Jesień 2024, nr 3

Zamów

Miłosierdzie, które się śpieszy

Wiele (a może nawet i większość) znanych mi wyobrażeń powrotu syna marnotrawnego ukazuje go na klęczkach przed ojcem. I wydaje się nam to logiczne, przecież syn winien najpierw się ukorzyć i upokorzyć, paść na kolana. Może nawet taki miał plan, kiedy mówił sobie, że powie ojcu, iż nie jest godzien nazywać się już synem. A przecież w Jezusowej przypowieści nic o klękaniu nie ma. Zresztą trudno byłoby się rzucać na szyję klęczącemu. A tak przecież mówi Jezus: „A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go” (Łk 15, 20).

 

Na zdjęciu: fragment choreografii Balanchine'a do Syna Marnotrawnego
Na zdjęciu: fragment choreografii Balanchine’a do Syna Marnotrawnego

Syn klęczący przed ojcem pojawia się choćby na tych najbardziej znanych obrazach: u Rembrandta, Jamesa Tissota, Pompeo Batoniego, Guercino. Tak też jest w klasycznej choreografii Balanchine’a do baletu Sergiusza Prokofiewa: powracający syna pada przed ojcem na kolana, następnie czołga się w jego kierunku, wspina się po jego ciele, chwyta za szyję, a ten go okrywa swoim płaszczem i przytula do siebie. Zresztą w tej choreografii, ojciec czeka niewzruszony, nie wybiega, a nawet nie pochyla się. Być może trudno już nam go sobie wyobrazić inaczej jak klęczącego. Duża w tym zasługa Rembrandta, którego „Powrót syna marnotrawnego” z Ermitażu stał się dla tej przypowieści tak kanoniczny jak Leonardo da Vinci dla ikonografii Ostatniej Wieczerzy. Przed oczyma mamy owe dwie ręce spoczywające na barkach klęczącego syna. Joseph Parker, XIX-wieczny kaznodzieja anglikański, tak pisał o synu marnotrawnym: „W momencie, kiedy zrzucił z siebie dumę, w momencie, gdy powiedział do siebie: »Nie mogę przed nim stanąć, ale powinienem upaść u jego stóp« został zwycięzcą!”. I dalej jeszcze: „Tak długo jak stoimy, Bóg nic z nami nie zrobi, ponieważ nie może”. Trzeba najpierw paść na kolana, upokorzyć się, upaść w proch i pył. A Pan podniesie. Czy tak jest rzeczywiście? Przynajmniej w tej Jezusowej przypowieści?

Historia powrotu syna zaczyna się od momentu, kiedy „zastanowił się”, a właściwie „przyszedł do siebie” i powiedział sobie: „zabiorę się i pójdę”, a potem „wybrał się więc i poszedł”. Ale to nie jest tylko zapowiedź powrotu do domu. Moim zdaniem to nie tylko typowy semityzm wyrażający zamiar natychmiastowego wyruszenia w drogę. Św. Łukasz użył tutaj jednego z najbardziej – jeśli można tak powiedzieć – teologicznych czasowników: anistémi, to znaczy ‘wstawać’. W języku teologii Nowego Testamentu ta zwykła czynność wstawania nabiera szczególnego sensu. Tym bowiem samym czasownikiem określa się Zmartwychwstanie Jezusa. Pisałem o tym już przy okazji „Emaus”. Że polskie „wybrali się” w odniesieniu do uczniów, którzy rozpoznali Jezusa, to dużo za mało. W tym momencie oni byli anastantes – ‘ci, którzy wstali’. I tacy właśnie powrócili do Jerozolimy. „Wstanę i pójdę” – mówi więc sobie syn marnotrawny. Albo „wstawszy pójdę”; albo jeszcze inaczej: „gdy będę już stał, pójdę”; lub też: „gdy będę już wstany (wiem, że nie ma takiego imiesłowu, bo to czasownik nieprzechodni), pójdę”. Tak też zrobił: „wstał i poszedł”, surgens venit – jak mówi Wulgata. Stwierdzenie to odnosi się nie tylko do drogi, którą trzeba będzie fizycznie pokonać, ale także do duchowego itinerarium, które właśnie syn rozpoczął. Postawa stojąca jest postawą żywych, trzeba wstać, by wrócić. Jak postanowił, tak też zrobił. Podczas gdy ojciec będzie do niego biegł, on będzie tylko szedł. Być może powoli i ze spuszczoną ze wstydu głową, a może nawet pełen wątpliwości, czy ojciec go przyjmie. Tak czy inaczej, zaczyna się już jego zmartwychwstanie, co potwierdzi sam ojciec, mówiąc o nim, że „był umarły, a znów ożył”.

