, jak podkreślał to Jan Paweł II, stoi zasada powszechnego przeznaczenia dóbr ziemskich. Z perspektywy transcendentnej jesteśmy bowiem tylko ich użytkownikami — i to taki ogląd stanu rzeczy wyznacza podstawowy zrąb zasady sprawiedliwości społecznej, która w nauczaniu Kościoła obejmuje zapewnienie dostępu wszystkim ludziom do podstawowych dóbr cywilizacyjnych. W sytuacjach skrajnych, np. niezawinionego głodu, człowiek ma wręcz prawo moralne naruszyć czyjąś własność, jaką jest pożywienie. Nauka Kościoła dostrzega też szczególną sytuację uchodźców z terenów ogarniętych wojną, uznając prymat zaspokojenia ich podstawowych potrzeb życiowych nad komfortem, a nawet obawami społeczeństw, u których szukają oni schronienia.
Narody i społeczeństwa europejskie posiadają wszystko, czego ludzie potrzebują do życia. Żyjemy w dobrobycie i względnym pokoju. Czy z perspektywy chrześcijańskiej można uznać, że dobra te są zarezerwowane tylko dla nas, Europejczyków, a los innych narodów i społeczeństw nie jest istotny, bo stanowią one dla nas zagrożenie? Zagrożenie, dodajmy, rozumiane bardzo różnie: od konformistycznej obawy przed utratą wysokiego standardu życia, gdy dobrobytem trzeba się dzielić z innymi, aż do egzystencjalnego lęku przed zamachami terrorystycznymi ze strony islamskich ekstremistów.
Pomoc ludziom w potrzebie i gościnność wobec przybyszów to postawy biblijne, które w ewangelicznych przypowieściach są uosabiane przez postacie miłosiernego Samarytanina i dobrego gospodarza. Obie te postawy są wyrazem chrześcijańskiej otwartości na innych jako bliźnich, na ich potrzeby. Z pewnością nie są to postawy zamknięcia, separacji.
Warto jednak zauważyć, że gościnność nie pozbawia funkcji bycia gospodarzem, a wręcz ją eksponuje. Gospodarz otwierający drzwi swego domu dla gości czy przybyszów nie przestaje być u siebie, to on wyznacza reguły savoir-vivre i czuwa nad ich przestrzeganiem. Dlatego chrześcijańskiej postawy otwartości na innych, której symbolem jest między innymi właśnie gościnność, nie należy mylić z urzeczywistnianiem skrajnie lewicowej, opartej na relatywizmie etycznym, tzw. ideologii multikulti, zakładającej, że wszyscy zaproszeni z definicji są „u siebie” i mogą przestrzegać swoich zasad współżycia społecznego, jakiekolwiek by one były, bo wszystkie takie zasady — choćby i krańcowo różne — są tak samo dobre. Nie ma bowiem w tym ujęciu kultur lepszych i gorszych, podobnie jak nie ma obiektywnych norm moralnych; obiektywnie można co najwyżej potwierdzić wyższość praktyki mieszania kultur nad ich wzajemnym separowaniem.
Warto jednocześnie mieć na uwadze, że postawy gościnności spontanicznie ujawniali wobec imigrantów liczni mieszkańcy państw Europy Zachodniej. Może więc kultura sekularyzujących się krajów: Austrii czy Niemiec jest jednak w swych przejawach bardziej chrześcijańska, niż to się wydaje tak zwolennikom, jak i krytykom idei „świeckiej Europy”? Z drugiej jednak strony gotowość do wyzbywania się atrybutów chrześcijaństwa — na przykład znaku krzyża — aby „nie urazić” przybyszów, wskazuje na postchrześcijański charakter kultury Zachodu, której imponderabilia wyznaczają już inne wartości i symbole.
Bezradność polityki europejskiej
Na terenach Iraku i Syrii od kilku już lat na dużą skalę toczą się działania zbrojne, w znacznej części wymierzone w ludność cywilną. Zbrodnicze działania organizacji określającej się jako Państwo Islamskie są ogromnym wyrzutem dla społeczności międzynarodowej. Nie chodzi tylko o jawnie przestępczy charakter tej organizacji i jej wręcz ludobójcze plany, ale o fakt, że terroryści dysponują zasobami, aby te plany wcielać w życie. Że mają komu sprzedawać ropę, że handlują zagrabionymi dziełami sztuki, narkotykami, a nawet ludźmi, że kupują broń (sami jej przecież nie produkują).
