Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

5. Nagich przyodziać: Ludzie z resztek

ks. Mirosław Tosza / Fot. Michał Lewandowski

Ks. Mirosław Tosza robi rzecz niezwykłą. Ludzi, których coś rozbiło w życiu, skleja tak, jak łączy się małe elementy szkła w wielkich, różnobarwnych witrażach. Z czegoś, czego nikt przedtem nie zauważał, powstaje zapierające dech w piersiach dzieło.

Kiedy powstało „Betlejem”?

Sama wspólnota w 1996 roku, w walentynki.

A pomysł?

O wiele wcześniej. Momentem kluczowym było moje osobiste nawrócenie i świadome wejście w rzeczywistość Kościoła. Było to związane ze wspólnotami Wiara i Światło. Miałem 19 lat, nie byłem specjalnie pobożny. Przypadkiem pojechałem na rekolekcje z osobami niepełnosprawnymi. Gdy dowiedziałem się, że chodzi o niepełnosprawnych umysłowo…

…chciał ksiądz zwiać?

Oczywiście. I to na drugi dzień. Szukałem tylko jakiejś wymówki. To nie było dla mnie – młodego, sprawnego człowieka. Ale potem się do tego przekonałem i właśnie na obozie po raz pierwszy doświadczyłem wspólnoty, spontanicznego śpiewu, gry na gitarze w czasie Mszy Świętej. Śmieję się, że po raz pierwszy Ewangelię zacząłem traktować serio w czasie scenek odgrywanych na obozie. Chyba tam zrodziło się powołanie do seminarium.

Jak wspomina ksiądz studiowanie?

Wszyscy myśleli, że idzie mi dobrze, byłem nawet duktorem rocznika, ale znosiłem to ciężko. Może dlatego, że od samego początku miałem przeświadczenie, że chcę być księdzem we wspólnocie z takimi właśnie osobami, jakie spotkałem we wspólnocie Wiara i Światło. Z upośledzonymi umysłowo. Zupełnie nie pasował mi model samotnego życia na parafii. Chciałem być z potrzebującymi, nie tyle się nimi opiekować, ile właśnie być z nimi. Oni wrzucają do wspólnoty zupełnie nowe wartości i sposób ich przeżywania.

Życie nie zweryfikowało planów?

Po seminarium polowałem na okazję. Cztery lata byłem na parafii w Sosnowcu. Poszedłem kiedyś odwiedzić znajomego proboszcza i dowiedziałem się, że miasto chce przekazać starą szkołę na działalność charytatywną. I tak się zaczęło. Przyjechałem tutaj 14 lutego 1996 roku. Budynek był w totalnej ruinie, wszystko porozbijane, zarośnięte. Ale ja od początku miałem bardzo silne poczucie, że to jest to. Doświadczenie pokoju. Dwa lata później biskup zgodził się na powstanie wspólnoty. Zaczęliśmy zbijać tynk.

Nie bez znaczenia dla tej historii jest to, co wydarzyło się we Francji.

Brzmi ksiądz tajemniczo.

Nic wielkiego, ale to uświadomiło mi, że idę dobrą drogą. W czasie seminarium chciałem wstąpić do Wspólnot Jerozolimskich w Paryżu. Już nawet rozmawiałem o tym z ich założycielem. Pewnej nocy, z czwartku na piątek, mieliśmy adorację w kaplicy poza domem. Moja kolej przypadała późno w nocy. Zapomniałem kluczy, więc chciałem poczekać na kolejnego brata, który przyjdzie, gdy będzie jego kolej. Wtedy zauważyłem, że na chodniku leży kobieta z dzieckiem. Zacząłem się modlić, żeby się tylko nie obudziła.

Modlitwa została wysłuchana?

Tak, obudziła się natychmiast. Nie znałem francuskiego, więc nie porozmawialiśmy za bardzo. Ale wiedziałem, że to dzieje się po coś. I uświadomiłem sobie, że widzę dwa odrębne światy. Adoracja w nastrojowej, ciepłej kaplicy w Paryżu i czuwanie przy bezdomnej kobiecie. Dotarło do mnie, że to jest ten sam Chrystus, tylko na tej podłodze o wiele trudniej go spotkać i od tego doświadczenia chciałbym szybko zwiać.

