Kościół ma wiązać ewangeliczną misję nie z państwem, lecz z narodem – i to całym, nie tylko z głosującymi na „dobrą zmianę”.
Podczas gorących powyborczych dyskusji na jednym z portali społecznościowych postawiono pytanie: „Czy w Polsce możliwe jest jeszcze pojednanie?”. To bardzo ważny problem, bo zahacza o moralność i duchowość Polaków, a pytanie padło w akcie bezsilności wobec bieżących wydarzeń społeczno-politycznych w Polsce i Europie.
Na usta ciśnie się zrazu odpowiedź negatywna, bowiem dzisiejsza Polska to właściwie dwa plemiona mówiące różnymi językami. Plemiona Polan i Wiślan, „lewaków” i „prawaków”, odnowicieli wielkiej Polski i odsądzanych od czci i wiary liberałów, katolików prawomyślnych i zwiedzionych przez złego ducha.
Wydaje się, że straciła dziś rację bytu tradycyjna mądrość ludowa – gdzie dwóch Polaków, tam trzy poglądy – i nie jest już ona paradygmatem opisującym naszych rodaków. Ów trzeci, poniekąd neutralny pogląd mógłby przecież stanowić jakąś wypadkową ocen, trzecią drogę, na której mogą spotkać się obie strony sporu. Niestety, jak okiem sięgnąć, podział społeczeństwa wyznacza retoryczna stylistyka oparta na wzorcu tworzenia lepszych i gorszych, wiernych i zdrajców, dobrych i złych, wolnych i zniewolonych, prawdomównych i kłamców.
Wojna polsko-polska trwa w najlepsze. Dla wielu Polaków nawet rok 1989 – tak przecież czczony przez tak przez nas czczonego papieża-rodaka – nie był momentem zwycięstwa godności, wolności, solidarności, a co za tym idzie, cezurą powojennej historii Polski. Był jedynie początkiem chwilowego rozejmu, zakończonego w 2005 roku, gdy spin doktor kampanii prezydenta Lecha Kaczyńskiego triumfalnie ogłosił zjedzenie ostatnich kanapek III RP. Eskalacja wojny nastąpiła po katastrofie smoleńskiej, gdy debatę o wartościach zastąpiono sporem o sprawstwo.
W tej wojnie nie ma miast ucieczki, miejsc świętych, w których można by znaleźć schronienie przed napiętnowaniem. Z wybuchami agresji i hejtu mamy do czynienia nie tylko na ulicach czy na forach internetowych, ale też w miejscach najświętszych, bo nawet nad grobami poległych bohaterów. Gdy przypomnimy sobie gwizdy na Cmentarzu Powązkowskim w dniu rocznicy Powstania Warszawskiego, to upadek moralności narodowej wydaje się wielki i trzeba bić na alarm. Dla Polaków groby przodków przecież zawsze były świętością.
Obopólne zaklinanie rzeczywistości
Zdaniem niektórych, teza o istnieniu głębokich podziałów jest nieprawdziwa, a jedynie sztucznie kreowana. Twierdzą oni, że w 2015 roku społeczeństwo polskie dokonało po prostu demokratycznej zmiany warty, więc jeśli istnieje jakikolwiek konflikt, to jest on generowany przez nieprzyjazne wspólnocie narodowej polskojęzyczne media stojące w służbie współczesnej Targowicy, nieumiejącej pogodzić się z przegraną w wyborach.
To samo zresztą dotyczy, ich zdaniem, Kościoła. Pozostaje on, według nich, zjednoczony, a wszelkie podziały wewnętrzne chcą wmówić wrogie mu siły. Niewłaściwe poglądy wyraża jedynie ściśle określone grono duchownych, swoista grupa wzajemnej medialnej adoracji, błądząca w ocenie rzeczywistości i sympatyzująca z „lewackimi” siłami dążącymi do dechrystianizacji Europy i Polski.
