Nie myśleli o swoim małżeństwie w perspektywie świętości. Jednak to właśnie oni stali się pierwszą wspólnie kanonizowaną parą małżeńską w historii Kościoła.
Początek wieku XXI zapisze się w annałach katolickiej duchowości jako czas oficjalnego uznania nowego modelu duchowości i świętości, jakim jest para małżeńska. W październiku 2001 r., Jan Paweł II ogłosił błogosławionymi Marię i Alojzego Beltrame Quatrocchi. Przełomową decyzją było również wyznaczenie daty ich liturgicznego wspomnienia na dzień rocznicy zawarcia przez nich sakramentu małżeństwa. To sygnał, że „narodziny da Boga” to w istocie nie dzień śmierci. Życiem dla Boga może być zwyczajne, dobre życie ziemskie.
Siedem lat później odbyła się beatyfikacja Zelii (1831-1877) i Ludwika (1823-1894) Martinów. Właśnie oni – nieprzypadkowo podczas obrad Synodu Biskupów o rodzinie, 18 października 2015 r. – zostali wspólnie kanonizowani jako pierwsza w historii Kościoła para małżeńska.
Dalecy – bliscy
Martinowie znani są przede wszystkim jako rodzice św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Ich życie i duchowość są mocno zakorzenione w XIX-wiecznej drobnomieszczańskiej obyczajowości. Istnieje hagiograficzna literatura na ich temat, ociekająca lukrem pobożności, którą trudno czytać. Po zeskrobaniu tej nieaktualnej otoczki kulturowej można jednak zobaczyć żywych ludzi, którzy przeżywali problemy podobne do naszych.
Zelia nie zaznała miłości w domu rodzinnym. Nigdy nie miała nawet najmniejszej lalki. Mówiła, że jej dzieciństwo było „smutne jak całun”. Oboje marzyli o życiu „w pełni poświęconym Bogu”, co rozumieli jako życie zakonne. Nie przyjęto ich jednak do klasztorów – Ludwik za słabo znał łacinę, a Zelii odradziła życie zakonne siostra przełożona.
Przed ślubem, który odbył się o północy 12/13 lipca 1858 r., znali się zaledwie trzy miesiące. Rankiem w dniu ślubu Zelia odwiedziła rodzoną siostrę w klasztorze i – jak wspomina – „wypłakałam wszystkie moje łzy”. Tak bardzo tęskniła za życiem zakonnym. Wychodząc za mąż, niemal nic nie widziała na temat pożycia seksualnego. W konsekwencji przez pierwsze blisko dziewięć miesięcy małżonkowie powstrzymywali się od seksu. W końcu jednak mądry spowiednik nakłonił ich do współżycia.
Matka i businesswoman
Mieli dziewięcioro dzieci, z których czworo wcześnie zmarło. Pięć pozostałych córek wstąpiło do zakonu, z czego cztery do karmelitanek. Ciężarna Zelia pisała w liście: „Kocham dzieci do szaleństwa. Urodziłam się po to, by je mieć”.
Obydwoje ciężko pracowali zawodowo. Ludwik był zegarmistrzem-jubilerem, a Zelia kierowała warsztatem wyszywającym misterne luksusowe koronki. Rozkręcając interes, Ludwik miał nawet zgodę spowiednika, by jego zakład był czynny w niedzielne przedpołudnia, ale ostatecznie nie korzystał z tego przywileju.
Lepszym źródłem dochodów okazała się praca Zelii. Była ona poważną businesswoman, gdyż kierowała pracą kilkudziesięciu kobiet zatrudnionych do wyboru koronek. Pisała w jednym z listów: „Jestem zupełną niewolnicą z powodu ciągłych zamówień”. Innym razem zaś: „Mam tyle utrapień z tymi koronkami z Alençon, które są dopełnieniem wszystkich moich kłopotów. To prawda, że zarabiam trochę pieniędzy, ale, mój Boże, jak mnie to drogo kosztuje!”.
Kazania jako pokuta
Martinowie doświadczali wielu trudności rodzinnych – śmierć dzieci, 11-letnia choroba Zelii zakończona jej wczesną śmiercią, niemożność karmienia dzieci piersią ze względu na nowotwór, opieka nad starzejącymi się rodzicami, duże kłopoty wychowawcze z jedną z córek.
Byli żarliwymi katolikami, ale nie bigotami. Chętnie korzystali z rozrywek. Zelia cieszyła się, gdy ich córki były modnie i ładnie ubrane. Ludwik dobrze grał w bilard, znał na bieżąco literaturę piękną.
Zelia krytycznie oceniała słyszane kazania. Pisała raz: „Mamy od tygodnia dwóch misjonarzy, którzy prawią nam trzy nauki dziennie. Według mnie, jeden nie mówi lepiej od drugiego. Z obowiązku jednak chodzimy ich posłuchać i, dla mnie przynajmniej, jest to jeszcze jedna pokuta więcej”.
Przede wszystkim zaś bardzo mocno się kochali. Zelia pisała mężowi: „Byłoby dla mnie niemożliwością żyć z daleka od Ciebie”. On odpowiadał: „Czas dłuży mi się i nie mogę się doczekać, kiedy znajdę się blisko Ciebie”. Wedle jej słów ich „uczucia były zawsze nastrojone na jeden ton”.
Nie myśleli jednak o swoim małżeństwie w perspektywie świętości. Nie widzieli go jako swojej drogi uświęcenia. To nie te czasy. Paradoksalnie jednak to właśnie oni stają się pierwszą wspólnie kanonizowaną parą małżeńską w historii Kościoła.
Obecnie pora na świętość specyficznie małżeńską. Współczesnym katolickim małżonkom bardzo przydałaby się taka święta para małżeńska, której droga uświęcenia przebiegało wyraźnie i świadomie właśnie poprzez małżeństwo. Nie mogę się doczekać zwłaszcza takich współczesnych świętych, którzy byli nie tylko rodzicami, ale także teściami i dziadkami.
Artykuł opublikowany w “Tygodniku Powszechnym” nr 42/2015