Do tego, aby empatycznie pocieszać, potrzebna jest wyobraźnia miłosierdzia. Miał ją ks. Józef Wrzesiński, nazwanym „księdzem od hołoty”. Razem z najbiedniejszymi rodzinami mieszkał w latach 60. XX wieku w prymitywnym obozowisku dla bezdomnych na peryferiach Paryża. Chcąc pocieszyć złamaną kolejnym zawodem i upokorzeniem kobietę z baraków, podarował jej… bukiet róż – pisze Katarzyna Jabłońska.
Nie martw się, wszystko będzie dobrze! Na pewno dasz radę! Głowa do góry! Tylko się nie poddawaj, a wszystko się odmieni… – powtarzamy często tym, których dręczy jakieś strapienie.
Może rzeczywiście w końcu trudny los się odmieni? Może nastoletni syn samotnej matki wreszcie dojrzeje i zrozumie, że warto skończyć szkołę i mieć zawód, tymczasem jednak – pomimo wielu propozycji pomocy – powtarza klasę i nadal wagaruje. Istnieje spora szansa, że dzięki mądremu wsparciu rodziców, nauczycieli i szkolnego pedagoga uda się zmienić sytuację jąkającej się drugoklasistki, której dokuczają rówieśnicy. Może poprawi się sytuacja finansowa pięcioosobowej rodziny, w której rodzice imają się dodatkowych prac, ale niespłacony duży kredyt sprawia, że żyją w nieustannym poczuciu zagrożenia i zaciągają kolejne długi. Jest szansa, że każda z tych sytuacji zmieni się na lepsze, tymczasem jednak jest, jak jest, a zaklinanie rzeczywistości słowami: „Nie martw się, to się zmieni” nie jest żadnym pocieszeniem. Wynika raczej z potrzeby ucieczki – być może nieświadomej – przed sytuacją, wobec której czujemy się bezradni.
To jest naprawdę smutne
O tym, że życiodajnym pocieszeniem obdarza nas sam Bóg, pisał tydzień temu o. Wojciech Jędrzejewski. Niemniej potrzebujemy także pocieszenia od drugiego człowieka. Jedno i drugie potrafi wydobyć nas ze smutku, wyciszyć lęk, dodać sensu czy przywrócić choćby namiastkę nadziei. Jednak z pocieszaniem jest jak z pomaganiem – dobrze jest je praktykować, ale żeby spełniło swoją rolę, trzeba je praktykować dobrze. Dlatego warto nieustannie brać w tej materii korepetycje. Tych, którzy mogą ich nam udzielić, jest bardzo wielu, tutaj przywołuję zaledwie kilka takich osób.
Profesor Maria Braun-Gałkowska w swojej skromnej objętościowo, ale bogatej w treści książce Rok łaskawy przypomina: „Człowiek strapiony wcale nie chce słyszeć, że nie ma się czym przejmować”. Taka rada może nawet wywołać jego irytację. I dodaje, że jeżeli coś może pocieszyć strapionego, to „raczej okazanie mu zrozumienia, że to, co przeżywa, jest naprawdę smutne. Potrzebuje też współczucia: żeby ktoś zechciał poczuć z nim smutek […]. Powiedziano przecież w Piśmie Świętym: «Płaczcie z płaczącymi», a nie: mówcie płaczącym, że nie mają powodu do płaczu”.
Chcę być blisko ciebie
A konkretnie? Oto dowiaduję się, że u bliskiej mi osoby zdiagnozowano groźny nowotwór. Dla chorego i dla mnie ta wiadomość jest jak trzęsienie ziemi. Jak pocieszyć człowieka, któremu w jednej chwili zawalił się świat? Chciałabym oczywiście zapewnić go, że wszystko będzie dobrze, ale przecież nie mam pewności, że tak będzie.
Mój mądry korepetytor, ks. Jan Kaczkowski, przestrzega i radzi: „Natrętne powtarzanie ciężko choremu: «Wszystko będzie dobrze» może go jedynie rozdrażnić. Wystarczy, że poczyta sobie w którymś z internetowych portali poświęconych zdrowiu na temat swojej choroby, żeby wiedział, że musi uzbroić się w cierpliwość i w najlepszym razie poddać długiemu leczeniu. Najlepiej więc zamiast takich życzeniowych zaklęć powiedzieć po prostu: «Bez względu na to, co się będzie działo, będę przy tobie» albo: «Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć, chcę być blisko ciebie w twoim chorowaniu»”.