A sama nazwa księdza wspólnoty?

Na początku podobała mi się inna: „Chleb życia”, ale z jej przyjęcia siostra Chmielewska byłaby pewnie niezadowolona (śmiech). Betlejem jest związane z adoracją. Pierwszymi, którzy zobaczyli Jezusa, byli ubodzy. Ten, który sam nie miał domu, zaprosił tych, którzy byli poza domem. No i to także miejsce narodzenie króla Dawida. Tego, którego ojciec nie traktował zbyt poważnie, a który został namaszczony na króla. I wtedy zrozumiałem, że o to właśnie chodzi, aby znaleźć tych, którzy są pomijani i lekceważeni przez innych, i namaścić ich na wielkość. To brzmi górnolotnie, ale jest bardzo konkretne.

W Księdze Samuela jest takie zdanie: „nie rozpoczniemy uczty, dopóki on [Dawid] nie przyjdzie” (1Sm 16,11). To byłoby dobre zdanie programowe w Kościele, bo u nas jest czasem tak, że nie rozpoczniemy, dopóki nie przyjdzie najważniejszy: biskup, przełożony, prezydent, dyrektor. Kto jest wpływowy i wiele od niego zależy. Na nich czekamy, pozostali mogą się spóźnić. Niekiedy nie zauważamy nawet, że nie przyszli. Do końca nie traktujemy na poważnie tego, co mówi św. Jakub w swoim liście: „Bo gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie, a wy spojrzycie na bogato odzianego i powiecie: «Usiądź na zaszczytnym miejscu!», do ubogiego zaś powiecie: «Stań sobie tam albo usiądź u podnóżka mojego!», to czy nie czynicie różnic między sobą i nie stajecie się sędziami przewrotnymi? Posłuchajcie, bracia moi umiłowani! Czy Bóg nie wybrał ubogich tego świata na bogatych w wierze oraz na dziedziców królestwa przyobiecanego tym, którzy Go miłują?” (Jk 2,2–5). Wyobraża pan sobie, jaki potencjał rewolucyjny drzemie w tych słowach?

Ale czy te piękne, rewolucyjne ideały można wprowadzić w życie?

Tak, na przykład przez inwestowanie w ubogich. To najlepsza rzecz, jaką może zrobić Kościół w dzisiejszych czasach. Chociażby przez oddawanie innym jednej dziesiątej z tego, co się ma. Staramy się to praktykować we wspólnocie i widzę, że działa. Mimo tego, że nie mamy często kasy na własne utrzymanie, dajemy innym i okazuje się nagle, że potrzebne pieniądze się znajdują.

Raz nam się przydarzyła niezwykła historia. Organizowaliśmy na stulecie naszego domu koncert zespołu „Raz, dwa, trzy”. Strasznie się bałem, że te 1000 biletów się nie rozejdzie. Obudziłem się jednego dnia z taką myślą: dziesięcina. Całkiem wbrew logice rozdaliśmy 100 darmowych biletów ubogim. Na koncert przyszło 1200 osób. Ciężko było ich wszystkich pomieścić.

Daje ksiądz pieniądze proszącym na ulicy?

Od czasu do czasu. Raczej małe kwoty.

Niektórzy powiedzą, że tak nie można, bo to utrwala tylko żebrzącego w jego stanie.

A skąd mam wiedzieć, dokąd trafiają te pieniądze? Może na alkohol, może na jedzenie. Nie znam tego człowieka. Mogę mieć jedynie wyobrażenie o jego sytuacji.

Ma ksiądz świadomość, że to być może źle spożytkowane pieniądze? Że jednak zrobią mu więcej krzywdy niż pożytku?

Chciałbym, żebyśmy tak samo konsekwentnie rozliczali swoje pieniądze, jak te, które dajemy biednym. I codziennie zadawali sobie proste pytanie: czy dobrze wydaję te, które mam dla siebie? To zupełnie odwraca sytuację, nie?