Nie należy się więc lękać, lecz trwać na rewolucyjnej drodze, ukrytej pod kryptonimem „dobra zmiana”. Suponowanie podziałów społecznych jest nie tylko nieprawdziwym opisem rzeczywistości, ale także podburzaniem do rokoszu przez nieliczną, acz wpływową i wyjątkowo kłamliwą grupę społeczną.
Na nic jednak takie zaklinanie rzeczywistości, bowiem wystarczy spojrzeć w drugą stronę, gdzie inni robią właściwie to samo, tylko w odwrotnym kierunku. Dla nich też pytanie o pojednanie pozbawione jest jakichkolwiek podstaw; jest ono uwarunkowane religijnie, co w kontekście Polski zdradza klerykalny nurt myślenia.
Zdaniem tej części społeczeństwa, aktualny stan rzeczy jest jedynie okresem przejściowym. Mimo chwilowego oddania władzy w ręce szaleńców Polska jest na drodze zmierzającej ku dokończeniu XVIII-wiecznej rewolucji oświeceniowej, nieszczęśliwie przerwanej rozbiorami. A ponieważ społeczeństwem katolickim rządzi dziś, ich zdaniem, niepodzielnie koncern medialny z Torunia, dlatego należy przyjąć za pewnik, że hierarchia Kościoła w Polsce jest wrogiem demokracji, wolności i swobód obywatelskich.
Bez oglądania się za siebie trzeba więc robić swoje, odebrać katolikom wpływ na młodzież, a przy pierwszej nadarzającej się okazji wyrzucić religię ze szkół. Bo jeśli już coś dzieli społeczeństwo, jest to religia właśnie, a w Polsce – religia katolicka. Należy więc po raz kolejny, ale tym razem definitywnie potraktować religię jako sprawę wyłącznie prywatną, wyprowadzić ze szkół katechezę, a kler wypchnąć z przestrzeni publicznej tam, gdzie jego miejsce. Do kruchty.
Nienawiść zabija
Podział narodu dobitnie pokazują reakcje na casus Lecha Wałęsy. Polacy AD 2016 są skłóceni niczym Izraelici przy wodach Meriba w dniu Massa (Lb 20,2–13). W tej biblijnej scenie ważna jest postać Mojżesza, który dwukrotnie uderza w skałę, bowiem nie wierzy w Bożą obietnicę, że po jednym uderzeniu ze skały wytryśnie woda i nastąpi pojednanie.
Zdaniem niektórych, dziś u nas jest podobnie. Dopiero symboliczne wymarcie pokolenia, które wciąż ma żywo w pamięci „przejście przez Morze Czerwone”, może umożliwić stworzenie jakiejś platformy porozumienia w polskim społeczeństwie. Katalizatorem pojednania mógłby też być jakiś kataklizm, gdyż nic tak nie jednoczy Polaków jak wojna. Idąc jednak drogą Ewangelii, należy głęboko wziąć sobie do serca słowa z Kazania na Górze, zalecające przezwyciężenie niechęci i zaprzestanie pielęgnowania gniewu. „Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze…” (Mt 5,25a).
Kościół ma świadomość egzystencji w czasach ostatecznych i oczekuje ponownego przyjścia w chwale Chrystusa, aby „sądzić żywych i umarłych”. To oczywiście perspektywa eschatologiczna i każdy wierzący chrześcijanin musi mieć świadomość permanentnego życia w cieniu Paruzji. Ale dzisiaj ponad wszelką wątpliwość ludzkość znalazła się w jakimś przełomowym momencie.