Wesprzyj Więź

Według tłumacza Biblii Tysiąclecia, na widok syna ojciec „wzruszył się głęboko”. Czasownik „wzruszyć się” koncentruje się na podmiocie, na jego stanie emocjonalnym i wewnętrznym poruszeniu. Wzruszyć się to – jak podpowiada słownik – ‘doznać uczucia tkliwości, czułości, przejąć się czymś’. Ale tam było coś więcej niż wzruszenie, nawet głębokie. Czasownik splagchnizomai tłumaczony tutaj jako „wzruszyć się” pochodzi od rzeczownika splangchnon, którym zbiorczo określa się wnętrzności: serce, płuca, nerki, wątrobę. Chodzi więc o wzruszenie, o poruszenie, które sięga aż do wnętrzności, gdzieś do splotu słonecznego, takie, które aż boli i które nie pozwala pozostać biernym, a każe działać. Św. Hieronim w Wulgacie powie, że ojciec misericordia motus est, co znaczy „poruszony został miłosierdziem”. Tego samego czasownika św. Łukasz użyje, gdy będzie relacjonował przypowieść o miłosiernym samarytaninie (Łk 10, 33), który – jak czytamy w Biblii Tysiąclecia – także „wzruszył się głęboko”. Nie o wzruszenie jako stan emocjonalny tutaj jednak chodzi, lecz o miłosierdzie, które porusza i prowokuje do działania, które nie pozwala pozostać obojętnym. Takim miłosierdziem kierował się sam Jezus, gdy św. Mateusz pisze o Nim, że „widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza” (Mt 9, 36). Tym samym słowem św. Łukasz opisuje relację wdowy z Nain, na widok której „Pan użalił się” (Łk 7, 13). Nie chodzi o wzruszenie, chodzi o działanie.

To że ojciec biegnie na spotkanie syna nie jest wcale czymś oczywistym. W tradycyjnej mentalności ludzi Bliskiego Wschodu bieg postrzegany jest raczej jako zachowanie mało dojrzałe i niepoważne. Śpieszący się starzec jest śmieszny, a ojciec biegnący na spotkanie syna naraża się na kpiny. Tego się po prostu nie robi, nie uchodzi! Ale Jezus używa takiego właśnie obrazu, by pokazać naturę Bożego miłosierdzia, które tak bardzo różni się od ludzkich postaw, że może nawet wzbudzić śmiech i kpinę. Tak jak ojciec wybiega na spotkanie syna, tak Bóg miłosierny wybiega naprzeciw grzesznikowi. Z pośpiechem, uprzedzając go, będąc od niego szybszym. Bez względu na to jak bardzo byśmy chcieli je unormalnić, miłosierdzie jest skandaliczne. Nie liczy się z tzw. przyzwoitością, naraża się na śmiech i kpinę, a w oczach wielu miłosierdzie zachowuje się nawet wręcz nieprzyzwoicie. W wyrażeniu „ucałował go”, które znajdujemy w przypowieści, nie ma wszystkiego, co zawarte jest w greckim oryginale. Bo nie „ucałował go”, i już. To nie cmok w policzek czy czoło. Ale raczej całował i całował bez końca, gorąco i bez opamiętania.

Richard Chenevix Trench w swoim komentarzu do przypowieści przytacza stare wschodnie przysłowie: „Who draws near to me (God) an inch, I will draw near to him an ell; and whoso walks to meet me, I will leap to meet him”, co można by przetłumaczyć następująco: „Do tego, kto zbliża się do mnie na cal, ja zbliżam się na łokieć; a do tego, kto idzie do mnie, aby mnie spotkać, ja biegnę w podskokach”. Z kolei św. Bazylemu Wielkiemu przypisuje się zdanie z jego kazania „O pokucie”: „Tantum velis et Deus prius occurret”. Można je przetłumaczyć różnie, na przykład: „O ile tylko zechcesz, Bóg przyjdzie wcześniej”. Można też inaczej: „Gdybyś tylko zechciał, a Bóg przyjdzie wcześniej”. Nie jest łatwo wyrazić zawarty w tym zdaniu paradoks, który mówi, że Bóg jest „wcześniejszy” czy też „szybszy” od naszego chcenia, a przecież równocześnie jakoś jest od niego zależny. Kiedy my do niego – jak marnotrawny syn – idziemy, a może nawet powłóczymy nogami ze wstydu, on – niczym ojciec z przypowieści – już do nas biegnie. Trzeba tylko wyruszyć. On sam wybiegnie na spotkanie. I wycałuje. I nie trzeba padać na kolana, by nas podniósł. Zresztą nie zdążymy. On nas bowiem obejmuje, gdy jeszcze do Niego biegniemy.

Podziel się

Wiadomość