Świat według Ewangelii jest światem wartości odwrotnych do wartości tego świata. Jezus mówi o tym bardzo wyraźnie. Stąd ci, którzy mają się lepiej, mają też zobowiązania w stosunku do tych, którzy mają się gorzej. Po prostu – mówi siostra Małgorzata Chmielewska.
Piotr Żyłka: Czy Siostra jest lewaczką?
S. Małgorzata Chmielewska: Śmiejemy się z Szymonem Hołownią, że jesteśmy katolewakami. To jest oczywiście absurd, bo nikt nie wie, co to znaczy. Czy jestem lewaczką? Ja po prostu staram się brać Ewangelię na serio. Jeśli to jest lewactwo, to możemy tak mnie nazwać. Ale wtedy konsekwentnie musielibyśmy powiedzieć, że Pan Jezus też był lewakiem. To są terminy, które się rzuca, nie mając pojęcia, co one właściwie oznaczają. Staram się być fundamentalistką chrześcijańską. Opisałam to jakiś czas temu na blogu. Jeśli to jest katolewactwo, to proszę bardzo.
Co to znaczy brać Ewangelię na serio?
W każdej chwili życia odpowiadać na wyzwania, które Pan Bóg przede mną stawia, zgodnie z Jego myślą. Czyli starać się patrzeć na świat oczami Boga. A Panu Bogu pewne rzeczy się nie podobają.
Co Mu się nie podoba?
Zło Mu się nie podoba. Niesprawiedliwość, krzywda, cierpienie, wyzysk. Mamy dziesięć przykazań, które stale przekraczamy. To Mu się również nie podoba. W Starym Testamencie grzechem, jaki Bóg wyrzucał narodowi wybranemu, nie była żadna sodomia, tylko niesprawiedliwość społeczna. Bóg jest obrońcą słabych i uciśnionych. Kto wyzyskuje, prześladuje, zadaje cierpienie drugiemu człowiekowi, a już szczególnie słabemu i uciśnionemu, zadaje je Bogu. I to jest w Starym Testamencie bardzo mocno podkreślone. Grzechem największym były: wyzysk wdów i sierot, wyzyskiwanie przybysza, nieuiszczanie zapłaty za pracę. I takie rzeczy Bóg wyrzuca narodowi wybranemu. Nie tak ma wyglądać Królestwo Boże.
No ale my żyjemy tu, na ziemi.
Ok, ale mamy tutaj to Królestwo budować.
Czyli klasyczny liberalizm nie jest właściwy dla chrześcijan?
Jeśli klasycznym liberalizmem nazywamy walkę o byt, wolną amerykankę, egoizm, to zdecydowanie nie. Natomiast liberalizm w sensie wolności gospodarczej, osobistej – jak najbardziej tak. Z tym że do tego musimy mieć dodatkowo państwo rozumiane jako wspólnota, która – mówi o tym wyraźnie katolicka nauka społeczna – ma się troszczyć o najsłabszych. Dlatego musimy przyjąć do wiadomości, że nasze dobra materialne są tylko zadaniem. Taka jest wizja chrześcijańska. Nie mamy tego na wieczność, tylko zostało nam to zadane. Liberalizm w wydaniu egoistycznego dążenia do celu za wszelką cenę – zdecydowanie nie jest do zaakceptowania. Natomiast liberalizm w wydaniu chrześcijańskim – tak.
Ktoś, komu się w życiu udało i urodził się w lepszym momencie, w lepszej rodzinie, z lepszymi zdolnościami albo dzięki swojej pracowitości dorobił się pieniędzy, musi wiedzieć, że one nie są jego własnością. To, że tutaj siedzimy, rozmawiamy sobie i potrafimy prowadzić samochód, to nie nasza zasługa. Tak samo jak nie brak zasług Artura [chłopaka z autyzmem, który mieszka z siostrą Małgorzatą – przyp. red.] sprawia, że jest to człowiek od nas całkowicie zależny. Świat według Ewangelii jest światem wartości odwrotnych do wartości tego świata. Jezus mówi o tym bardzo wyraźnie. Stąd ci, którzy mają się lepiej, mają też zobowiązania w stosunku do tych, którzy mają się gorzej. Po prostu.