Społeczeństwa europejskie i europejska opinia publiczna przez długi czas w gruncie rzeczy biernie przyjmowały do wiadomości informacje o dokonywanych na tych terenach zbrodniach islamskich terrorystów wobec chrześcijan oraz o podobnych działaniach wobec wyznawców innych religii (np. jazydów). Mamy też jako Europejczycy niewielką orientację w złożoności świata islamskiego i trudno nam zrozumieć przemoc terrorystów wyznających radykalną sunnicką wersję islamu, stosujących przemoc także wobec ludności muzułmańskiej żyjącej i wyznającej swą religię w tradycji szyickiej i w ramach innych nurtów islamu.
Z terenów Afryki i Azji Mniejszej od początku działań zbrojnych ludność cywilna ucieka przede wszystkim do państw ościennych: Libanu, Turcji i innych. W Libanie już jedną czwartą ludności stanowią Syryjczycy. Prawie dwa miliony Syryjczyków przeniosły się zaś do obozów położonych na terenie Turcji. Okoliczności, które doprowadziły do tego, że z obozów tych część ludności zaczęła przemieszczać się na teren Europy — forsując najpierw przestrzeń morską (Morze Śródziemne, Morze Egejskie), a następnie przekraczając granice zewnętrzne Unii Europejskiej — to temat na odrębne omówienie. Nie chcę sprawy spłycać i upraszczać. Bezspornym jest jednak, że wśród licznych uwarunkowań owej fali migracyjnej wymienić należy między innymi:
- decyzję polityków reprezentujących społeczność międzynarodową o zmniejszeniu nakładów finansowych na utrzymanie obozów dla uchodźców rozlokowanych na terenach bezpośrednio sąsiadujących z obszarami działań zbrojnych;
- funkcjonowanie zorganizowanych grup przestępczych zarabiających na organizowaniu przepraw migracyjnych do Europy oraz możliwe związki tychże grup nie tylko ze światem mafijnym, ale także z ośrodkami terrorystycznymi;
- faktyczną bezradność unijnej administracji wobec narastającego w krajach południowego obrzeża Unii, takich jak Grecja i Włochy, kryzysu migracyjnego, który poprzedził „wędrówkę ludów” po europejskim kontynencie. Wystarczy tylko przypomnieć przebieg „negocjacji” unijnego establishmentu z zadłużoną Grecją, całkowicie abstrahujących od kwestii migracyjnej, czy fiasko unijnych starań o rozwiązanie tzw. problemu Lampedusy — małej włoskiej wyspy, do której z racji geograficznego usytuowania docierają liczne łodzie z ogarniętej wojną domową Libii.
Doprowadzenie do upadku Państwa Islamskiego i zakończenia działań zbrojnych na terenach Syrii i Iraku, ale także w ich sąsiedztwie (vide Libia) jest bez wątpienia najważniejszym zadaniem społeczności międzynarodowej. Europa, a więc w pierwszej kolejności Unia Europejska, powinna być jednym z głównych architektów rozwiązania tego problemu globalnego i współwykonawcą niezbędnych działań. Brak skutecznych rozwiązań w tym zakresie skutkuje nie tylko dalszymi krwawymi wydarzeniami na terenach okupowanych przez struktury Państwa Islamskiego, ale także zwiększa ryzyko akcji terrorystycznych w Europie, podejmowanych przez tę organizację czy inspirowanych jej sukcesami. Ataki terrorystyczne dokonane w 2015 roku w Paryżu są tego dobitnym potwierdzeniem.
Nie: czy, ale jak pomagać?
Sposób radzenia sobie Europy z tym polityczno-militarnym zadaniem (czy raczej ujawniana skala bezradności) w żaden sposób nie unieważnia obowiązku udzielania pomocy uchodźcom.