Kończy się pewna epoka (nazwijmy ją pax americana),a zaczyna nowa, zasłonięta jeszcze kurtyną niepewności. Zapowiada ją kryzys aksjologiczny, moralny rozkład społeczeństw, handel ludźmi, handel bronią, wojny skutkujące migracjami ludzkości na skalę niespotykaną od czasów Wizygotów, przemoc, nacjonalizmy i fanatyzm. Przedłużające się spory i kłótnie, kultywowanie gniewu, kierowanie się wendettą – te składniki budują nienawiść, co z kolei najczęściej bywa zarzewiem zbrodni. Sam Jezus przestrzegał nas: „Kto nienawidzi brata swego, jest zabójcą” (1 J 3,15; por. Mt 5,22). Zapowiadał też, że jesteśmy w drodze ku eschatologicznemu sądowi człowieczeństwa, na którym kryterium będzie nie doktryna polityczna, lecz uczynki miłosierdzia (por. Mt 25,40).
Kościół narzędziem jedności
Skoro Kościół jest kontynuatorem misji Jezusa głoszącego bliskość Królestwa Bożego, to budowanie porozumienia i pojednania musi być zawsze jego zadaniem i priorytetem. Chodzi, dodajmy, o Królestwo nie z tego świata.
Kościół ma być w rękach Boga narzędziem pojednania i przebaczenia. Taka w skrócie jest jedna z autodefinicji Kościoła pojmowanego jako Sługa rodzaju ludzkiego[1]. A II Sobór Watykański uczy na samym początku konstytucji dogmatycznej Lumen gentium, że Kościół ma być „znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego” (KK 1).
Oczywiście najprościej sprowadzić rolę Kościoła jako narzędzia pojednania do wymiaru sakramentalnego. Tak wąskie rozumienie ograniczałoby jednak misję Kościoła jedynie do własnej wspólnoty wyznaniowej, czyniąc z niego zamkniętą sektę. Misja Kościoła–Sługi nie może ograniczać się do rekrutacji nowych członków i oczekiwania od nich życia i myślenia podług wzorca odrzucającego różnorodność tam, gdzie jest ona możliwa. Rola Kościoła nie może też zatrzymać się jedynie na pogłębianiu wiary. Wybitny teolog kard. Avery Dulles SJ uważał, że beneficjentami misji Kościoła–Sługi mają być wszyscy ludzie słyszący od niego słowa podnoszące na duchu lub z szacunkiem wysłuchani[2].
Uczestnictwo Kościoła w życiu publicznym nie polega zatem na odgrywaniu roli klienta czy beneficjenta jakiejś opcji politycznej i uznawaniu jej za natchnioną przez Boga. Zgodnie z nauką II Soboru Watykańskiego, Kościół szanuje i popiera polityczną wolność i odpowiedzialność obywateli oraz sprzyja wszelkiej (sic!) prawdzie, dobru i pokojowi między ludźmi[3]. Taka postawa jest pochodną wyciągnięcia z historii wniosku, że tam, gdzie Kościół staje się oblubienicą jednego pokolenia, zostaje najczęściej wdową w pokoleniu następnym. Przykładem i przestrogą są tutaj chociażby Irlandia, Hiszpania, Kanada czy nawet Włochy.
Wydaje się, że Kościół hierarchiczny w Polsce ma doświadczenie funkcjonowania jako narzędzie pojednania i przebaczenia. Chlubimy się przecież przekazanym w czasie obrad II Soboru Watykańskiego listem biskupów polskich do niemieckich, w którym padło słynne zdanie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Powodem do chluby jest też wspólne przesłanie do narodów Polski i Rosji, pod którym podpisali się przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Józef Michalik i zwierzchnik Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl.
Co ciekawe, orędzie z 1965 roku pozostało w pamięci historycznej pokoleń do dziś. Niedawny list do narodów Polski i Rosji cieszył się jedynie bardzo krótkim życiem medialnym, a później szybko poszedł w zapomnienie. Czyżby Kościół hierarchiczny w Polsce stracił na autorytecie albo też jego autorytet był podkopywany, skoro tak ważna deklaracja nie pobudza nas do refleksji? Sprawa jak zwykle jest złożona – zwłaszcza ze względu na imperialną politykę Rosji Putina i bliskie związki Cerkwi z Kremlem – ale wydaje się, że również po polskiej stronie zapału do kontynuowania pojednania i dialogu brakowało.