Gdyby Jezus spotkał dziś na ulicy bezdomnego żebraka, co by zrobił?
Myślę, że przede wszystkim zatrzymałby się i porozmawiał z tą osobą, spojrzał na nią jak na człowieka, który jest – w ten czy w inny sposób – poniżony. Starałby się zrozumieć, co doprowadziło do tego, że ten człowiek żebrze.
Przykład: niedawno byłam w Opolu, gdzie prowadziłam rekolekcje w duszpasterstwie jezuickim. Jedna ze studentek postanowiła wyprowadzić starą na spacer, czyli oprowadziła mnie po mieście. Wychodzimy z kościoła franciszkanów i widzimy dwie kobiety. Jedna z nich była Rumunką. Stosunkowo młoda. Podeszłam do niej i zaczęłyśmy rozmawiać. Nieźle mówi po polsku, ma pięcioro dzieci, ale pracy nie dostanie. Wynajmuje pokój u kogoś w zamian za opiekę nad starszym człowiekiem. Bardzo sympatyczna pani. Dzieci chodzą normalnie do szkoły. Ona żebrze i to jest jej praca. Więc jeśli ktoś da jej pracę i mieszkanie, to ona bardzo chętnie pójdzie do pracy. To wszystko nie jest takie proste. Przy okazji się okazało, że potrzebuje butów dla dzieci. Więc wróciłam do Zochcina, wysłałam do jezuickiego duszpasterstwa 500 zł i powiedziałam, żeby dziewczyny się zebrały, wzięły dzieciaki do sklepu i kupiły każdemu buty. Tak zrobiły. Takich historii jest mnóstwo. Ta kobieta poniża się do żebrania, bo jest matką i chce utrzymać swoje dzieci. I co my na to?
Inna historia: mój Damu wylądował u mnie z żoną i 12 dzieci. Jedyne, co mogłam im dać, to pokój.
Dlaczego u was wylądował?
Bo była zima. On przyjechał z Rumunii, żebrał i nie mieli gdzie mieszkać. Latem i jesienią mieszkali w jakiejś altance. Mówię do niego: „Damu, dzieci nie będą żebrać”. Najmłodsze miało 6 lat, najstarsze 18. Powiedziałam, że wynajmę nauczyciela. A on mi na to mówi: „Pani Siostro, bardzo dobrze. Jak mi Pani Siostra dać pracę, żeby ja utrzymać rodzinę, to dzieci nie będą żebrać”. Ale Pani Siostra nie była w stanie dać pracy. Wobec tego ubiliśmy interes. Do południa dzieci żebrały, a po południu się uczyły. Damu im wszystkim gotował, dbał o dzieci. Popołudniami uczyły się pisać, czytać, liczyć.
Tak to wygląda. Można krytykować i potępiać, tylko co to da? Oczywiście są bardzo różne przyczyny żebrania, ale zapewniam cię, że żebranie to bardzo ciężka praca.
Czasem słyszę z ambony w kościele, że na sensownie prowadzone dzieła warto dawać, ale osobom żebrzącym pod kościołem to już nie bardzo, bo nie wiadomo, co oni zrobią z pieniędzmi. Czy zawsze dawać? Nawet jeśli wiem, że ktoś wyda kasę na wódkę?
Nie ma na to recepty. Weźmy przykład z alkoholem. Alkoholizm jest straszliwą chorobą. Wielu ludzi jest w takim stanie, że już nie potrafią z tego wyjść. My mamy takich ludzi, którzy są w stanie – zwykle na zimę – być trzeźwi, być wspaniałymi ludźmi. Ale tylko słoneczko przygrzeje i jest koniec. To silniejsze od nich. To straszliwa choroba. Można ją w wielu wypadkach próbować zaleczyć. Alkoholik może przestać pić, ale żeby to się udało, musi być spełniony szereg warunków. Przede wszystkim nie może być tak późno, że człowiek już nie ma połowy mózgu i zdolności logicznego myślenia. Bo ta choroba niszczy system nerwowy i mózg.