Prawo do otrzymania takiej pomocy jest kwintesencją statusu uchodźcy zagwarantowanego w prawie międzynarodowym, ratyfikowanym przez liczne państwa europejskie, w tym Polskę, a zdolność urzeczywistnienia tego uchodźczego uprawnienia jest jednym z najważniejszych elementów ładu zbiorowego w skali globalnej. Kwestionowanie obowiązku udzielenia schronienia uchodźcom jest w gruncie rzeczy kwestionowaniem podstaw tego ładu i powszechnego prawa ludzi do życia w pokoju.
Osią debaty publicznej powinno być więc nie to, czy pomagać uchodźcom, ale jak to robić — jak to robić etycznie i skutecznie zarazem. Niestety, debata publiczna toczona tak na poziomie europejskim, jak i w Polsce (choć w obu przypadkach z innych powodów) nie przybliża nas do dookreślenia warunków takiej etycznej i zarazem skutecznej pomocy, a raczej od tego oddala.
Kto jest uchodźcą
Grzechem pierworodnym europejskiego dyskursu o fali migracyjnej jest początkowe utożsamienie imigrantów ekonomicznych i uchodźców.
Rosnący napływ imigrantów ekonomicznych jest wynikiem wspomnianych na wstępie nieuchronnych procesów migracyjnych; wzrost liczby uchodźców zaś — oczywistym, choć długo nieuświadamianym, skutkiem działań zbrojnych na terenach usytuowanych nie tak znów daleko od Europy. Narastająca fala migracyjna jest efektem przedłużania się wspomnianych konfliktów zbrojnych (przeludnienie w obozach dla uchodźców, brak perspektyw na rychły powrót z nich „do domu” itp.) oraz socjotechnicznego — prawdopodobnie po części sterowanego, a po części spontanicznego — „podłączania” (się) imigrantów ekonomicznych do fali rzeczywistych uchodźców.
Niezdolność organizacyjną europejskich instytucji i służb publicznych do rozróżnienia jednych i drugich już w momencie przekraczania przez nich zewnętrznych granic UE próbowano w dyskursie niejako przykryć epatowaniem etycznym obowiązkiem przyjęcia uchodźców, rozciąganym en bloc na wszystkich migrujących. Stopniowo decydenci — także ci jednoznacznie opowiadający się za „rozwiązaniem humanitarnym” — coraz jaśniej zdawali sobie sprawę z nieuchronności (wobec skali napływu ludności) deportacji migrantów niemających prawa do azylu. Stąd plany masowych deportacji także z terenu najbardziej otwartych na nowych imigrantów Niemiec. Zarysował się też kluczowy dla odróżnienia migrantów ekonomicznych i uchodźców problem: czy ludzie, którzy uciekając z terenów objętych konfliktem zbrojnym, trafili do obozów uchodźczych, po ich dobrowolnym opuszczeniu w celu poszukiwania lepszego życia gdzie indziej, zachowują status uchodźcy, czy też go tracą?
Ów grzech pierworodny oficjalnej definicji sytuacji (nie imigranci, lecz uchodźcy) — który popełniono i do którego elity opiniotwórcze nie potrafią się do dzisiaj otwarcie przyznać — zrodził dysonans poznawczy na poziomie percepcji społecznej: kim są owi przybysze? Jedne przekazy medialne rysowały więc obraz „uchodźców z terenów ogarniętych wojną” (matki z dziećmi, w tradycyjnych strojach arabskich, osoby z widocznym kalectwem), inne z kolei pokazywały roszczeniowych migrantów (młodzi mężczyźni ubrani modnie, po europejsku, dysponujący sporą gotówką). Był to klasyczny spór o definicję sytuacji, którego by nie było, gdyby w oficjalnym dyskursie po prostu od początku potwierdzono zróżnicowany charakter migrującej społeczności. Dodajmy, że uznawanie wszystkich migrantów za uchodźców uruchomiło prosty mechanizm zaprzeczenia w wielu ludziach. Reagowali oni nieufnością, lękiem przed obcymi, aż do uznania, że wśród przybywających praktycznie nie ma uchodźców, a w konsekwencji można odmówić im pomocy, nie ma bowiem obowiązku jej udzielenia.
