Jesień 2024, nr 3

Zamów

Urszula Kozioł: Jedną rozmową jesteśmy

Urszula Kozioł. Fot. Materiały prasowe

Kiedy brakuje łez, płacze się słowami – mówiła poetka Urszula Kozioł w 2015 roku.

Anna Augustyniak: Umieranie wciąż i wszędzie się przydarza. Panią spotkała śmierć męża. To doświadczenie sprawiło, że Pani głos zabrzmiał mocno…

Urszula Kozioł: Nie mogłam dłużej milczeć. Słowa dławiły się płaczem i wytrącały z ręki długopis. Gromadziły się porozsypywane po domu na karteluszkach ze strzępami zaczątków wierszy. Całymi miesiącami szukałam po omacku drogi wyjścia z tego zakleszczenia. Nie potrafiłam dać ujścia temu, co bezsłownie wzbierało we mnie i mnie obezwładniało. Już zabrakło mi łez. A kiedy brakuje łez, płacze się słowami.

Któregoś dnia przykuł moją uwagę esej Pietra Citatiego w „Corriere della Sera” na temat snu Achillesa o poległym w bitwie Patroklesie, który ukazał się jako rozpoznawalny cień. Lecz Achilles nie był w stanie ani objąć utraconego przyjaciela, ani przycisnąć go do piersi, bo przecież cienia nie sposób objąć: cień uchyla się przed czyimkolwiek dotknięciem, rozprasza się i znika. Homera czytałam całe wieki temu, ale właśnie wróciłam z pierwszej w życiu podróży do Turcji, zahaczyłam tam o Troję, więc cała ta sytuacja głęboko mnie poruszyła. Sięgnęłam ponownie do „Iliady” – i tak dzięki Homerowi, via Pietro Citati i via turecka podróż moja wewnętrzna zapora podniosła się, a spiętrzone, trzymane na uwięzi słowa runęły, zupełnie bez oglądania się na to, czy znajdą sposób na wypowiedzenie tego, co ze swej natury bywa niewymawialne.

Głos ptaków ciągnących w przelocie, ten jednostajny dźwięk rozlegający się wysoko w powietrzu i wielokrotnie powtarzany to inaczej klangor. I tak zatytułowała Pani ostatni tom poezji, dedykując go mężowi i w ten sposób wpisując śmierć w kontekst biograficzny. Feliks Przybylak to przede wszystkim człowiek, z którym spędziła Pani pół wieku, ale także tłumacz Gottfrieda Benna, Roberta Musila, Ludwiga Wittgensteina, Angelusa Silesiusa, Georga Trakla, Rainera Marii Rilkego, Bertolta Brechta. Jako pierwszy w Polsce tłumaczył Paula Celana…

– Poeci w znacznej mierze bywają również tłumaczami własnych wierszy, bo przenoszą je z bezsłownej magmy w przestrzeń słowa. Oboje z Felkiem lubiliśmy czytać sobie na głos wiersze różnych autorów. On głośnym, wielokrotnym czytaniem wsłuchiwał się w podskórny sens i melodię poezji. Zabierał się do tłumaczenia tak, jak do pracy zabierali się malarze ikon: z czystym sercem, z jasnością w duszy, bezinteresownie i z pełnym oddaniem. Bo tłumaczył z potrzeby serca, rzadko na czyjeś zamówienie. Lubił odkrywać wiersze jeszcze nieodkryte przez innych.

Kiedy z biegiem lat zostaje się bez przyjaciół, bez bliskich osób, zawsze jest jeszcze możliwość rozmowy z innymi poetami czy z postaciami z ich utworów, niezależnie od tego, z jakich wywodzą się epok

Urszula Kozioł

Udostępnij tekst

Niektórzy tłumacze chętnie kroczyli jego śladem, Felek bezwiednie torował drogę, swoją interpretacją nierzadko otwierał czyjś hermetyczny ze swej natury wiersz, zwłaszcza tak najeżony neologizmami i idiomami, jak to było u Celana. Kiedy w latach 60. otrzymał w podarunku od profesora z Göteborga szczupły tomik Celana, zatonął w nim. Celan w tym czasie nie zdobył jeszcze popularności na świecie i nie był upragniony przez naszych wydawców w moczarowskiej dobie. Gotowy tom przekładów jego wierszy – odesłany przez Skwarnickiego z Krakowa z notką, że „mamy własnych poetów oczekujących na druk” – utknął na parę lat w szufladach PIW‑u i dopiero po śmierci Celana ujrzał wreszcie światło dzienne dzięki Stefanowi Lichańskiemu, no i dzięki temu, że oficjalnie wycofano się z moczarowskiego dyktatu. A potem w przekładzie Feliksa, w Wydawnictwie Literackim, ukazał się obszerniejszy wybór w dwujęzycznej serii. I po kilku dniach cały nakład był wyczerpany!