Są takie głosy, także w Kościele, że ubodzy i bezdomni są sami sobie winni.

Całe szczęście, że Pan Bóg tak nie myśli, bo bylibyśmy wszyscy bardzo biedni. Gdyby On powiedział: „Narozrabiałeś i sam sobie jesteś winien”, to nikt z nas by nie miał szans. Jubileusz Miłosierdzia nie został ogłoszony po to, żeby było miło, ale dlatego, że taka jest nasza kondycja. Upadamy, źle wykorzystujemy czas, źle budujemy relacje z Bogiem i ludźmi, źle wybieramy i jesteśmy biedni z tym wszystkim. Bóg się nad tym lituje i mówi: „Przyjdź do mnie z tą biedą, którą masz, pomogę ci”.

Co dla żebrzących jest najważniejsze?

Głównie to, żeby nie patrzeć na nich tylko przez pryzmat ich żebractwa. Każdy z nich jest człowiekiem z imieniem i nazwiskiem, jakąś historią i czymś, co sprawiło, że doszedł to momentu, w którym wyciąga ręce do innych na ulicy, bo nie umie już sobie poradzić w życiu. Nie definiujmy ich tylko jako żebraków, ale jako bardzo konkretnych ludzi z bardzo konkretnymi problemami.

Pokażmy takiemu człowiekowi, że zależy nam na czymś więcej niż odpowiedzi na pytanie, jak on spożytkuje nasze pieniądze.

Musimy spróbować choć przez chwilę zbudować relację, inaczej się nie da.

Rozmawia ksiądz z każdym, kto księdza zaczepia?

Nie. Nie zawsze mam na to czas. Ale zawsze zaczynam od pytania o imię. Wtedy już się znamy. To zwykle zbija z tropu i zaczyna się rozmowa. Historie są różne, czasem bardzo do siebie podobne, czasem zaskakujące. Często tym ludziom włącza się automatyczny pilot i wiem, że mówią tę samą, z góry przygotowaną historię, którą opowiadają wszystkim.

Często czuję pokusę, by nie przejmować się ludźmi spotkanymi na ulicy, skoro sam na co dzień prowadzę organizację pomocową.

Niech zajmują się nimi ci, którzy do tej pory nic nie zrobili w tym kierunku. Ale tak nie można. To byłaby ucieczka od odpowiedzialności.

Ale bezdomni albo żebrzący bywają niekiedy agresywni, to księdza nie zniechęca?

Żebranie jest zawsze sytuacją bardzo upokarzającą. Proszę spojrzeć, jak jest u nas. Chleb dla głodnych wydajemy od 8.00 rano. Kolejka ustawia się już koło 7.00. W zimie ludzie nie tylko są wystawieni na działanie temperatury, ale wprost wystawiają swoją biedę na widok publiczny. Pan by się nie denerwował?

Oczywiście, że tak.

No właśnie. A jeżeli w takich kolejkach ktoś się zdenerwuje, to my się zaraz oburzamy, bo jak to: dajemy im jedzenie, a oni jeszcze mają pretensje? Rozmawiałem kiedyś z jednym proboszczem, który zrezygnował z rozprowadzania żywności z Caritasu, bo ci, którzy po nią przychodzili, byli bardzo roszczeniowi. A jacy mają być, skoro traktuje się ich jedynie jak worki bez dna i przykleja łatkę „bezdomni”, „potrzebujący”? Przecież każdy z nich ma swoje indywidualne potrzeby i chce być traktowany jak człowiek.