Oczywiście gdybyś dawał pieniądze w Krakowie na każdym rogu, tobyś poszedł z torbami w pierwszym miesiącu. To jest jasne. Nie chodzi o to, żeby samemu rozdać wszystko i stanąć w szeregu z tymi, którzy żebrzą. Myślę, że to jest kwestia intuicji i „Bożego spojrzenia”.
Czasem spotka się taką kobietę, o której wcześniej wspomniałam. Mogę podać o wiele więcej takich historii. Kiedyś zatrzymałyśmy się w Jankach pod Warszawą ze współpracownicą. Było zimno, padał śnieg z deszczem. Obrzydliwa pogoda. Wieczór. Podszedł młody chłopak i poprosił o pieniądze na leki. Zaczęliśmy rozmowę. Trzeba mieć pewną wprawę, żeby pytać tak, by człowiek odpowiedział prawdę. Ale nie po to, żeby go kontrolować, tylko żeby mu pomóc. To był chłopak lekko upośledzony umysłowo. Czyli za głupi, żeby żyć samodzielnie, i za mądry, żeby dostać rentę. Matkę i babcię miał ciężko chore. Okazało się, że ma recepty na leki dla siebie i dla matki. Moja współpracownica Tamara wzięła od niego tę receptę. Za leki zapłaciła 200 zł. Zasiłek dla osoby niepełnosprawnej posiadającej specjalne orzeczenie, która nie ma renty, wynosi nieco ponad 600 zł. Więc jeśli się wyda 200 czy 300 zł na leki, to się nie ma z czego żyć.
Renta socjalna – taka, którą ma Artur – to 640 zł plus zasiłek pielęgnacyjny 153 zł. Proszę mi powiedzieć, jak można utrzymać niepełnosprawnego człowieka za takie pieniądze? Na normalnym, ludzkim poziomie – żeby on miał to, co jemu w jego świecie jest potrzebne, co mu daje jakikolwiek komfort życia. Żeby miał swój komputer, dostęp do internetu (gdzie ogląda bajki), żeby co jakiś czas mógł wyjść ze mną na spacer, żeby jadł to, co lubi. Żeby miał leki, a ja mogłabym sobie pozwolić na opiekunkę w czasie, kiedy pracuję. To nie są nie wiadomo jakie rzeczy. Wszystko za 800 zł? Nie bądźmy śmieszni. To jest niesprawiedliwość.
W tym samym czasie są grupy bardzo uprzywilejowane. Nie obchodzi mnie, kiedy korporacja płaci swoim pracownikom 300 tysięcy miesięcznie. To ich sprawa. Ale co innego, jeśli pieniądze z budżetu – czyli nasz wspólny tort – są dzielone niesprawiedliwie. Pewne grupy zawodowe są uprzywilejowane z kasy budżetowej. To jest po prostu skandal. Wiem, że się narażę, ale mówię tutaj o nauczycielach, górnikach, o dużej części rolników. To jest ogromna niesprawiedliwość. Po prostu.
W normalnej rodzinie, jeżeli mamy tort, to dzielimy go sprawiedliwie, dając najmniejszemu najwięcej. To jest normalne, chrześcijańskie rozwiązanie. Najsłabszy dostaje pierwszy i największą porcję. Bo reszta i tak sobie poradzi.
Jak możemy radzić sobie z niesprawiedliwością?
Podział tortu jest w naszym systemie niesprawiedliwy i nie ma nikogo, kto by się odważył to zmienić. Zwróć uwagę, że wszelkie walki rodziców i opiekunów dzieci niepełnosprawnych są przemilczane. Oficjalnie Kościół też się na ten temat nie wypowiada. To też jest skandaliczne. Jeżeli chcemy uważać siebie za chrześcijan, to powinniśmy się zgodzić na to, żeby się posunąć na ławce. My, którzy mamy przywileje, powinniśmy powiedzieć, że rezygnujemy z ich części. Władza tego nie zrobi, bo władza się boi. Interesują ich słupki. Resztę mają w nosie. To my powinniśmy powiedzieć, że rezygnujemy z części przywilejów. W tym kierunku powinno iść kształtowanie chrześcijańskiego sumienia.