Felek kochał swoich autorów. A niektórych, jak Goethego i Musila, wprost wielbił. Usiłował ostrożnie i bez uszczerbku przeprowadzać wiersze swoich poetów w przestrzeń innego języka, tak jakby przeprawiał się z nimi na drugi brzeg przez rwący nurt. Nie ścigał się z nikim. Nikomu nie zawiścił. On po prostu chciał się z innymi dzielić swoim odkryciem, swoim zachwytem. Te przekłady to były jego podarunki, to były zaproszenia do bycia razem osób, które nie musiały wcale znać się ze sobą. Ci tłumaczeni przez niego poeci zamieszkiwali z nami, przywoływał ich do naszego domu, aż czuło się ich obecność.

Gdyby mąż nie czytywał Pani swoich tłumaczeń, choćby klasyka weimarskiego, Friedricha Hölderlina, czytelnicy nie dostaliby – jak sądzę – słynnego „Larum”?

– Bez tego poety pewno nie napisałabym wiersza o Antygonie. Maria Dąbrowska nagłośniła „Larum” na łamach „Tygodnika Powszechnego” i potem – jak się okazało – pisała o nim także w prywatnych listach m.in. do Kazimierza Wierzyńskiego. Któregoś dnia usłyszałam – niezależnie od wcześniejszych lektur – „Antygonę” Sofoklesa w radiu. Nagle odczułam niebywałą aktualność tego tekstu, bo nie dotyczył li tylko odległych, antycznych problemów siostry, która nie może pochować brata. To rozgrywało się nadal i teraz, w naszym świecie, tu, gdzie nie wolno było opłakiwać braci pomordowanych w Katyniu ani tych, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim czy w getcie – no bo jak pochować brata zamienionego w krematoryjny dym albo tego, który po zrzuceniu bomby atomowej zamienił się w cień na murze.

Takie sytuacje były nieobce mieszkańcom wielu krajów. I kiedy na międzynarodowych spotkaniach poetów gdzieś tam w świecie prezentowałam „Larum” w angielskim przekładzie Czesława Miłosza, to reakcja na przesłanie mojego wiersza za każdym razem była żywa. I to nie tylko wśród publiczności: w bezbarwnej świetlicy pod Konstancją w Rumunii poeta Giennadij Ajgi, który sam miał kłopoty z reżimem sowieckim i do 1990 roku był objęty zakazem publikacji, a z którym miałam wspólny występ, podbiegł i ściskając mi ręce, nazwał mnie siostrą. Ale ja – jak wspominałam – zaczerpnęłam ów ton do mojej Antygony od Hölderlina właśnie, który już na zawsze stał mi się niebywale bliski i przez głębię, i wyrazistość obrazowania, i fascynację antykiem, a także swoisty, przejmujący, wręcz sierocy ton, przez co tak bardzo przypomina Norwida.

Drugim ważnym w moim myśleniu o wierszu poetą stał się przekładany przez Felka Gottfried Benn, zwłaszcza jego wiersze statyczne. Jego sarkazm, a także ostry, wnikliwy ogląd współczesnego świata robi wrażenie. Poza tym to jeden z tych nielicznych poetów, którego tembr głosu należy do dojrzałego mężczyzny: znak, że doświadczył gorzkich i tragicznych doznań jako człowiek i jako lekarz mający bliską styczność z ludzkim cierpieniem. Gdyby nie wczesne przekłady Felka, nie poznałabym raczej Benna, bo kilku naszych luminarzy z nieopisaną zawziętością nie dopuszczało w naszym kraju do głosu tego poety – ani Ezry Pounda, choć cichcem, całymi garściami czerpali z ich przemyśleń i dokonań. Pounda przesłał nam z Anglii Jerzy Niemojowski w swoim tłumaczeniu w 1960 roku w tomie pt. „Maska i pieśń”.