Gdy stało się jasne, że jednowymiarowego portretu ludzi przekraczających nielegalnie granice państw europejskich nie da się utrzymać, zaczęliśmy obserwować hipokryzję w sposobie rozróżniania uchodźców i migrantów ekonomicznych. I tak na przykład uczestnicy „wędrówki ludów” opuszczający obozy dla uchodźców w Turcji są traktowani jak uchodźcy. Z tego tytułu należy im się pomoc, a nie deportacja przy przekraczaniu unijnych granic zewnętrznych. Ale gdy „w głębi kontynentu” zostaną oni alokowani do któregoś z ośrodków w ramach planowanego systemu kwotowego, status taki de facto utracą. Gdy bowiem opuszczą taki ośrodek i przemieszczą się do państwa preferowanego, mają zostać deportowani tam, skąd przybyli.
A właśnie możliwość bycia deportowanym odróżnia „zwykłego” imigranta od uchodźcy, którego deportować nie wolno, lecz należy mu udzielić schronienia, przynajmniej do czasu ustania obiektywnych przyczyn (samo)ewakuacji z miejsca zamieszkania. Rodzi się pytanie, dlaczego po opuszczeniu jednego obozu (np. tureckiego) jest się traktowanym jak uchodźca, po opuszczeniu zaś kolejnego — już nie? Dodajmy, że w niektórych państwach — np. w będącej typowym państwem tranzytowym Macedonii — stosowany jest scenariusz odwrotny: to migrantom spoza terenów konfliktów zbrojnych (z Konga, Jemenu itd.) nie wolno opuszczać tamtejszych obozów.
W tych wszystkich niespójnościach widać instrumentalizację norm etycznych związanych z obowiązkiem udzielenia pomocy uchodźcom: raz jest on rozciągany zbyt szeroko, innym razem zawężany — zależnie od interesów politycznych czy możliwości ekonomicznych. Na takim utylitaryzmie etycznym nie sposób zbudować aksjologicznych podstaw skutecznej polityki migracyjnej.
Integracji nie można nakazać
Jeśli traktować pobyt w obozach dla uchodźców nie jako czasowe schronienie, lecz uruchomienie procesu integracji mieszkańców tych ośrodków „z Europą”, to forsowanie propozycji kwotowego lokowania uchodźców jest błędnym rozwiązaniem z jeszcze jednego powodu. Jest to bowiem próba biurokratycznego zarządzania procesem, który w swej istocie albo ma charakter społeczny, albo nie zachodzi wcale. Istotą procesu integracji jest stopniowe, stymulowane przez służby publiczne i organizacje pozarządowe zbliżanie się do siebie środowisk imigranckich i społeczeństw przyjmujących. Wymaga to pozytywnego nastawienia obu stron, swoistego „dwa razy tak”.
Tymczasem pomysł alokacyjnego algorytmu — forsowany przez rząd niemiecki i niemieckich wysokich urzędników unijnych — uruchamia de facto scenariusz „dwa razy nie”. Ten scenariusz nie przewiduje pytania się imigrantów o zdanie, gdzie chcieliby zamieszkać, ani pytania społeczeństw przyjmujących, kogo i w jakiej liczbie chciałyby przyjąć. Jak można oczekiwać, że taki scenariusz może uruchomić procesy integracyjne?
Alokacje finansowe w rodzaju „pieniądz za migrantem” nic tu nie zmienią. Tak jak procesu integracji nie można administracyjnie nakazać, tak też nie można go zakupić na rynku usług dla ludności. Integracja nie jest bowiem ani postępowaniem administracyjnym, ani transakcją rynkową. To proces społeczny. Można i należy go stymulować (ułatwienie nauki języka, uświadamianie i wyjaśnianie różnic kulturowych itd.). Działania służb i organizacji są tu jednak typowymi działaniami pośredniczącymi.
Polityczna poprawność i niepoprawność
Niechęć do oficjalnego przyznania, że nie wszyscy uczestnicy „wędrówki ludów” to uchodźcy, przy równoczesnym uruchomieniu ex post procedur rozróżniania jednych i drugich — to tylko jeden z przejawów hipokryzji i politycznej poprawności europejskich elit opiniotwórczych oraz decydentów. Wyraźnie wzmogła się ona po paryskich atakach terrorystycznych, które mocno naruszyły poczucie bezpieczeństwa Europejczyków i zachwiały podstawami oficjalnej linii unijnej polityki migracyjnej, której hasło brzmi: „przyjmowanie uchodźców nie narusza i nie naruszy naszego bezpieczeństwa”.