Na szczęście są tacy ludzie. Np. przedsiębiorcy, którzy przekazują 25 procent przychodów swojej firmy na cele społeczne. W tym na ekonomię społeczną. Rzecz jednak nie tylko w dawaniu pieniędzy. Chodzi o to, żeby słabym ludziom umożliwić funkcjonowanie w społeczeństwie. Jeśli się robi kursy przysposobienia zawodowego za unijne pieniądze dla ludzi takich jak Artur, to ja uważam to za przestępstwo. To jest wyrzucanie pieniędzy w błoto. Artur nie pójdzie do pracy, nawet jeśli skończy najlepsze kursy. Ale jest wiele działań, które mogłyby polepszyć los takich ludzi jak Artur.
Jakiego typu działania mają sens?
Tutaj, w Zochcinie, robimy spotkania, jeździmy na wycieczki, do teatru. W tym roku byliśmy w Warszawie w teatrze Roma na „Małym Księciu” i w zoo. Byliśmy też 5 dni w Krynicy. To były nieprawdopodobne przeżycia. Nie tylko dla tych niepełnosprawnych, ale także dla ich dorosłych, za przeproszeniem, starych już matek, które nigdy w życiu nigdzie nie wyjeżdżały, bo były uwiązane całymi latami przy swoich niepełnosprawnych dzieciach. Teraz robimy spotkanie opłatkowe. To pozwala tym ludziom wyjść z domu, ubrać się normalnie, być wśród innych. Po prostu zrobić coś przyjemnego.
Budujemy też i remontujemy domy ludziom, którzy żyją w koszmarnych warunkach. W większości z tych rodzin są też osoby niepełnosprawne. Co roku jeden dom. W tym roku skończyliśmy rozbudowę domu rodzinie – w starej chałupie, w jednej izbie żyli: matka z 30-letnią autystyczną córką, syn (żonaty z niepełnosprawną kobietą) z trójką dzieci (w tym jedno niepełnosprawne). Małe dzieci. Na środku izby metalowa koza. Jak to zobaczyłam, to mi na głowie włosy dęba stanęły. Cudem się tam nie spalili. Oczywiście żyli bez wody. Syn pracuje, jest zaharowany. Latem zbiera truskawki. Nie pije. Ci ludzie żyli tak nie z lenistwa, nie z tego, że piją albo im się nie chce. Oni po prostu nie mieli żadnych szans na to, żeby mieszkać jak ludzie. Nie oceniajmy ludzi za szybko.
Dobudowaliśmy dwa pokoje, piękną łazienkę, zrobiliśmy kuchnię. Wyremontowaliśmy ten podstawowy pokój. Ociepliliśmy dach. Teraz jest full wypas. W tym momencie mama z Agatą mieszkają w swoim pokoju, a młoda rodzina ma dwa pokoje dla siebie. Wspólną mają tylko kuchnię.
Ale chyba nie pomagacie wszystkim?
Był u nas pewien facet. Wydawał mi się bardzo niesympatyczny. Policja go przywiozła, bo miał zakaz zbliżania się do rodziny. Wyrok w zawieszeniu na pół roku za przemoc w stosunku do żony. Nie lubimy takich przypadków, ale przyjmujemy wszystkich. I co się okazało? Ten człowiek mieszkał ze swoją ciężko chorą na schizofrenię żoną, ze swoją ciężko chorą na schizofrenię córką i synem alkoholikiem w jednym małym pokoju. Wyobrażasz to sobie? Nawet święty by wyszedł z siebie. Żyć non stop z dwoma chorymi psychicznie osobami w jednej izbie, gdzie nie ma możliwości ucieczki, nie ma wsparcia, nie ma niczego. W którymś momencie się po prostu nie wytrzymuje i wali się na oślep. Taka jest prawda. Więc podkreślam jeszcze raz – nie oceniajmy za łatwo. Sama nie wiem, co bym zrobiła na jego miejscu.
