Jesień 2024, nr 3

Zamów

Warlikowskiego Requiem dla Europy („Francuzi”)

Srogo się zawiedzie ten, kto by we „Francuzach” Krzysztofa Warlikowskiego chciał doszukiwać się Proustowskiej magdalenki, która miałaby utrwalić przeszłość. Wbrew tytułowi ostatniego tomu – „Czas odnaleziony”, do żadnego odnalezienia czasu, ani jego wskrzeszenia, ani ustanowienia nowego niestety nie dochodzi. Powieść Prousta, a właściwie konstrukcja postaci z tej powieści, potrzebne są Warlikowskiemu, by ogłosić koniec Europy, przynajmniej takiej, jaką znaliśmy dotychczas.

Po „Uległości” Houellebecqa „Francuzów” Warlikowskiego ogląda się jak prequel do powieści francuskiego autora. Jeśli jednak Houellebecq ukazuje „nowy, wspaniały świat”, który ma zostać ustanowiony po upadku dotychczasowej Europy, to Warlikowski nie zapowiada żadnego świata, ukazuje jedynie mechanizmy rozpadu starego. Może dlatego tak blisko mu momentami do „Melancholii” Larsa von Triera – filmu o końcu, który jest nieuchronny. „Francuzi” to elegia, to requiem dla Europy, dla tej „Eurowiochy” – jak w swym nieco patetycznym monologu-manifeście mówi ubrany w mundur lotnika z biało-czerwoną naszywką Robert de Saint-Loup (Maciej Stuhr). Ta Europa, którą w ostatniej scenie uosabiają siedzący na krzesłach bohaterowie, jest zgrzybiała. Jest jak dawna piękność Odety de Crécy (Maja Ostaszewska) i Oriany de Guermantes (Magdalena Cielecka): sztuczna i podtrzymywana grubym makijażem. Mnie – księdzu przypomniały się zaraz słowa papieża Franciszka, który w Parlamencie Europejskim w Strasburgu nazwał Europę „babcią”. I chyba jest to słuszne skojarzenie. „Przed śmiercią musimy się trzymać razem” – mówi leciwa Oriana. Czy to jedyny plan na przyszłość?

Wesprzyj Więź

Trudno w tej inscenizacji mówić o wydarzeniach w sensie ścisłym, które miałyby napędzać fabułę czy intrygę, która zarysowana jest jedynie szkicowo. Nie o wydarzenia jednak chodzi, ani o akcję. To, co interesuje Warlikowskiego to relacje międzyludzkie, ich wzajemne stosunki, miłości, namiętności, pożądanie, zdrady czy powroty – i to w najróżniejszych możliwych konstelacjach. Pod tym względem światy się chyba nie zmieniły: ten z przełomu XIX i ten z początku XX wieku. Wciąż namiętności zdają się rządzić ludźmi o wiele bardziej niż racje. W rozdawanym przed spektaklem skrypcie przy nazwiskach postaci umieszczono znaczki, które definiują postaci: arystokracja, małżeństwo, preferencje seksualne, żydowskie pochodzenie czy antysemityzm. To właśnie te dwie ostatnie cechy zdają się być dla Warlikowskiego najważniejsze: seksualność i stosunek do Żydów. Sprawa Dreyfusa stanowi bowiem tło dla przedstawionych wydarzeń. Okazuje się, że pejzaż moralny belle époque wcale nie był taki belle, a salony to często upudrowane domy schadzek. To świat – jeśli można dokonać tego przeniesienia z kultury brytyjskiej – powiktoriański, gdzie rygoryzm moralny zakrywa gotujące się w ludzkich ciałach i duszach namiętności: miłości skryte i potajemne, skonsumowane i platońskie, zamaskowane i demonstracyjne.

Wraz z innymi twórcami spektaklu Warlikowski maluje ten świat miękką ręką. Wielu scenom towarzyszą projekcje wideo, które przydają mu dotykowej plastyki, choć czasami są aż nazbyt dosłowną ilustracją głoszonej tezy. Przejmująca muzyka Jana Duszyńskiego wraz z songami śpiewanymi przez Rachelę – a są to kompozycje D. Lyncha – momentami przypomina atmosferę z filmu „Twin Peaks”, co nadaje przedstawieniu wymiar niemal oniryczny. Poszczególne sceny są jak obrazy, dobrze skomponowane, w jaskrawych kolorach. No i szklana niby-klatka, niby-dom, niby-loża teatralna. Tam zbiera się salon, tam przesiaduje arystokracja, którą oglądamy trochę jak zwierzęta w zoo. Jak się skończy ten dawny świat? Jest w spektaklu taki fragment, w którym Baron de Charlus (Jacek Poniedziałek) wygłasza monolog o Pompejach. Porównuje on Paryż czasów pierwszej wojny światowej do Pompei zasypanych przez Wezuwiusza. Jak wiadomo, na ścianie jednego z pompejańskich domów odczytano napis „Sodoma i Gomora”. To biblijne wyrażenie zawierające nazwy dwóch zniszczonych przez Boga miast wciąż pozostaje synonimem zła toczącego cywilizację (taki tytuł nosi też IV tom cyklu Prousta). Ten, kto umieścił ten napis zapewne połączył naturalną klęskę z nadprzyrodzonym działaniem Boga. To przecież musiała być kara za coś. Piotr Gruszczyński, współautor „Francuzów”, w jednym z wywiadów mówi: „Myślę, że ten obraz Pompei jest mocny i wciąż aktualny. […] Czekamy na popiół jakiegoś Wezuwiusza”. Katastrofa zdaje się być nieuchronna. „Ten świat – mówi z kolei Warlikowski – tak piękny jest jednocześnie winien katastrofie, w której się dziś znaleźliśmy. Ta katastrofa jest też naszą projekcją na przyszłość. Jesteśmy świadkami nieustającego, nawracającego procesu barbaryzacji”. To ważne słowa w czasie, gdy w obliczu przybywający do Europy imigrantów mówi się chętnie o nowej inwazji barbarzyńców. „Francuzi” Warlikowskiego zdają się mówić, że nie potrzebujemy żadnych nowych barbarzyńców. Sami sobie gotujemy barbarzyński los.

„Francuzi”, reż. K. Warlikowski, VIII Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog – Wrocław, 23.10.2015 r.

Podziel się

Wiadomość