Zima 2024, nr 4

Zamów

Bractwo Dobrej Śmierci

Fot. shutterstock.com

Gdy modlitwa za inną osobę nie jest sprawą jednorazowego odruchu, lecz stałej praktyki, trzeba czasem wysiłku, realnego wysiłku woli, by zmusić samego siebie do tej prośby – pisze Jacek Borkowicz.

Istotą miłosiernego uczynku jest osobowa relacja, jest nim także osobista ofiara. Modlący się “nie ponosi ryzyka” kontaktu z drugim człowiekiem. Jakże porównywać najszlachetniejszą nawet intencję modlitewną z czuwaniem przy umierającym, z patrzeniem mu w oczy, trzymaniem za rękę, z czyszczeniem jego siuśków i rzygowin? Jest oczywiste, że czyn jest czymś lepszym i ważniejszym od słowa.

Jednak z drugiej strony (jak mawiał Tewje Mleczarz) – czyż modlitwa, szczera modlitwa, nie jest relacją? Bo jeśli nie jest “uczynkiem”, ani przeważnie nie jest też “mową”, to z pewnością nie jest także “myślą”. Myśl, można powiedzieć, zachowujemy dla siebie. Modlitwa jest intencją: prośbą, dziękczynieniem, skruchą. To zawsze czynimy (czynimy?) przed drugą osobą. W wypadku modlitwy wstawienniczej pojawia się jeszcze ktoś inny – ktoś, za kogo proszę.

Jako praktykujący modlitwę wstawienniczą mogę powiedzieć jedno: czasem to wcale nie jest łatwe – modlić się. Gdy modlitwa za inną osobę nie jest sprawą jednorazowego odruchu, lecz stałej praktyki, trzeba czasem wysiłku, realnego wysiłku woli, by zmusić samego siebie do tej prośby. To trochę tak, jak gdybym musiał, akurat teraz, spotkać się i porozmawiać z inną osobą, ale mam zły dzień, jestem niedbale ubrany, w ogóle wszystko mi nie pasuje. Ale – wbrew emocjom i nastrojowi – spotykam się i rozmawiam, bo wiem, że tak trzeba.

Czasem trzeba też pomodlić się wbrew własnemu ciału. Kiedyś dopadły mnie silne bóle głowy. Lekarka nie wiedziała, skąd się wzięły i już zaczęła się niepokoić. Jednego wieczoru miałem ochotę położyć się i zniknąć. Pamiętałem jednak, że kilka dni wcześniej znajomy prosił mnie o modlitwę wstawienniczą za konającą matkę. Takiej modlitwy nie można odbębnić, trwa ona długo, odmawiana na klęcząco. Nie wiem dlaczego, ale tego wieczoru powiedziałem sobie, że muszę to zrobić. Głowa pękała, bolały kolana, ale jakoś dokończyłem. W środku nocy odebrałem esemesa: matka znajomego właśnie zmarła. Ból głowy przeszedł po kilku dniach.

To była łaska. Ale takie sytuacje nie zdarzają się często.

Bractwo Dobrej Śmierci, w którym uczestniczę, to grupa mężczyzn, przeważnie już niemłodych. Spotykamy się co tydzień, modlimy się, śpiewamy i dyskutujemy. Częścią naszej wspólnej, cotygodniowej modlitwy jest bracka litania za zmarłych i konających. Lista imion zmarłych, które wymieniamy, liczy sto kilkadziesiąt pozycji. Tyle znanych nam, lub niekoniecznie znanych osób odeszło z tego świata w kilkuletnim czasie trwania naszej małej wspólnoty. Lista wydłuża się, gdy ktoś nas o to poprosi. Może to być osoba z Bractwa, ale także ktokolwiek inny. Są na niej imiona naszych najbliższych, ale są też osoby, o których niczego nie wiemy – poza tym, że umarły. Kiedyś przyszedł do mnie list, ze Stanów, a może z Kanady, w każdym razie zza oceanu. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówiło. W środku był tylko wycinek z gazety, a może ulotka (nie pamiętam), z nekrologiem osoby, której nazwisko także zobaczyłem po raz pierwszy. Jej imię także jest na naszej liście.

Wesprzyj Więź

Śpiewana recytacja stu kilkudziesięciu imion zabiera czas. Kiedyś bracia zwrócili mi uwagę, bym nie spieszył się tak przy jej odmawianiu. Zrozumiałem. Każdy z nich ma na tej liście imię kogoś, kto był mu bliski. Każde wymówione imię to cała historia. Gdy wymieniam je po kolei, większość z nich, mimo upływu lat, nadal jakoś do mnie przemawia. Króciutko, przez mgnienie myśli, ale jednak. Pamiętam, kto umarł na raka, kto zginął w wypadku samochodowym. Pamiętam, kto popełnił samobójstwo – bo są i tacy na naszej liście.

Nasze bractwo co roku urządza sobie rekolekcje w Puszczy Augustowskiej. W niedzielę pojechaliśmy do drewnianego kościółka, zagubionego w głębi lasu, tuż obok białoruskiej granicy. Otacza go wiejski cmentarzyk. W samym rogu, osobno od innych, wykopano tam cztery groby. Nie mają tabliczek, tylko na jednym widnieje napis: “Śp. Jan, zmarł tragicznie, pokój jego duszy”. Pomodliliśmy się za nich słowami naszej modlitwy “za tych, którzy odchodzą na sąd Bożego gniewu i miłosierdzia”.

Jacek Borkowicz – ur. 1957 r. Publicysta, wieloletni redaktor WIĘZI, obecnie stały współpracownik pisma. Studiował historię Kościoła na ATK. Autor licznych publikacji na temat współżycia narodów i kultur Europy Środkowej i Wschodniej. Autor książki „Powrót do Sowirogu”, współautor wywiadów-rzek: z o. Jackiem Salijem OP „Świętowanie Pana Boga” (wraz z Aliną Petrową-Wasilewicz) i z o. Tomaszem Kwietniem OP „Błogosławione marnowanie” (wraz z Ireneuszem Cieślikiem). Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Józefowie koło Warszawy.

Podziel się

Wiadomość