Czasami Artur ma nieprawdopodobne ataki szaleństw i wtedy bardzo trudno mi zachować cierpliwość oraz spokój. I jednocześnie opanować jego ataki, tak żeby nie skończyło się demolką, tylko ewentualnie powykręcanymi klamkami i rozwalonym komputerem. No i żeby on sam sobie krzywdy nie zrobił. W ostateczności – jak mi na przykład lata nago po ulicy – to wzywam pogotowie. Ale ja mam wsparcie. Nie jestem sama. Mogę zawsze kogoś wezwać na pomoc. Nasze dorosłe dzieci, mieszkańców. Potrafię w odpowiednim momencie wezwać pogotowie. Oni podają mu zastrzyk uspokajający.
Będę to powtarzać do znudzenia – nie oceniajmy, bo czasami możemy się bardzo pomylić. Wspomniany pan nie ma miłego charakteru, ale żeby zrozumieć jego dramat, trzeba najpierw poznać różne bardzo trudne konteksty z jego życia.
Czyli dawać wszystkim, czy nie dawać?
Posłuchaj papieża. Franciszek mówi coś, co ja powtarzam od dawna – co nie znaczy, że papież powtarza po mnie, tylko że Ewangelia jest taka sama w Watykanie i Zochcinie (śmiech). Jak spotkasz żebraka, najpierw spójrz mu w oczy. Z tym mamy problem. Żebyśmy rzucania tej złotówki nie traktowali jak haraczu za nasz święty spokój i dobre samopoczucie. Żebyśmy oczami Chrystusa spojrzeli na tego człowieka. Jeżeli spojrzymy oczami Chrystusa, to ten człowiek okaże się kimś zupełnie innym. A gdzieś tam najgłębiej możemy dojrzeć cierpiącego Jezusa. Bo w tym człowieku został zdeformowany obraz Boga. To również za tego człowieka Chrystus umarł. Wszystkim oczywiście nie pomożemy. Ale miejmy tę świadomość, że to jest spotkanie. Pośrednio z Chrystusem.
Ale ja czasem w kościele słyszę, że nie ma sensu doraźnie pomagać, że potrzebujemy pomocy systemowej. A z drugiej strony papież wysyła abpa Krajewskiego na stację metra i każe mu rozdawać pieniądze bezdomnym. Jak to połączyć?
I jedno, i drugie ma sens. Nie mogą nędzarze i głodni czekać, aż my zmienimy systemy. Więc trzeba pracować dwutorowo. Człowiek jest głodny tu i teraz, nie ma gdzie spać tu i teraz. Zmieniając jego sytuację, zmieniamy świat. Chrystus utożsamia się z konkretnym człowiekiem, nie z systemem.
My każemy uchodźcom czekać, aż zakończymy wojnę w Syrii. I co? Mamy zostawić bez pomocy ludzi i kazać im czekać, aż się zakończy wojna, aż ISIS nie będzie? Oni umrą z głodu i zimna. Albo jeżeli nie umrą, to zabiorą od nas to, czego nie chcemy im dać po dobroci. Parafrazując Izajasza: Podepczą nas nogi. Nogi biednych i stopy ubogich.
Ale przecież uchodźcy wcale nie chcą do Polski. Nawet jak ich Unia zmusi, to za chwilę gdzieś uciekną.
A gówno mnie to obchodzi, dokąd oni uciekną. Nie z tego będę rozliczana, dokąd pojedzie Amin, Sara czy ktokolwiek inny. Nie z tego będę rozliczana przed Panem Bogiem.
A z czego?
Z tego, co zrobiłam, kiedy wiedziałam, że Amin, Sara i wszyscy inni są głodni, nie mają gdzie spać i lecą im na głowy bomby.
Ale nie wszyscy są uchodźcami. Część mężczyzn zostawiła swoje rodziny i przyjechała do Europy szukać lepszych warunków do życia. Są zwyczajnymi imigrantami ekonomicznymi.
