Amerykańska lewica, a w jej ramach także „postępowi katolicy”, chciałaby definiować wojny kulturowe jako przesadne skupianie się innych katolików, a także niektórych politycznych konserwatystów, na sprawie ochrony życia, sporze o naturę małżeństwa, kwestiach LGBT i wolności religijnej. Myślę, że to fałszywa definicja, mająca na celu zamknięcie dyskusji na te tematy, na które lewica (włączając w to lewicę katolicką) reaguje rozdrażnieniem czy wręcz zażenowaniem.
Moje rozumienie sytuacji jest takie: agresywne ataki na tradycyjną moralność, a zwłaszcza na moralność mającą korzenie biblijne, narastają przez mniej więcej ostatnie czterdzieści lat. Są one prowadzone przez tych, którzy – idąc za radą Antonio Gramsciego – rozpoczęli „wytrwały marsz przez instytucje”, w imię antropologii redukującej osobę do kłębka pożądań, których zaspokojenie jest jedyną treścią tego, co nazywa się „prawami człowieka”.
Obecnie, pod rządami Baracka Obamy, te ataki kulturowe przyjmują ostre formy polityczne i prawne, a najlepszym przykładem jest determinacja rządzących, aby nagiąć instytucje polityczne do swojej woli w kwestiach takich jak środki antykoncepcyjne i wczesnoporonne czy opieka zdrowotna. Równolegle mamy do czynienia z zamachem Sądu Najwyższego na demokrację – przykładem jest decyzja dotycząca „małżeństw” homoseksualnych w 2015 roku albo zupełnie niedawny sprzeciw wobec, w oczywisty sposób rozsądnych, regulacji medycznych dla klinik aborcyjnych. A zatem – jeśli mamy do czynienia z wojną kulturową, to wojnę tę wypowiedziała kulturowa i polityczna lewica, która jest gotowa użyć agresywnych metod walki: od dręczenia i zawstydzania, aż po kary sądowe.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” jesień 2016 (dostępnym także jako e-book).