Jesień 2024, nr 3

Zamów

Odruch nienawiści i ocalenie człowieczeństwa

71 lat temu skapitulowały hitlerowskie Niemcy. Zakończyły się działania wojenne, ale (po)wojenny koszmar trwał jeszcze wiele lat. Szczególnie trudna sytuacja była na ziemiach, które Polska zyskała na zachodzie i północy jako swoistą rekompensatę za tereny utracone na wschodzie na rzecz Związku Radzieckiego.

Przez te tzw. Ziemie Odzyskane przetaczała się dramatyczna wędrówką ludów, o czym na podstawie relacji świadków przejmująco pisze Beata Halicka w książce pt. „Polski Dziki Zachód. Przymusowe migracje i kulturowe oswajanie Nadodrza 1945-1948”. Jedni mieszkańcy odchodzili, przychodzili inni. Ale ani odejście, ani przyjście nie dokonywało się bez ludzkich tragedii.

Część Niemców uciekło przed Armią Czerwoną jeszcze w trakcie wojny. Ci, którzy nie zdążyli uciec, musieli stawić czoło nowej sytuacji. Wieść o okrucieństwie czerwonoarmistów niejednokrotnie popychała ludzi do tragicznych decyzji. Pastor Georg Gottwald z Zielonej Góry pisał: „Jak straszne były to okrucieństwa, może unaocznić fakt, że z około 4 tys. pozostałych w Zielonej Górze mieszkańców w pierwszych czternastu dniach [po wkroczeniu Armii Czerwonej] 500 popełniło samobójstwo (były to całe rodziny, mężczyźni, kobiety, dzieci), między innymi lekarze, wysoko postawieni urzędnicy sądowi, fabrykanci i zamożni mieszkańcy”. Inne świadectwa mówią jednak, że większość samobójstw popełniano na krótko przed wkroczeniem wojska.

Nienawiść do Niemców była powszechna. I w jakimś sensie zrozumiała. Ludność polska, jak twierdził jeden z księży, „na skutek nieprawdopodobnych wprost okrucieństw niemieckich została wprost przepojona nienawiścią do wszystkiego, co niemieckie. Owszem, do wszystkiego, co choćby tylko z daleka przypominało niemieckość”. Jeden ze świadków wysiedlania Niemców z Jeleniej Góry wspomina: „Z satysfakcją patrzyłem na płaczące kobiety i dzieci, na ponure zacięte twarze mężczyzn. Ale też rosło we mnie oburzenie. Ja wiedziałem, jak powinno wyglądać wysiedlenie. Musi być w zimie, z pełnego zaskoczenia, w środku nocy, bez prawa zabierania rzeczy. […] wówczas byliśmy całkowicie zdziczali przez wojnę i okupację”. Łatwo było się w tym czasie zarazić nienawiścią, pragnieniem zemsty, chęcią odwetu, podsycaną zresztą przez polskie państwo. Niejednokrotnie w dekretach władz pisano, że z pozostałą ludnością należy postąpić tak „jak nas tego nauczyli Niemcy”.

Wesprzyj Więź

Byli jednak i tacy, którzy ocalili człowieczeństwo. „Tyle nienawiści nagromadziło się w sercu! – pisze Sofa Kuncevič z oddziału medycznego wkraczającego z Armią Czerwoną gdzieś na poniemieckie tereny. – Dlaczego miałabym oszczędzić jego dziecko, skoro on zabił moje? Dlaczego miałabym oszczędzić jego matkę, skoro on powiesił moją? Dlaczego miałabym nie tknąć jego domu, skoro on podpalił mój? Jak oni mogą spojrzeć nam w oczy? […] Wszystko to przeszło mi przez myśl. I pomyślałam: Co ze mną będzie? Co będzie z naszymi żołnierzami? Będziemy to wszystko pamiętać. […] Wchodzimy do wsi. Wokół biegają dzieci, głodne, nieszczęśliwe. A ja, która przysięgłam, że ich wszystkich nienawidzę, oto ja zbieram po naszych chłopakach wszystko, co jeszcze mają, co im zostało z ich racji, każdą kostkę cukru, i daję to niemieckim dzieciom. Oczywiście, że niczego nie zapomniałam, pamiętam wszystko, ale patrzeć ze spokojem w głodne oczy dziecka nie mogłam”.

Nienawiść jest łatwa, odruchowa, w jakimś sensie „naturalna”, ale to nie znaczy, że usprawiedliwiona. Żeby ją w sobie pokonać, trzeba u wroga dostrzec ludzkie oczy, które są poza narodowością, wyznaniem, rasą, religią. Zło przecież nie ma przynależności. Może się zrodzić w każdym i wszędzie. We mnie też.

Tekst ukazał się pierwotnie w „Przewodniku Katolickim” nr 21/2016.

Podziel się

Wiadomość