Wieś Borówka nie jest wymarzonym miejscem do miłości. Baśce nie wystarcza już jej mąż Jasiek: za wiejski, zbyt przaśny, beznadziejnie zwyczajny. Gdy pojawia się Leszek z Wrocławia – ten obcy – skrywane namiętności, nadzieje, pragnienia wybuchają ze zdwojoną siłą. Obcego wieś wygoni, a Baśka sama ją opuści, by szukać szczęścia gdzieś w świecie. Jej powrót będzie jednak tragiczny. Brat zakuje ją w łańcuch, mąż w łańcuchu poprowadzi ją przez wieś, a swoje życie zakończy powieszona w stodole, pod którą wieś – niby dla żartu – podłoży ogień. Spektakl w reżyserii Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak (PiK) pt. „Gdy przyjdzie sen. Tragedia miłosna” pokazywany na scenie Lubuskiego Teatru jest nie tylko o miłości tragicznej, jest także o złu, które ciągle czai się w nas.
Mimo tego, że rzecz dzieje się na wsi, trudno ten spektakl nazwać socjologicznym obrazkiem. To nie jest jakaś popegeerowska, moralnie zdeprawowana wieś. To nie jest wieś czasu ustrojowego przełomu, gdzie nagle świat się rozpada, a ludzie tracą moralne punkty odniesienia. To prawdziwa, wiejska wieś z kościołem gdzieś pośrodku. Wieś, gdzie się pracuje na roli, doi się krowy, chodzi się na zabawy, spowiada się u proboszcza. Wieś – model. To ważne, aby przyczyn tragicznych wydarzeń nie złożyć na karb społeczno-moralnego wykorzenienia, za dokonujące się zło nie obwinić czasami okoliczności. W tę tradycyjną, swojską wieś wkracza nagle „ten obcy” – Leszek z Wrocławia, który przynosi ze sobą wszystko, czego we wsi nie ma: miejską urodę, ogładę, inność. Znudzona wsią Baśka daje się mu uwieść. Ta, która nieustannie narzeka na wewnętrzny chłód, daje się rozpalić obcemu mężczyźnie. Dalej historia potoczy się już sama. Jasiek z kolegami ze wsi – tak po męsku – spuszczą Leszkowi manto i wyślą z powrotem do miasta. Baśka pojedzie za nim, by szukać szczęścia, którego nie znajdzie. Jasiek będzie zapijał smutek po zdradzie żony i szukał pocieszenia w ramionach innych kobiet. Aż karta się odmieni i Jasiek wygra szóstkę w Totka. Ale wieś już go takiego nie chce: zgrywnego, miejskiego, z kasą i rozdawanymi w reklamówkach prezentami dla wszystkich. Powrót Baśki do wsi także nie wróży nic dobrego. Brat potraktuje ją jak psa, nakładając jej łańcuch na szyję, mąż ją z łańcuchem poprowadzi przez wieś. Znikąd przebaczenia. Pozostaje belka w stodole. Wieś podkłada ogień, podobno „tylko dla żartu”, by Jasiek zrozumiał. W płonącej stodole Baśka kołysze się na łańcuchu. Jasiek biega za wodą. Na próżno jednak. Spirala zła sięga zenitu, pochłaniając ludzkie życie.
W tym spektaklu o miłości, miłości jest coraz mniej, a za to coraz więcej zła: od wiejskiego, a jeszcze niegroźnego, samosądu nad Leszkiem, przez łańcuch pogardy założony na szyję Baśki – łańcuch, którego dzisiaj nie zakłada się nawet psu, po zbiorową egzekucję wsi na niewiernej żoną. A przecież – zdawałoby się – „wieś spokojna, wieś wesoła”. Skąd więc nagle zło? Może przyszło wraz z obcym, z miasta, ze świata? Czy to nie Leszek z miasta zaburzył moralne status quo? Nie. Wszystko tliło się już dawno i buzowało podskórnie, gotowe by wyjść na wierzch i się ujawnić. Potrzebny był tylko katalizator, wyzwalacz – ktoś, kto uruchomi machinę zła. Ten obcy i inny okazuje się bardzo niebezpieczny. To on wytrąca nas z tak dobrze znanego układu norm i ludzkich odruchów. Każe nagle skonfrontować się z nową sytuacją. Kwestionuje nasze życie. A może nawet trzeba powiedzieć, że w nie wtargnął. I teraz nas sprawdza. Nie, on nie przyniósł zła. On je w nas tylko obudził.
Analizując nasze relacje wobec uchodźców, ks. Andrzej Luter tak pisze o postawie odrzucenia: „Skoro zło jest wokół nas, nie ma go w nas. W oblężonej twierdzy przycupnęły anioły, które za murem i za fosą widzą tylko diabła”. Zdarza się, że w debacie o innych i obcych rodzi się w nas to właśnie przekonanie: zło przychodzi stamtąd i wraz z nimi. To pozwala nam przerzucić odpowiedzialność (prawie) za wszystko na tych, którzy przychodzą. Żyjemy w złudzie, że separując się od nich, odseparujemy się od zła, zapominając, że jest ono przyrodzoną właściwością każdego człowieka, wszak „bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika” i każdy go nosi w sobie. Chcąc się odseparować od zła, trzeba by oddzielić się murem nie tylko od obcych, ale także od swoich, a na koniec od samego siebie. Przypomina mi się film pt. „Osada” (The Village), który za pomocą romantycznej i tragicznej historii opowiada właśnie o tym: o niemożności ucieczki od zła. Nadzieja, że zamykając się odizolowanej osadzie pośród lasu, można będzie uniknąć zła, okazuje się jednak płonna. Zło nie jest gdzieś „w świecie”, zło jest po prostu pośród ludzi, do zbrodni dochodzi bowiem także w tej odseparowanej społeczności. Paradoksalnie, to właśnie ten odrzucony świat przyniesie pomoc, tam bowiem trzeba będzie się udać po antybiotyki. Otóż zło i dobro są zarówno tu, jak i tam. A do uruchomienia zła czasami nie trzeba żadnych „innych”, wystarczą swoi. Tak jak to było przed laty w Połańcu, gdzie morderstwa trojga ludzi dokonali swoi, ze wsi, w noc Bożego Narodzenia, po wyjściu z pasterki.
Na koniec spektaklu w Lubuskim Teatrze rozlega się pieśń dziadowska: „Bóg pokręcił głową / Stworzę świat na nowo / Człowieka lepszego od tego starego / Już nie z żebra, tylko z serca / By kochał drugiego”. Czy rzeczywiście człowiek jest „do poprawki”? Czy rzeczywiście jesteśmy ludźmi „starymi”, „bez serca”? To, co wydarzyło się w fikcyjnej Borówce czy – niestety! – prawdziwym Połańcu jest w zasięgu naszych rąk, a właściwie naszego serca, wszak „z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym”. Największym wyzwaniem nie jest oddzielenie się od zła, gdyż – powtórzmy to raz jeszcze – trzeba by oddzielić się od samego siebie. Wyzwaniem jest pokonanie zła w sobie, taka przemiana serca, by nie pozwolić się dać obudzić złu.