W ujęciu poprawności politycznej terroryści to po prostu terroryści: osobny gatunek, ludzie bez kultury, bez historii życia, pozbawiani (przez politycznie poprawne opisy) jakichkolwiek cech identyfikujących ich społeczną tożsamość; to, co nam zrobili, niejako opisuje ich w sposób kompletny. Pojawili się ci terroryści w Europie mniej więcej tak, jak w politycznie poprawnej wersji drugiej wojny światowej w Europie lat 30. XX wieku pojawili się na skalę masową naziści. Wyprodukował ich jednoosobowo Adolf Hitler, a to, jakiej narodowości owi naziści byli, i fakt, że wiernie służyli potędze Rzeszy Niemieckiej, nie ma w tej narracji większego znaczenia. Podobnie przyznanie się tzw. Państwa Islamskiego do niedawnych zamachów nie jest istotne w określaniu tożsamości sprawców zbrodni. Nie ma też znaczenia, że ta terrorystyczna organizacja dąży do zbudowania przemocą ogromnego kalifatu z obowiązującym prawem szariatu i buńczucznie grozi wojną Europie.
Z drugiej strony równie rażące są przykłady politycznej niepoprawności, gdy budzące uzasadniony sprzeciw zachowania migrantów — jak na przykład molestowanie i napaści na kobiety w noc sylwestrową w Kolonii i innych miastach niemieckich — definiowane są jednowymiarowo przez przywołanie kultury i religii sprawców, a współodpowiedzialność rozciągana na całość migranckiej populacji, bez zważania na to, że liczni migranci od tych zachowań wyraźnie się dystansowali. Odpowiedzialność przypisuje się tu Arabom lub muzułmanom (do wyboru) — bo tacy po prostu oni są, wszyscy. Przez wiele tego rodzaju komentarzy zdaje się przebijać nuta pewnego zadowolenia: wreszcie wyszło szydło z worka.
Przezwyciężyć europocentryzm
W sytuacji zarysowanej powyżej polaryzacji poglądów oraz wobec niespójności i nieskuteczności podejmowanych dotychczas działań nie ma, moim zdaniem, innej drogi, niż w sposób uczciwy intelektualnie i etycznie wrażliwy — z poczuciem odpowiedzialności zarówno za los uchodźców, jak i bezpieczeństwo własnych obywateli — odrzucić jednostronne definicje sytuacji, zarówno te „poprawne”, jak i „niepoprawne”. A przede wszystkim należy przezwyciężyć europocentryzm i etyczny instrumentalizm w postrzeganiu kwestii uchodźczej.
Na czym polega ów europocentryzm i utylitaryzm etyczny każdej ze spierających się stron? Zacznijmy od wskazania tych wad u strony odmawiającej przyjmowania uchodźców, bo jest to prostsze. Odmowa przyjęcia uchodźców nie sprawia, że ci przestają istnieć. Dlatego muszą pojawiać się propozycje płacenia Turcji za przetrzymywanie ich u siebie czy udzielania pomocy Syryjczykom na miejscu, w tym interwencji zbrojnej, byle tylko uchodźcy do nas nie napływali. Problem w tym, że odmawiając udzielenia schronienia uchodźcom, pozbywamy się moralnej racji na rzecz podjęcia aktywnej interwencji na miejscu konfliktu. Chcemy ją bowiem podjąć w imię naszych interesów, a nie dla dobra cierpiących Syryjczyków czy Irakijczyków.
Z kolei strona „gościnna” nie przejawia większego zainteresowania interwencją na miejscu konfliktu — jest to bowiem operacja niebezpieczna, oznaczająca aktywne zaangażowanie się w konflikt zbrojny. Zaś przyjmowanie uchodźców u siebie traktowane jest w kategoriach opłacalnej inwestycji: jako panaceum na własne problemy demograficzne, pozyskanie nowej siły roboczej do efektywnego zagospodarowania, wreszcie kulturowe wzbogacenie (ideologia multikulti). Taki utylitaryzm połączony z poczuciem moralnej wyższości (jesteśmy „otwarci”) prowadzi do propozycji wręcz paradoksalnych, np. odcięcia się od „nowej” Europy (koncepcja małego Schengen) jako kary za niedostateczne otwarcie tej drugiej wobec migrantów. Zamknięcie staje się tu manifestacją otwartości.