Oczekujemy, że potrzebujący powinni być grzeczni i dziękować za wszystko, co im dajemy. Nie mamy świadomości, że czasami jedyną rzeczą, która jest własnością tych ludzi, jest ich prawo do buntu. Zdarzało się, że słyszałem od nich narzekania na brak słodkich bułek. My to rozumiemy. Potrzebujący mają prawo oczekiwać czegoś innego. Ta roszczeniowość to pewnego rodzaju krzyk o bycie zauważonym. Człowiek biedny i skazany na czyjąś dobroczynność nie musi wcale rezygnować z własnej godności. Ona zakłada możliwość buntu, wyboru, bycia niezadowolonym. Dajemy sobie to prawo, ale nie chcemy dać go ubogim. Działamy według schematu: my wam pomagamy, wy powinniście być grzeczni. Przecież gdyby Bóg tak myślał, śmiało mógłby stwierdzić: ja im tyle dałem, a oni nie są grzeczni i chcą jeszcze. W takim razie odcinam dystrybucję.

Kiedy tak księdza słucham, to widzę od razu relacje medialne na temat uchodźców.

A czego się spodziewać po takim tłumie będącym w drodze? To ogromna ilość ludzi skazanych na tułaczkę, wystawionych na działanie zimna i trudy podróży. Nigdy nie miałem doświadczenia bycia bezdomnym, ale raz darzyło się, że wracaliśmy z pielgrzymki rowerowej do Izraela i gdzieś na granicy turecko-bułgarskiej zepsuł nam się samochód, który nam towarzyszył. Skończyła się kasa i mieliśmy mało jedzenia. Koczowaliśmy na parkingu przez tydzień. Wiedzieliśmy co prawda, że wkrótce przyjedzie po nas laweta i cała historia będzie tylko fajną przygodą do wspominania po latach, ale nerwy nam puszczały co chwila.

Ci ludzie idą w niewiadomym kierunku, w stronę bliżej nieokreślonego celu. Nawet jeżeli są narzędziem w czyichś rękach, to nie mają pojęcia, gdzie dokładnie zmierzają i co ich czeka. To takie samo doświadczenie, jak to, które przeżywał Naród Wybrany między Morzem Czerwonym a wojskiem Faraona. Był otoczony z wielu stron. To budzi bunt i irytację, takie emocje w naturalny sposób będą się pojawiać w takiej wędrówce ludów. Można to rozumieć albo wykorzystywać do pokazania, jak źli są uchodźcy, i wrzucić ich wszystkich do jednego worka z napisem: „muzułmanie zagrażający Europie”. Gra na nastrojach społecznych gwarantowana.

Jak na to reagować?

Do tematu trzeba podejść roztropnie, ale jednocześnie pamiętać, że w tej sytuacji najbardziej cierpią ci, którzy faktycznie uciekają przed wojną. Najbiedniejsi, którzy nie mają głosu.

Wyobraźmy sobie, że to my idziemy w wielkim tłumie w przeciwnym kierunku. Podejrzewam, że moglibyśmy zachować się mniej przyzwoicie niż oni. Nie w sposób cywilizowany, nie według tzw. standardów europejskich. Poszlibyśmy za to z przekonaniem, że jesteśmy wysłani po to, żeby chrystianizować muzułmanów.

Kiedy wchodziłem do łazienki, zaatakował mnie zielony, kilkumetrowy wąż.

To ten z rajskiego ogrodu (śmiech). Nie uległ pan pokusie?

Broniłem się dzielnie.

Jak pewnie pan zauważył, elementy jadalni, łazienki i korytarza są udekorowane mozaikami. W tym wizerunkiem węża. Nawet przed wejściem mamy kilka. Wszystko wzięło się od Hundertwassera, jego filozofii i architektury.

Łączenie prac wiedeńskiego architekta z prowadzeniem domu dla bezdomnych brzmi egzotycznie.

Ale tylko pozornie. Wszystko zaczęło się od wizyty w Wiedniu kilka lat temu. Przypadkiem trafiłem na jego słynną spalarnię śmieci. Wkręciłem się. Zacząłem czytać, dowiadywać się. U Hundertwassera są dwa podstawowe założenia: po pierwsze budujemy z resztek, z materiału recyklingowego, a po drugie dom jest miejscem, które powinno być tworzone przez samych mieszkańców. Uważał, że „linia prosta jest bezbożna i niemoralna”, że zamyka ludzi w schemacie, w systemie kratek. Dziś zabito duszę domu, bo wszystko jest zunifikowane, nie ma miejsca na indywidualność człowieka i jego wkład w miejsce, gdzie mieszka.