Jak zbliżyć ludzi do siebie
Powinniśmy zatem podjąć się wytężonej pracy nad odbudową Kościoła jako przestrzeni spotkania i pojednania.
Są jednak pewne warunki wstępne. Po pierwsze, pojednanie nigdy nie dokonuje się na warunkach jednej ze stron sporu. Aby nastąpiło, musi być ono bezwarunkowe, to znaczy każda ze stron konfliktu musi uznać swoje błędy. W rozwodzących się małżeństwach na ogół winę ponoszą oboje małżonkowie. Podobne procesy dokonują się w większych społecznościach. Oczywiście bezwarunkowe pojednanie nie zakłada zapomnienia doznanych krzywd, ale nie domaga się ono pokuty. Ona najczęściej przychodzi po czasie jako akt wolnej woli. Pojednania nie należy mylić z ułaskawieniem, amnestią, ponieważ jako takie jest ono wyrzeczeniem się urazy, rezygnacją z zadośćuczynienia[4].
Wybitny socjolog Robert R. Alford zauważył, że zdaniem Arystotelesa warunkiem stabilności politycznej jest jednorodność religijna. Antagonizmy pojawiają się właśnie wtedy, gdy do sfery polityki wkraczają przeciwstawne przekonania dotyczące podstawowych wartości wypływających z wiary (lub, dodajmy: niewiary) pojmowanej jako struktura dogmatyczna. Okazuje się, że wtedy najczęściej kompromis jest niemożliwy[5]. Tak jest w naszym przypadku. „Obóz tradycji” postuluje „więcej religii”, bo to uzdrowi i życie społeczne, i państwo. „Obóz postępu” walczy o to, aby było „mniej religii”, bo ona jedynie zatruwa życie publiczne.
Jeśli trafnie przedstawiam aktualną rzeczywistość polityczno-społeczno-religijną – to dostrzec można dziś następujące główne przeszkody dla dialogu i na drodze ku pojednaniu: 1) używanie religii do celów politycznych; 2) mieszanie polityki z religią; 3) traktowanie polityki jako religii; 4) pojmowanie dogmatów jako końca drogi; wreszcie 5) zastępowanie miłości bliźniego dogmatem politycznym lub religijnym.
Uporanie się z tymi zagadnieniami jest warunkiem sine qua non porozumienia społecznego, ponieważ to właśnie w tych punktach wydają się ulokowane zarzewia konfliktów wokół wartości podstawowych. Zwolennicy formacji „dobrej zmiany” uznać mogą takie postawienie sprawy za nadużycie i manipulację, szczególnie w kwestii zarzutu mieszania religii i polityki. Przecież nikomu nie zaszkodziła obecność języka i praw szukających inspiracji w wartościach transcendentnych. Zwolennicy nurtu oświeceniowego jako remedium na polskie problemy wskażą raczej sekularyzację bądź segmentację – odseparowanie religii od innych dziedzin życia[6].
Szkopuł w tym, że żadne z rozwiązań proponowanych i przez jednych, i przez drugich nie zbliża ludzi do siebie. Żadne nie pozwala na nawiązanie nici porozumienia, gdyż każda ze stron sporu odwołuje się do wartości politycznych i religijnych, traktując je, niemal w takim samym stopniu, jak dogmaty. Oba obozy kłócą się o nie prawie jak przekupki z Konstantynopola w trakcie soboru debatującego nad problemem dwoistości natur w Jezusie Chrystusie. W tym wypadku rolę dwóch natur grają pewnie dwie wizje państwa: socjalnego i liberalnego oraz dwie aksjologiczne wizje podstaw życia publicznego.