Ksiądz Kaczkowski potrafi jak mało kto przyjść z pociechą ludziom ciężko chorym i ich bliskim – jest w tej materii profesjonalistą, co oznacza również i to, że pocieszając, nigdy nie okłamuje ani nie składa obietnic na wyrost. Powtarza, że to imperatyw w relacji z tymi, których próbujemy pocieszyć. Podobną postawę przyjął Jan Paweł II wobec skazanych z płockiego więzienia, dla których 7 czerwca 1991 r. odprawiał Mszę Świętą. Papież pocieszał ich wówczas słowami: „Jesteście skazani, ale nie potępieni”.
Jezus zapłakał
Ewangeliczne wezwanie „płaczcie z płaczącymi”, o którym przypomina prof. Braun-Gałkowska, to zasada, którą w pewnych sytuacjach można stosować niemal dosłownie. Człowiek, któremu zmarł ktoś bliski, potrzebuje tę śmierć opłakać – to daje mu ukojenie. Dobrze więc dać mu do tego przestrzeń, nie bać się płaczu. To oczywiście sytuacja bardzo intymna – wymaga wielkiej delikatności, a jest szczególnie trudna, kiedy ma się do czynienia ze śmiercią dziecka, bo ta wydaje się czymś wręcz skandalicznym.
Kapucyn o. Filip Buczyński, współtwórca lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia, podpowiada, jak zachować się w takiej arcytrudnej sytuacji. Niedopuszczalne jest perswadować rodzicowi: „dziecku teraz jest lepiej, bo przecież jest już w niebie. […] Przecież Chrystus, kiedy dowiedział się o śmierci swego przyjaciela Łazarza, wcale się nie ucieszył, że Łazarz poszedł do domu Ojca, ale zapłakał. Jeśli sądzimy, że wiara powinna obligować nas do radości czy choćby nawet zachowania stoickiego spokoju w obliczu śmierci naszych najbliższych, to powinniśmy skrytykować i tamto zachowanie Jezusa […]. Takimi argumentami można obrazić nie tylko człowieka, ale i Boga. Podobnie wiele zła uczynić mogą argumenty w rodzaju: przecież masz jeszcze dwoje dzieci – masz więc dla kogo żyć; albo: jesteś młoda, na pewno urodzisz jeszcze dzieci; czy: zajmij się czymś pożytecznym, to ci na pewno pomoże. Tralalala – właśnie że nie pomoże! Płacz Jezusa nad grobem Łazarza jest podpowiedzią, jak przeżywać żałobę – to jest czas, żeby płakać, tęsknić, a nawet wyć z bólu… To, co ludzkie w nas, płacze, a to, co Boże – ma nadzieję spotkania w niebie”.
„Płaczcie z płaczącymi” znaczy więc tyle, co: smućcie się ze smutnymi, współodczuwajcie z tymi, którzy cierpią i pogrążeni są w rozpaczy. Kluczem jest tu właśnie współodczuwanie, czyli empatia. W praktyce oznaczać ona może rzeczy bardzo trudne, wręcz heroiczne, jak choćby obdarzenie tkliwym dotykiem chorego na trąd. Tęsknią za nim trędowaci, tym bardziej że zdrowy człowiek zazwyczaj – z oczywistych powodów – wzbrania się przed tym. Dotykać trędowatych nie bała się dr Wanda Błeńska, zwana matką trędowatych. Również za to pokochało ją wielu chorych w Ugandzie, gdzie pracowała ponad 40 lat.
Mistrzowie wyobraźni miłosierdzia
Do tego, aby empatycznie pocieszać, potrzebna jest wyobraźnia miłosierdzia. Miał ją ks. Józef Wrzesiński, nazwanym „księdzem od hołoty”. Razem z najbiedniejszymi rodzinami mieszkał w latach 60. XX wieku w prymitywnym obozowisku dla bezdomnych na peryferiach Paryża. Chcąc pocieszyć złamaną kolejnym zawodem i upokorzeniem kobietę z baraków, podarował jej… bukiet róż. Szaleństwo, powie ktoś, może lepiej byłoby za te pieniądze kupić dla niej chleb? Czy aby na pewno?