Niech pan zobaczy, domy dla bezdomnych często są postrzegane jako miejsca schematyczne, szare, bure i nijakie. Wrzucamy ich do jednego worka, ujednolicamy w bezkształtną masę, która czegoś potrzebuje. A przecież każdy z nich chce jakoś dostosować do swoich potrzeb to miejsce, gdzie mieszka.

W „Manifeście resztek” jest takie zdanie: „Pozbierajmy Resztki! Nad Jeziorem Galilejskim zebrano ich 7 koszów po cudzie rozmnożenia chleba. Pozbierajmy Resztki! Z Resztek ceramiki powstają kolorowe mozaiki, z rozbitych szkieł witraże, ze starej włóczki patchworkowe ciepłe koce… Co powstanie z pozbieranych Ludzi – Resztek?”. Czym jest ten dokument?

Jak sama nazwa wskazuje, to nasz manifest. Powstał kilka lat temu. Odczytaliśmy go w święto Trzech Króli i połączyliśmy tę doniosłą uroczystość z otwarciem nowej toalety (śmiech). W manifeście mówimy, że coś, co jest uznane za zbędne, za śmieć, coś, co jest niepotrzebne, co jest stawiane w lapidarium, można wykorzystać na nowo. Połączyć resztki, by to, co powstaje, miało zupełnie nową jakość. We wspólnocie, którą tworzymy, nie chodzi tylko o miejsce do życia, które bezdomnym łaskawie dajemy, ale o to, że oni wnoszą zupełnie nową jakość do tutejszej społeczności. Tekst manifestu przekazaliśmy osobiście papieżowi Franciszkowi.

Odpowiedział?

Nie, liczymy, że nas odwiedzi.

Spodobałby mu się słoneczniki z kafli i zwierzęta w łazience, która jest „Rajskim Ogrodem”?

Na pewno (śmiech). Nasze mozaiki mają funkcję artystyczną – wzbudzać zdumienie w tym, który przychodzi. Ludzie bezdomni nie są przyzwyczajeni do tego, że ich dzieła są nazywane pięknymi. Przyczepiamy im prostą etykietkę: spieprzyłeś sobie życie, nie dbałeś o rodzinę, zrujnowałeś zdrowie, uzależniłeś się. A my chcemy przekonać ich, że potrafią tworzyć piękno. U nas tworzą ikony, ceramikę. Pracują. Własnymi rękami. Nie ktoś za nich.

Tworzą piękno?

Tak. Chcemy przez to odsłaniać ich godność. Dom ma być piękny, otoczenie ma być piękne, to, co tworzymy, ma być piękne. Największym komplementem jest dla nas, kiedy ktoś przychodzi do domu i szokują go te kolory i kształty.

Kto tutaj mieszka?

Głównie bezdomni, w 99% uzależnieni od alkoholu. Dzielimy ich na dwie grupy. Jedni to ci bez domu, drudzy mieliby gdzie mieszkać, ale z jakiegoś powodu nie chcą wracać. Choć zdarzają się wyjątki. Mieszka u nas Antek, alkoholik po teologii. Kiedy pytamy go, gdzie jedzie na weekend, odpowiada: „Do domu”. Są u nas ludzie, którzy mieli rodziny, ale się rozwiedli. Byli więźniowie. Kilka dziewczyn z bloków socjalnych w Jaworznie tworzy w naszej pracowni rękodzieła.

Ile osób udało się wyprowadzić z bezdomności?

Wiele. Ale nie prowadziłem dokładnej statystyki. Były też śluby…

…śluby?

Tak, „czyste” i „mieszane”. Te pierwsze to nasi mieszkańcy, drugie – jedna osoba od nas, druga z wioski (śmiech). Zawsze opowiadam o małżeństwie, w którym dziewczyna była wolontariuszką, a chłopak był podopiecznym. Teraz oboje mają dobrą pracę i adoptowali dziecko. Kilku parom udzieliliśmy ślubu tutaj, w domu wspólnoty. Byli bezdomni. Część osób dostała mieszkania, część wyjechała za granicę.