Oddogmatyzować politykę
Podejmując jakiekolwiek próby pojednania społecznego w Polsce, należałoby zatem za pierwszy krok uznać oddogmatyzowanie politycznego myślenia i języka.
Posłużę się tutaj przykładem z idei sprawiedliwości. Zwrócił na to uwagę William J. Hoye[7]. Otóż jeśli uznać ideę sprawiedliwości za swoisty punkt archimedesowy skutecznie rozwiązujący każdy dylemat natury polityczno-społecznej, wówczas każdego można postawić przed trybunałem za niewierność cycerońskiemu „dogmatowi” głoszącemu, że „sprawiedliwość polega na oddaniu każdemu tego, co mu się według prawa słusznie należy”[8]. Z cycerońskim ujęciem świadomie zerwał św. Augustyn, proponując w zamian inne pojmowanie sprawiedliwości: jako „ukochanie czci Boga i służenie temu, co służy człowiekowi”[9]. Augustyn był świadom, że wielkie ideały mogą prowadzić do wielkiej przemocy, a „ludzi mogą jednoczyć tylko mniej wymagające ideały”. Oczywiście tak mogą myśleć tylko ludzie przekonani, że ostateczną wspólnotą ludzką jest wspólnota istniejąca w wieczności[10].
Dodajmy, że ten miękki realizm Augustyna z Hippony, w odróżnieniu od jego twardego realizmu, wypływa z przekonania, że zarówno państwo ze swoimi instytucjami, jak i dobro jego obywateli są postrzegane jako ograniczone w swoich możliwościach osiągnięcia celów moralnych, z konieczności więc muszą być tolerancyjne wobec różnorodności obyczajów, języka i innych dążeń[11].
Oddogmatyzowanie języka politycznego i społecznego nie ma na celu wyzbycia się wartości, które na ogół rozbudzają naszą wyobraźnię w takich kwestiach, jak szacunek dla każdego życia od poczęcia do naturalnej śmierci, problemy bioetyczne itp. Oddogmatyzowanie języka ma służyć wyrzeczeniu się buty i pewności siebie oraz przyjęciu założenia, że mogę się mylić, podobnie jak może mylić się druga strona. Dobrze jest tak formułować swoje wypowiedzi, aby nie uniemożliwić adwersarzowi wycofania się ze swego zdania. Nie chodzi przecież jedynie o to, aby druga strona została łaskawie obdarowana przestrzenią do wypowiedzi (co jej się według prawa należy), ale o to, by umożliwić jej powiedzenie: pomyliłem się.
Wydaje się, że właśnie takiego nurtu powinniśmy poszukiwać i taki nurt myślenia powinni promować ludzie Kościoła. Jeśli Kościół rzymskokatolicki w Polsce chce nadal chlubić się swoimi bliskimi związkami z narodem, to jego misją powinno obecnie stać się jednoczenie Polaków ponad podziałami politycznymi. Wymaga to zachowania niezbędnego dystansu do struktur państwowych – tym bardziej, jeśli rządzący będą zabiegać o jego skrócenie, co zwłaszcza w roku 1050-lecia chrztu Mieszka jest bardzo prawdopodobne. Kościół nie z państwem ma wiązać swą ewangeliczną misję, lecz z narodem – i to całym, a nie tylko tą jego częścią, która głosowała na „dobrą zmianę”.
Czy zatem Polacy mogą jeszcze zasiąść do jakiegoś okrągłego stołu czy raczej skazani jesteśmy na kataklizm i wojnę domową? Sądzę, że jak długo promowany będzie model debaty publicznej, w którym naprzeciwko siebie stawia się dwóch gladiatorów, zaś opłacana przez ich partie publiczność będzie oklaskiwać jednego, a „wybuczać” drugiego, tak długo jesteśmy skazani na życie w dwóch obozach. I jak długo w naszych debatach dominować będzie koncentracja na teraźniejszości i doczesności, tak długo pozostaniemy przy wodach Meriba. Z zalęknionym Mojżeszem–Kościołem, który chociaż sprawiedliwy, nie uwierzył w możliwości, w jakie wyposażył go Bóg.