Bez wzajemności ani rusz
Przekroczenie europocentryzmu w każdej z jego wersji pozwoli zobaczyć kwestię uchodźczą we właściwych proporcjach (wspomniana na wstępie „definicja sytuacji”) i odpowiednio ukierunkować działania, z uwzględnieniem: a) oparcia pomocy uchodźcom — i na terenach działań zbrojnych, i w Europie — na silnych podstawach humanitarnych; b) realnego zaangażowania się Europy w polityczno-militarny proces całkowitego „rozbrojenia” tzw. Państwa Islamskiego, we współdziałaniu w tym zakresie ze światem muzułmańskim.
Elementem rozwiązania pokojowego powinno być przy tym zagwarantowanie prawa do godnego życia w wolności i pokoju chrześcijan oraz wyznawców innych religii na terenach Syrii, Iraku i wszędzie tam, gdzie przeważa ludność muzułmańska. Musimy być jednocześnie gotowi na podobnych — sprawiedliwych i uczciwych zasadach — przyjmować muzułmanów u siebie. To dwie strony tego samego medalu.
Nie wiem, jaka jest optymalna wersja „koegzystencji kultur”. Wiem natomiast, że musi być oparta na wzajemności. Powinniśmy przy tym być przygotowani na to, że saldo migracyjne nie będzie tu zerowe. O kierunku „naturalnych” ruchów migracyjnych ludności przesądzają wskaźniki przyrostu naturalnego (dodatni w świecie muzułmańskim i szerzej: w krajach rozwijających się, ujemny — w dostatniej Europie) oraz wspomniane na wstępie zmiany klimatyczne. Ale właśnie dlatego, że jako Europejczycy będziemy przede wszystkim społeczeństwami przyjmującymi, a nie migrującymi, mamy prawo i wręcz obowiązek, aby zadbać o obowiązywanie reguł wzajemnościowych na styku kultur.
I to jest nasze główne cywilizacyjne zadanie jako Europy. Ujmując to najkrócej, zagwarantowanie prawa do życia dla chrześcijan w Iraku czy Syrii jest w tej perspektywie istotnym elementem budowania bezpieczeństwa i pokoju także w Europie. A pomoc Europy dla uchodźców z Iraku i Syrii jest niezbędnym elementem budowania pokoju w Azji Mniejszej i Afryce Północnej.
Tekst ukazał się w kwartalniku WIĘŹ 2016, nr 1.
Wartościowy tekst. Dobrze, że Antoni Macierewicz dostrzega potrzebę działania polskiej armii u źródeł problemu i zapowiedział jej aktywność w tym zakresie. Całe szczęście też, że polscy politycy sprzeciwiają się chorym pomysłom z algorytmem alokacyjnym, które narobiłyby samych szkód. Szkoda, że zachodnio-europejscy politycy nierozważnie obiecali imigrantom bogaty socjal (sprawiając, że imigrantów ekonomicznych jest pewnie więcej, niż uchodźców), a potem tak bardzo zniechęcili społeczeństwa do oddolnego przyjmowania uchodźców poprzez głupie instytucjonalne pomysły ich przymusowego rozmieszczania i szantaże w stylu 'musicie być solidarni!’. Fatalna polityka Angeli Merkel i unijnych polityków zabiła w ludziach chęć pomocy, której początkowo przecież nie brakowało. Tak to jest, gdy państwo zamiast zajmować się problemami, których nie rozwiążą obywatele (jak potrzeba interwencji zbrojnej przeciw ISIS), próbuje wejść z butami tam, gdzie wchodzić nie powinno (w działalność dobroczynną, charytatywną). Angela Merkel miała zapewne jak najlepsze intencje, niestety jej brak wyobraźni ma teraz fatalne skutki. Czy uda się jeszcze odwrócić nastroje społeczne?