Czas wcale nie leczy ran. Czas odsuwa, ale trzyma na muszce. O tym pisała Pani wiele lat temu w wierszu „Zmarli”: „Ból po stracie najbliższych z czasem oddala się / jakby już nie był twój / lecz należał do kogoś innego / jednak trwa obok nie tracąc cię z oczu”. Trwa w „starym zegarku”, „spojrzeniach mężczyzn którzy nie są tobą”, „krawacie zobaczonym w weneckiej witrynie – zawsze przywoziłam ci jakiś z podróży”… Nigdy nie uda się od niego uciec, od tych błysków, którymi nagle, zupełnie niespodziewanie może zaatakować.

– Kiedy z biegiem lat zostaje się bez przyjaciół, bez bliskich osób, zawsze jest jeszcze możliwość rozmowy z innymi poetami czy z postaciami z ich utworów, niezależnie od tego, z jakich wywodzą się epok. Ziszczają się słowa Hölderlina: „Odkąd jedną rozmową jesteśmy”, bo stajemy się taką właśnie nigdy niekończącą się rozmową, wzajem się wspierającą, wzajem się podsycającą i prowadzoną ponad tym, co tylko tu, co tylko teraz. Otóż ja często podejmuję rozmowę a to z Safoną, a to z Kirke, z Odyseuszem, z Antygoną, z Rimbaudem albo – jak ostatnio – z Don Kichotem. Czasem będzie to rozmowa z Kochanowskim, Słowackim albo Leśmianem, który stąpał po tych samych kamykach ziemi biłgorajsko‑zamojskiej, co i ja w dzieciństwie, i przy którego migotliwych słowach – nasyconych zarazem metafizyczną głębią i swoistym tremendum – dane mi było wzrastać. Innym razem z Ronsardem, Dantem i Horacym – nie czuję dzielących nas epok, ani odległości w przestrzeni, ani odległości w języku. Słowa ich wierszy znoszą dystans między dalą a pobliżem, między „teraz” a „wtedy”, przywracają obecność temu, co Nieobecne, lub temu, który jest Nieobecny.

Wróćmy do poświęconego Feliksowi tomu „Klangor”. W „Bez vis‑à‑vis” pisze Pani: „jestem już z innej planety / już nie stąd […] nie macie pojęcia jak to jest / kiedy nagle zostajesz sam i niczyj”. Ogromna głębia w wielkiej prostocie. Nie ma tu żałobnej pozy ani użalania się nad sobą, jest coś na kształt sprawozdania, refleksja autotematyczna. Czy pisanie wierszy pełnych takiego dramatyzmu wyczerpuje?

– To było rozłożone w czasie nieomal na dwa lata i tworzone z długimi przerwami. Natomiast do imentu wyczerpało mnie w 1968 roku pisanie na jednym oddechu przez kilkanaście godzin poematu „W rytmie słońca 68”. Już po ciemku, leżąc w łóżku, kiedy nie miałam sił, by zapisać kolejny fragment, który wprost wdzierał mi się do mózgu: „wyleć z gniazda ptaku, ale nie biały, białawy leć pod chmury, ale nie chyżo, chyżawo” – uczyłam się go na pamięć, bo już nie byłam w stanie się podnieść. Wtedy tak, wtedy byłam doszczętnie wyczerpana, i to nie tylko samym pisaniem poematu, ale też odgłosem samolotów bojowych, które ciągnęły na Pragę.

Najnowsze wiersze to najbardziej bezpośrednia liryka, jaką Pani napisała. Lament ma długą tradycję: od Kochanowskiego, Morsztyna, Naborowskiego, po Baczyńskiego, Różewicza, Gałczyńskiego, Broniewskiego, Kamieńską… Życie i Panią wpisało w ten nurt – powstały treny pełne zadziwień, że po tym, co się stało, żyje się dalej: „mogę podnieść łyżkę do ust”, powiedzieć dzień dobry i do widzenia. Ja mogę żyć, choć „nie widzę jutra / oślepłam”, jak pisze Pani w wierszu „Bielmo”. Poetce poezja daje więc siłę, a „ból rozwłóczony po wertepach wiersza” staje się znośniejszy? Czy wyjawienie swojego cierpienia i rozpamiętywanie przynosi ulgę, odciąża, uśmierza?

