Spektakl „W jej ustach kamienie” teatru „Mau”, wyreżyserowany przez Lemiego Ponifasia i przywieziony z nowozelandzkiego Auckland i pokazany w ramach VIII Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog – Wrocław łatwy do oglądania nie jest. I to z wielu powodów. Zagrany (czy to dobre słowo?) po maorysku, bez możliwości polskiego przekładu, wymaga od widza odbioru na wskroś kontemplatywnego. Gdy nie ma słów, całą treść trzeba chłonąć obrazem, melodią głosu, brzmieniem muzyki. „W jej ustach kamienie” to spektakl nie tylko zaśpiewany i zatańczony. To teatr rytualny, powściągliwym gestem i ściśle wymierzonym krokiem odmalowujący całą opowiadaną rzeczywistość w ciemności, którą tylko czasem i tylko gdzie niegdzie przebija zimne światło.
Nowozelandzki spektakl buduje dziesięć kobiet, które na scenie wskrzeszają starą, maoryską tradycję przekazu ustnego. Śpiewane pieśni, chóralne oratorium, nawoływania, recytatywy i inkantacje – wszystko w kompletnie dla polskiego widza nieznanym języku – tworzą niezwykłą atmosferę kobiecego obrzędu. Według wierzeń Maorysów pierwszym człowiekiem była kobieta. To ona jest kwintesencją człowieczeństwa jako ta, która daje życie. Ale spektakl nie jest aktem uwielbienia kobiecości. To o wiele bardziej rytuał żałobny. Nie bez powodu jednym z najczęściej pojawiających się w spektaklu gestów jest zasłanianie i odsłanianie twarzy rękami. „Mój sprzeciw / Kobiecy / Niech trwa / Po wsze czasy” – śpiewa jedna z nich. To sprzeciw wobec aktów niewoli, opresji, poniżenia, które wciąż są częścią maoryskich i nie tylko maoryskich kobiet. Przychodzi jednak moment, kiedy żałobnice przekształcają się w wojownice. Jest w spektaklu chwila, gdy na scenie pojawia się tylko jedna z nich i z oszczepem w ręku wykonuje taniec zapowiadający wojnę, zemstę, odwet. „Musimy powstać i powstaniemy!”.
Kiedy oglądałem ten spektakl, przypomniał mi się inny – „Magnifikat” Chóru Kobiet w reż. Marty Górnickiej, który był pokazywany w ramach warszawskiego „Dziedzińca Dialogu”. Praca teatru „Mau” była jakby rewers tamtej scenicznej wizji. Górnicka operowała dynamicznym ruchem, bliskością, bezpośredniością. Ponifasio stawia na statyczność, monochromatyczność, hieratyczność przedstawienia. W kontemplacji jego wizji nie przeszkadza nam kolor, bo go nie ma, ani nawet twarze kobiet zanurzone w nieustannym półmroku. Wszystkie aktantki (bo trudno je nazwać aktorkami) są do siebie bardzo podobne: jednakowo uczesane, ubrane w jednakowe, ciemnopopielate, długie suknie, stają się jakby kimś jednym. W jasnym, pełnym światła przedstawieniu Chóru Kobiet dominowała dyskursywna publicystyka buntu, domagającego się wielu słów. Tutaj otrzymaliśmy obrzęd, w którym słowo pojawia się tylko wtedy, gdy to konieczne, a gdy z powodu niezrozumienia go brak, wystarczyć musi sama melodia inkantacji wspomaganych bardzo niepokojącym, przenikliwym, momentami aż przeszkadzającym, dźwiękiem.
Kiedy kobiety wyszły do ukłonów, na ich twarzach zagościł oczywiście uśmiech. I trudno, by było inaczej. Ale ich twarze jeszcze przed sekundą miały zupełnie inny wyraz. „W jej ustach kamienie” – jak głosi wers wyjęty z wiersza maoryskiej poetki, Romy Potiki. Kamienie w ustach nie pozwalają mówić – to prawda. Ale to właśnie z kamieniami w ustach Demostenes uczył się wymowy. Kiedy ci, którym każe się milczeć, odzyskują głos, zaczynają krzyczeć, a ich głos staje się doniosły. I o tym chyba właśnie jest ten spektakl. O kobietach, które odzyskują głos. I stają się słyszalne. Bo to głos dumy: „Chodź, panno, pójdźmy / gdzie nas oczyszczą i wyniosą”.
Lemi Ponifasio/Mau, “W jej ustach kamienie”, VIII Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog, Wrocław, 18.10.2015 r.