Oczywiście, że poszukują lepszych warunków! To jest normalne. My, wyjeżdżając na Zachód, też poszukujemy lepszych warunków. Oni przede wszystkim szukają poczucia bezpieczeństwa. Rozmawiałam wczoraj z Grzegorzem. Starszy pan, inżynier, Syryjczyk. Jego dwoje dzieci zostało w Syrii. Syn jest architektem, córka też skończyła wyższe studia. Oboje pracują. Zarabiają 50 dolarów miesięcznie. W Damaszku.
Grzegorz miał dobrze ułożone życie. Uczciwie pracował. Jest na emeryturze, ma 72 lata. I teraz wylądował w obcym kraju, bez znajomości języka. Z malutką walizeczką, w której jest cały jego dobytek. Mieszka u nas, ma maciupeńki pokoik. Na głębokiej wsi polskiej. Porozumiewamy się po rosyjsku. I on jest wdzięczny za to, że jest bezpieczny. Grzegorz został ranny w czasie nalotów. To jest poszukiwanie lepszych warunków? Czy ten człowiek nie chciałby umrzeć u siebie ze swoimi dziećmi i wnukami, w swoim domu, na który całe życie pracował? Ludzie, opamiętajmy się! Oczywiście, że on szukał lepszych warunków. Miasto, z którego pochodzi, już nie istnieje. Można sprawdzić w internecie.
A co do tego, dlaczego przyjeżdżają mężczyźni, a nie kobiety, to sprawa jest bardzo prosta. Jakbyś miał dzieci i zaczęłyby wam bomby lecieć na głowę, to do obcego kraju, do którego trzeba dojść parę tysięcy kilometrów albo przepłynąć łódką przez morze, kogo byś wysłał? Chłopaka czy dziewczynę? No kogo?
Raczej chłopaka.
No oczywiście. To jest logiczne. I zaopatrzyłbyś go w telefon komórkowy. Sprzedałbyś wszystko, żeby dać mu pieniądze na drogę i żeby miał na kartę, bo chcesz mieć z nim kontakt. I do tego dałbyś mu dobry telefon, a nie taki, który padnie za chwilę. Ja bym tak zrobiła.
Załóżmy taki scenariusz, że w Polsce wybucha wojna. Mamy na całym świecie wspólnoty. Wysyłam młode dziewczyny i niepełnosprawnych, żeby im zapewnić bezpieczeństwo. Jakbyś ich ubrał, jeśli do tej pory byłeś normalnym człowiekiem, który normalnie prosperował? Jakbyś ich ubrał? W podarte, brudne spodnie? Czy może wsadzając ich do samolotu, ubrałbyś ich tak, żeby nie odstawali od innych? Uchodźcy, którzy przypływają na pontonach, do tej pory byli normalnymi ludźmi. Mieli swoje dochody, swoje biznesy, swoje pieniądze. Nie dziwmy się, że nie przyjeżdżają tu obdarci i brudni.
Ale wśród muzułmanów mogą być terroryści. Może powinniśmy pomagać tylko chrześcijanom?
Mamy pomagać wszystkim. Jeżeli francuskie i belgijskie służby dały ciała, przez lata tolerując rodzący się terroryzm na swoim terenie, to był błąd. Sytuacja tych krajów jest zupełnie inna niż sytuacja Polski. To są kraje postkolonialne, mają całkowicie inną historię. A my po to płacimy naszym służbom, żeby pracowały. Oczywiście tragedii nie da się całkowicie wykluczyć. To, że u nas nie ma uchodźców, nie znaczy, że któregoś dnia nie przyjdą terroryści, rodzimi wariaci i nie wysadzą Sukiennic na krakowskim Rynku.
Nie uciekniemy od terrorystów?