Ile osób mieszkało tu te wszystkie lata?

Ok. 600, z czego 400 miało małżonka po drugiej stronie. Wie pan, ile wróciło do swojego współmałżonka?

Połowa?

Nie, trzy. To pokazuje skalę usamodzielniania się. Tu nie chodzi tylko o sprawy socjalne, ale o relacje z innymi.

To jest główny powód, dla którego chcą wyjść z bezdomności?

Tak, drugi człowiek. Muszą znaleźć sens. Wyjść z bezdomności dla kogoś jest łatwiej niż po coś. Bieda tak samo fiksuje na egoizmie jak bogactwo.

Jak tworzycie swoje ikony?

Własnoręcznie. Robimy je z wypalanego drewna, którego nikt już nie chce. Następnie zabezpieczamy drewno specjalnym woskiem i naklejamy reprodukcję ikony. To symbol. Ogień oczyszcza coś, co zostało odrzucone przez innych. A my tworzymy z tego coś pięknego. Potem je sprzedajemy. Wychodzę z założenia, że moralne prawo prosić o pomoc mamy wtedy, kiedy sami coś dajemy.

Część drewna pochodzi z niezwykłego miejsca.

Był rok 2014. Wróciliśmy z Rzymu, z pieszej pielgrzymki szlakiem św. Franciszka. Wtedy spalił się dach katedry w Sosnowcu. Pojechaliśmy pomóc usuwać pogorzelisko. Zobaczyliśmy zwęglone belki. Pomyśleliśmy, że zrobimy z tego 200 ikon i sprzedamy je na odbudowę katedry. Gdy pojawiła się informacja w mediach, w ciągu godziny dostaliśmy 400 maili z zamówieniami. Biskup zgodził się, żeby część dochodu ze sprzedaży ikon szła na nasz dom. 12 osób robiło je przez 5 miesięcy.

Jak będzie wyglądało to miejsce za 15 lat?

Za domem będzie skwer św. Teresy, a w ogrodzie budynek z dużą salą na 200 osób. Będzie można napić się kawy i zorganizować koncert. Idea się nie zmienia. Chcemy robić to co teraz, ale w większej skali. Tworzymy miejsce spotkań, które zmienia myślenie w dwie strony – bezdomnych o ludziach z zewnątrz i ludzi przychodzących o bezdomnych. Są tu dzieci, szkoła, pizza, Msze Święte, wolontariat. Tworzymy w Jaworznie miejsce spotkań w sferze duchowej, kulturowej, zawodowej, społecznej. To miejsce, gdzie można znaleźć oddech od szybkiego życia. Może uda nam się stworzyć coś, co będzie alternatywą dla galerii handlowych (śmiech).

Może być trudno.

Wiem, ale tutaj chodzi też o głoszenie Ewangelii. Mam kłopot z wynoszeniem Chrystusa na sztandary i nakładaniem mu uroczystych koron. Chcemy działać jak działa Bóg, dyskretnie.

Czyli jak?

Tischner powiedział kiedyś, że najpiękniejszą rzeczą, jaką jeden człowiek może ofiarować drugiemu to obudzić w nim godność i poczucie wolności. Właśnie tak chcemy działać.

 

Wesprzyj Więź

Ksiądz Mirosław Tosza mieszka w Jaworznie. Prowadzi wspólnotę „Betlejem”, która pomaga bezdomnym, alkoholikom i tym, którym nie wyszło w życiu. Teraz to 25 osób. Każda z zupełnie inną historią.

Jeśli chcą Państwo pomóc wspólnocie „Betlejem”, są dwie drogi. Przekazanie 1% podatku na Organizację Pożytku Publicznego o numerze KRS: 0000486210 lub wpłata na konto 05 1240 1356 1111 0010 4021 0367.

Najlepiej jednak przyjechać samemu i przekonać się, jak niezwykłe to miejsce. Więcej informacji znajdą Państwo na stronie internetowej wspólnoty: wspolnotabetlejem.pl

Podziel się

Wiadomość