[1] Por. E. Bianchi, Reconciliation: The Function of the Church, New York 1969, s. x i 168.
[2] Zob. A. Dulles, Models of the Church, Garden City 1978, s. 103.
[3] Por. Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes, 76.
[4] Zob. A. Dulles, Kiedy przebaczać?, tłum. J. Halbersztat, „Przegląd Powszechny” 2003, nr 11.
[5] Zob. R. R. Alford, Religia i polityka, tłum. B. Kruppik, w: Socjologia religii. Antologia tekstów, red. W. Piwowarski, Kraków 2007, s. 328.
[6] Por. tamże.
[7] Zob. W. Hoye, Demokracja a chrześcijaństwo, tłum. S. Jopek, Kraków 2003, s. 48.
[8] Zob. Arystoteles, Etyka Nikomachejska 1129a; 1130a; Cyceron, De inventione 2.160; De finibus bonorum et malorum 5.65.
[9] Zob. Augustyn, O Trójcy Świętej 8.9–10; O obyczajach Kościoła katolickiego i manichejczyków, 1.25;
[10] Por. W. Hoye, dz. cyt., s. 48.
[11] Por. J. V. Scott, Contemporary Influence of Augustine’s Political Thought, w: Augustine through the Ages. An Encyclopedia, red. A. Fitzgerald, Cambridge 1999, s. 658n.
Tekst ukazał się w kwartalniku WIĘŹ 2016, nr 1.
„W rozwodzących się małżeństwach na ogół winę ponoszą oboje małżonkowie. Podobne procesy dokonują się w większych społecznościach.”
To jest falszywy symetryzm, praktycznie nigdy nie jest tak, ze obie strony ponosza identyczna czesc winy i bardzo czesto jest tak, ze do takiej sytuacji doprowadza wlasnie jedna z osob. Pozostajac u metafory z malzobkami – jak jeden z malzonkow zdradza i drugi nie lub jak jest w domu przemoc wzgledem jednego z malzonkow (co wcale nie sa rzadkie przypadki), to czy potem za ewentualny rozwod ponosza wine oba? Tak samo jak jedna osoba klamie i druga mowi prawde, to tez nie jest tak, ze prawda lezy gdzies po srodku.
„Jeśli Kościół rzymskokatolicki w Polsce chce nadal chlubić się swoimi bliskimi związkami z narodem, to jego misją powinno obecnie stać się jednoczenie Polaków ponad podziałami politycznymi.”
Co ma Kosciol wspolnego z narodem polskim? W Polsce nie zyja tylko Polacy, ja jestem na przyklad z Czech i szczerze mowiac widok flagi Polski w/na kosciole czy kazania (ktore nie zdarzaja sie wcale rzadko) na temat ojczyzny i narodu mnie irytuja. Co niby mi maja dac? Czy Kosciol nie ma byc uniwersalny i ponad narodami i panstwami? Co ciekawe, w Czechach nigdy zadne symbole panstwowe na/w zadnym kosciole nie widzialem (poza katedra praska, co jest ale z racji okolicznosci jej dobudowania w okresie miedzywojennym specjalny przypadek). Tak samo nigdy nie slyszalem kazania o narodu czy ojczyznie, ale zawsze dotyczyly one tylko i wylacznie czytanego ewangelia.
Kościół hierarchiczny lepiej niech się już nie zajmuje pojednaniem i przebaczeniem. Swoje wystarczająco pokazał. Jedynie bym mu radził pokutę. Sami wolimy Bogiem się kierować. Takie „grzeczne” bona fide jakby z odwagą spytać imć episkopatu, czy aby dziś mówił paciorek.
Popieram dwa powyższe komentarze.