Powinniśmy raczej zastanawiać się, jak pomagać w integracji. Nienawiść i agresja na pewno w integracji nie pomagają. Agresja budzi agresję. To oczywiste. Kluczowe jest życzliwe przyjęcie. To staramy się robić w naszych domach. Najgorsi ludzie, z potworną przeszłością, jeśli są życzliwie przyjęci, to mamy przynajmniej 90 procent pewności, że nas nie zaatakują. Pozostaje 10 procent, kiedy nas atakują. I my u nas też mamy takie przypadki. Część z tych ludzi miała zaburzenia psychiczne, a część była po prostu łajdakami. Ryzyka się nie wyeliminuje. Pan Jezus też zaryzykował i wiadomo, jak to się skończyło.
Ale ryzyko da się jakoś ograniczyć? Są na to jakieś sposoby?
Trzeba po prostu myśleć. W naszej wspólnocie są zasady, które mają ograniczyć ryzyko. Inna sprawa, że terroryści przylecą raczej samolotem, a nie będą ryzykować życia na pontonie płynącym do Lampedusy. Byliby idiotami. Owszem, mogą potem docierać do obozów dla uchodźców i tam werbować. Przybywają sobie do Europy całkowicie bezpiecznie, a później werbują na fałszywych papierach w obozach. Myślę, że to jest bardziej prawdopodobny scenariusz.
Jeśli nie rozwiążemy problemu obozów dla uchodźców, to będziemy sami produkowali gniewnych, bo to są ludzie doprowadzeni do granic wytrzymałości. Ci, którzy są w obozach albo docierają do wybrzeży Włoch czy Grecji, to ludzie zdesperowani. A człowiek zdesperowany nie myśli logicznie. Pamiętasz te wszystkie obrazki pokazywane w internecie? Jak to na dworcu w Budapeszcie wyrzucali wodę do picia rozdawaną przez policję? Większość ludzi nie wie, jaka to była historia. Ale jak ktoś poszuka głębiej, to się dowie, dlaczego oni tak robili.
Dlaczego?
Dlatego, że wcześniej ta sama policja ich poniżyła, potraktowała jak bydło.
Nasza cywilizacja jest cywilizacją obrazkową. Kto pokaże pierwszy obrazek, ten wygrywa. Nie wnikamy kompletnie w sytuacje ludzi, których widzimy na obrazkach. To jest problem – walka na obrazki. I na hejty. Nikt nie wnika w sytuację tych ludzi. Chrystus mówi wyraźnie: cokolwiek byście chcieli, żeby ludzie wam czynili, i wy im czyńcie. Więc może stańmy tam za tymi drutami, gdzieś na granicy serbskiej albo na dworcu w Budapeszcie jako uchodźcy. Może wtedy coś do nas dotrze i zrozumiemy, dlaczego oni się tak zachowują.
Kiedy mamy do czynienia z uchodźcą, bezdomnym, żebrakiem, jakkolwiek inaczej spragnionym człowiekiem, co powinniśmy mu dać? Wędkę czy rybę?
Jedno i drugie. Jeżeli człowiek nie ma siły, żeby utrzymać wędkę w ręku, to jakim cudem może złowić rybę? Ja nie potrafię obsługiwać wędki na kołowrotek, więc jak do cholery mam złowić rybę? Naprawdę nie potrafię. Zrobię stronę internetową, ale nie potrafię się obsłużyć sama w markecie przy kasach, gdzie się samemu wszystko nabija i płaci, więc jak mnie tylko widzą panie w Tesco w Ostrowcu, to się uśmiechają, bo wiedzą, że trzeba to zrobić za mnie.
Trzeba najpierw dać rybę, nakarmić człowieka, zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa i – przede wszystkim – wysłuchać go. Potraktować jak brata, jak człowieka, a nie jak kłopotliwego petenta – o czym zresztą pisze Jan Paweł II bardzo wyraźnie – a później dopiero, razem z tym człowiekiem, nie dla niego albo za niego, ale razem z nim zacząć uczyć się łowić ryby.
Niektórzy mówią, że wystarczy dać wędkę i zmobilizować do jej umiejętnego używania.