Do pewnej argentyńskiej parafii, w której proboszczem był Jorge Mario Bergoglio, przyszła młoda kobieta i poprosiła o spotkanie z nim. Kobietę tę jakiś czas temu porzucił mąż, została z gromadką małych dzieci, zdana tylko na siebie. Kiedy nie udawało jej się znaleźć żadnej dorywczej pracy, zarabiała jako prostytutka. Parafia starała się jej pomagać, jednak ta pomoc była niewystarczająca. Kiedy ojciec Bergoglio spotkał się z kobietą, ta powiedziała, że przyszła, aby mu podziękować. Przyszły papież myślał, że chodzi o paczkę, którą parafialna Caritas przekazała kobiecie. Ona jednak odparła: „Za to również dziękuję. Ale przyszłam przede wszystkim podziękować, że nigdy nie przestał mnie ojciec nazywać «panią»”.
Mam w zanadrzu pokaźną listę takich mistrzów wyobraźni miłosierdzia, u których warto stale pobierać korepetycje. Są pośród nich ludzie tej miary, co Matka Teresa z Kalkuty, Jean Vanier, Janina Ochojska, siostra Małgorzata Chmielewska, brat Albert Chmielowski (i wielu im podobnych), ale też kilkuletnia Joasia, która zobaczywszy chłopca na wózku, którego ciało i twarz wykręcały spastyczne skurcze, położyła mu na kolanach swojego misia.
Czy Jego to boli?
Wśród tych mistrzów jest również trzyletnia Julianka. Udzieliła mi fundamentalnej lekcji uważności – a to przecież właśnie ona sprawia, że w ogóle jesteśmy w stanie dostrzec czyjeś strapienie i podjąć działanie, aby zasmuconego pocieszyć. A było to tak. Podczas Mszy trafiłam z małą do bocznej kaplicy – nie było w niej nikogo. Kiedy weszłyśmy, trzylatka stanęła jak wryta – na wprost nas wisiał dużych rozmiarów krucyfiks z konającym Chrystusem (figura była wielkości dorosłego człowieka). Dziewczynka zdumiona patrzyła na Ukrzyżowanego, po czym zaczęła pytać:
– Co Pan Jezus ma na głowie?
– Koronę z kolczastych gałęzi – odpowiedziałam.
– A co ma w rękach? – indagowała dalej.
– Gwoździe.
– A w nogach też ma gwoździe? – pytała coraz bardziej zdumiona.
Przytaknęłam, szukając słów, które pozwoliłyby nieco złagodzić malujące się na twarzy dziecka przerażenie. Mała zadała tymczasem kolejne pytanie:
– A kto to wszystko zrobił Panu Jezusowi?
Czułam się coraz bardziej bezradna i dałam z pewnością teologicznie nietrafioną odpowiedź:
– Źli ludzie.
Podbródek dziewczynki zaczął niebezpiecznie drżeć, już prawie płacząc, zapytała:
– Czy Jego to boli?
Moja bezradność sięgnęła zenitu. Objęłam małą i powiedziałam:
– Boli… Ale wiesz, kiedy ty przychodzisz do Niego, to boli Go mniej.
Mała zamyśliła się, ale nie dała za wygraną.
– A kiedy wychodzę, to znowu Go boli? – zapytała.
Wspomnienie tamtej rozmowy powraca zwłaszcza wtedy, kiedy zauważam, że tępieje moja wrażliwość. Tyle wokoło trudu i bólu, które mają twarz nieznajomego, a często też bliskiego człowieka. Nie mam szans zaradzić nawet małej cząstce tych trosk i dramatów, ale czasem mogę – swoją uwagą, obecnością, słowem – dodać cierpiącemu siły.
Warto uczyć się od tych, którzy nie tylko patrzą, ale także widzą.
Katarzyna Jabłońska – absolwentka Wydziału Filologii Polskiej UW, krytyk filmowy, sekretarz redakcji kwartalnika „Więź”. Współautorka książek „Szału nie ma, jest rak” (z ks. Janem Kaczkowskim), „Między konfesjonałem a kozetką”, „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie wobec homoseksualizmu”. Należy do Zespołu Laboratorium „Więzi”.