– Ból jest bólem. Nie mierzę jego natężenia. Wiadomo, że w słowie kryje się wielki potencjał mocy, ale czy daje siłę? Albo: czy daje ulgę? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ból nie daje się ukoić. Nigdy. Z biegiem czasu tężeje jak kamień.

Istotnym składnikiem Pani poezji jest ubywanie rozłożone na wiele kartek, wiele wierszy, wiele wersów. Bo odchodzenie w chorobę, a potem śmierć, to nie wszystko. Ubywanie odbywa się poprzez rozmowę bez głośnego słowa, pokazanie pustego fotela, „bezludne łoże” małżeńskie, palce już niesplecione nocą, wargi pobielałe z niecałowania na dobranoc… Opowiada o tym kobieta, ona odsłania w poezji ciało, które tęskni za ciałem ukochanego.

– Śmierć i rozpacz nie znają wstydu. One dzieją się. One mną się piszą. I nie obchodzi mnie, czy dzisiaj tak się pisze, czy nie. Powiedziałam kiedyś, że przestrzeń literatury to nie jest salon krawiecki, gdzie wspólnie się ustala, czy w tym roku będzie się nosić spódniczki dziesięć centymetrów nad kolano, czy za kolano. Co w tym roku „nosi się” w wierszu? Nadal mnie to nie obchodzi, bo mam swoją własną sprawę z moim duchem czasu i mam sprawę ze swoim losem: teraz, na odchodnym z tego świata, jedynie to mnie zajmuje. Chciałabym – właśnie przyszło mi to na myśl – żeby moje pisanie stało się przedłużeniem pamięci o Felku, kiedy umrę i mnie już nie będzie. Poza tym, będąc umowną muszką z butelki Wittgensteina, jedynie za pomocą słów wiersza mogę wydostać się na zewnątrz i tylko dzięki wierszom, jak za sprawą magicznej formuły, także ja sama mogę wyjść poza własny obrys, własny kontur, poza przydzielony mi metrykalny czas: zaistnieć poza sobą o chwilę dłużej. I zostać w kondensacie, w zgęszczonej mowie, która mieści się na niewielkiej przestrzeni kartki, a która potrafi czytającego wprowadzić w stan, jaki zazwyczaj osiąga się po długich medytacjach.

Pani ostatnie wiersze zakładają nie tylko dialog z czytelnikiem, ale i splątanie z nim: „ten kto samotnie gdzieś płacze / niech przyjdzie zapłakać nade mną / ten który kogoś utracił / niech płacze także nade mną”. Wspólne opłakiwanie i opłakiwanie płaczki – to pożegnanie. Tak właśnie myślę o tym zbiorze wierszy.

– Powtórzę to, co już kiedyś mówiłam: nie chcę nikogo zadziwiać niedosłownością zapisu, wiersz jest wystarczająco skomplikowany niejako sam przez się, ze swojej natury, z niedosłowności wypowiedzi. Bardziej niż na zwiększeniu nieczytelności przekazu i mnożeniu torów przeszkód w miejscach spotkań zależy mi, żeby moje „ja” porozumiało się z czyimś „ty”. Chcę tego teraz, kiedy mam na wyciągnięcie ręki bramę zaświatów, teraz, gdy niebawem zniknę swoim wierszom z pola widzenia i nie będą dłużej należeć do mnie. Wydaje mi się, że ci, którzy utracą swoich ukochanych, będą tymi wierszami płakać. Z tego, co wiem, już dzisiaj płaczą, czytając je. I tak powinno być. Żeby miano czym płakać, gdy wybije godzina. I kiedy zabraknie łez.

Wesprzyj Więź

Urszula Kozioł – ur. 1931. Poetka z pokolenia „Współczesności”, prozaiczka, felietonistka, autorka form dramatycznych, w tym inscenizacji dla dzieci oraz monodramów. Jej twórczość była wielokrotnie nagradzana i tłumaczona na języki obce. Ostatnio wydała tomy poetyckie: „Klangor”, „Ucieczki” i „Znikopis”. Mieszka we Wrocławiu.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 2/2015

Przeczytaj też: „Przestałam podobać się sobie / i słowom”. Wiersze Urszuli Kozioł
„Pragnę słowami wymówić milczenie”. Urszula Kozioł i pożytki z czytania poezji

Podziel się

15
3
Wiadomość