Powiedzenie „nie dajmy ryby, tylko wędkę” to jest gówno prawda. Mamy na to tysiące przykładów. W tej chwili przenosimy kobietę, która mieszkała w kurniku. Do domu, który jej kupiliśmy dzięki Opatrzności Bożej. Opatrzność zawsze przychodzi dokładnie w momencie, w którym jest potrzebna. Pani mieszkała w kurniku z drewnianych desek, o powierzchni 10 metrów kwadratowych. Wdowa z pięciorgiem dzieci i 85-letnią babcią, która mieszkała w komórce obok kurnika. Bez bieżącej wody. Wszystko na końcu świata. Od lat prosiła o ludzkie mieszkanie. Gmina jej nic nie dała. My jej kupiliśmy dom. I to jest ta ryba. Jak ta kobieta w ogóle mogła, żyjąc w tym kurniku, myśleć o pracy? Jej zajęciem było opiekowanie się babcią. Bardzo dobrze to robi. Dostaje za to 500 zł. Ale nie o pieniądze tu chodzi. Kiedy zmarł jej mąż, to babcia się nią zajmowała. I ona teraz jej za nic nie odda, mimo że ją do tego często namawiano.
Najpierw trzeba ludziom zapewnić ludzkie warunki życia. A dopiero potem można oczekiwać, że ktoś pójdzie do pracy. Więc w tym wypadku wędką są po prostu godziwe warunki życia. A później możemy myśleć, jak pomóc tym ludziom tak, żeby potrafili łowić ryby sami. Trzeba im towarzyszyć. Dać im wędkę. Nauczyć ją obsługiwać. Co z tego, że siądę na brzegu rzeki, jeśli nie mam wędki. Jeść mi się chce, ale nie mam siły i nie mam wędki.
Gadanie, że wystarczy dać wędkę, to są idiotyzmy. Wszystko zależy od sytuacji konkretnego człowieka. Przychodzą do nas ludzie bezdomni, którzy potrzebują tylko jednego – dachu nad głową i dwóch tygodni. Znajdują pracę, wynajmują sobie mieszkania i idą dalej. Ale są też tacy, którzy są z nami 3, 4, 5 i 10 lat, a są też i tacy, którzy pewnie będą z nami do końca życia.
Nie ma dla Siostry beznadziejnych przypadków?
Nie ma. Tylko każdego trzeba poważnie potraktować. Co ma zrobić wychowanek domu dziecka? Kiedy kończy 18 lat, słyszy: „Dziękujemy. Do widzenia”. Albo wychowankowie ośrodka opiekuńczo-wychowawczego, w którym przebywają również dzieci upośledzone w stopniu lekkim, a więc niemające prawa do renty? Kończą 18 lat i mają sobie sami radzić. Co oni mają zrobić? Dostają 6000 zł do łapy i do widzenia. W większych miastach dostają jeszcze mieszkanie socjalne.
Tracą wszystko i często już z wyrokami – za niespłacone kredyty, które biorą na komórki i inne rzeczy – trafiają do nas. Są już przestępcami. Policja się wokół nich kręci. My najpierw musimy ich wykupić, żeby nie poszli do więzienia. Spędzają u nas zwykle 3–4 lata i dopiero wtedy, kiedy mają już nie 18, ale 20 kilka lat, po intensywnej współpracy z nami, często po ukończeniu szkoły i zdobyciu zawodu, postaraniu się o mieszkanie, nauczeniu się normalnego życia, idą dalej. Wtedy dopiero jest duża szansa, że się sami utrzymają. I tak się dzieje.
Część z nich mam wśród znajomych na Facebooku. Oczywiście mi mózg w poprzek staje, jak mój Krzysiu pisze „Polska dla Polaków”, ale dobra. Niech mu będzie. Ważne, że nie ćpa, ma mieszkanie, ma dziewczynę i pracuje. Normalnie żyje. Dał radę.
Małgorzata Chmielewska – siostra zakonna, przełożona Wspólnoty „Chleb Życia”. Prowadzi domy dla bezdomnych, chorych, samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Z troską wyraża się o osobach z marginesu. Osoby wykluczone próbuje przywrócić do społeczności poprzez stworzenie dla nich miejsc pracy. Dlatego powołała specjalne manufaktury, w których pracują osoby bezdomne i chore.