Jan Maciejewski, naczelny „Pressji”, wywołał mnie do tablicy w tekście pt. „Jesteśmy po to, żeby prowokować”. Przytoczę cały odnośny fragment: „Nie uciekaliśmy od odważnych gestów, wykorzystując na okładkach kolejnych numerów katolicką symbolikę: w papieskim herbie umieściliśmy logo McDonald’s, gdyż chcieliśmy zwrócić uwagę na problem »skremówkowania« nauczania Wojtyły. Serce Jezusa Miłosiernego wpisaliśmy z kolei w deklarację »I love lewica«. Przez niektórych te pomysły zostały przyjęte z aprobatą, przez co stały się nawet częścią jednej z wystaw w Muzeum Narodowym w Warszawie. Przez innych wręcz przeciwnie, czego wyrazem była mocna krytyka ze strony ks. Andrzeja Draguły. Naszym celem nie było jednak tanie skandalizowanie, ale realizowanie przesłania II Soboru Watykańskiego, który wzywał Kościół do otwarcia się na świat. To wezwanie rozumieliśmy właśnie jako wchodzenie w interakcje symboli religijnych ze stylistyką pop-kultury, choć dziś lepiej rozumiemy niebezpieczeństwa związane z tą strategią”. To ostatnie zdanie napawa nadzieją. Ale wróćmy do sedna sprawy.
Krytykę odnośnych okładek zainteresowany czytelnik może znaleźć w mojej książce pt. „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” (s. 73-76). Nie będę tutaj przytaczał całej przedstawionej tam argumentacji. Polemicznie w stosunku do mojego toku myślenia wypowiedział się już Marcin Suskiewicz w tekście pt. „Znaki postsekularne” („Pressje” 36). Mówiąc w dużym skrócie, upomniał się on „o bardziej teologiczną teorię znaku”, wskazując, że znaki mają pierwotne znaczenie religijne, które jest uprzednie wobec znaczenia świeckiego, zsekularyzowanego, oraz o taką wizję świata, który jest „ostatecznie zbiorem znaków Nadprzyrodzonego”. Wbrew temu, co myślą redaktorzy „Pressji” mnie taka „pansakramentalna” wizja świata jest bardzo bliska. Problem w tym, że ona wcale nie jest „naturalna”.
Naturę znaku i wszelkiego obrazu badają dzisiaj przedstawiciele tzw. ikonologii. Otóż zajmują się oni nie tyle znaczeniem znaków, co ich działaniem. Szczególnym przedstawicielem tego nurtu badań jest W.J.T. Mitchell, który w swojej monografii „Czego chcą obrazy?” przedstawia tzw. animistyczną koncepcję obrazu. Otóż według niego znaki i obrazy nie tylko coś znaczą, odwołują nas do innej rzeczywistości (nadprzyrodzonej), ale są rzeczywistością żywą: znaki oddziaływają, czegoś od nas chcą, domagają się reakcji, wchodzą w interakcje z nami. To wszystko prawda, pod jednym wszak warunkiem. Analizując jakiś znak, trzeba wziąć pod uwagę dwa elementy. Pierwszy to odniesienie znaku do rzeczywistości przez niego sygnalizowanej. Drugi to relacja, jaka zachodzi między znakiem a odbiorcą. Dopiero wzięcie pod uwagę obu czynników pozwoli nam na sformułowanie wniosków nie tylko co do „znaczenia”, ale i co do „działania” znaków. Najczęściej zatrzymujemy się na pierwszym aspekcie, wskazując na ikoniczność znaku – tzn. na jego zdolność odsyłania do obiektywnej rzeczywistości nadprzyrodzonej.
Suskiewicz pisał, że w Polsce odniesienia religijne znaków są nadal bardzo silne. To prawda. Nawet niewierzący widząc krzyż, wie do czego ten znak odsyła. I co z tego? Przypomnę, że w uzasadnieniu wyroku Sole Lautsi przeciwko Włochom sędziowie Wielkiej Izby Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu napisali, że „krzyż jest znakiem pasywnym” i dlatego może w szkole wisieć. Znaki nie działają same z siebie. Działają tylko wtedy, gdy im na to pozwolimy. To nasza do nich relacja ustanawia ich moc i działanie (w sakramencie będzie to intencja i kompetencja szafarza). Nie inaczej. Gdyby przyjąć naturalną i niezbywalną „potencję” znaków, to wszystkie ustawy w Sejmie RP byłyby katolickie głosowane wszak pod krzyżem), a takie kraje jak Irlandia czy Kanada nigdy nie zsekularyzowałyby się. Tak, religijne odniesienia znaków wciąż są w Europie czytelne, ale wcale nie czyni ich to znakami działającymi. Takimi są one bowiem jedynie dla tych, którzy – że użyję wyrażenia Hansa Beltinga – „dają im wiarę”. I tylko dla tych. Klasycznym przykładem był spór o tęczę na pl. Zbawiciela. Dlaczego wywołał takie reakcje? Nie tylko ze względu na znaczenie, jakie jej nadawano, ale ze względu na „działanie” tęczy, która wynikała z traktowania tego znaku jako emblematu dwóch różnych grup – LGBT i osób wierzących. I jedni i drudzy zgłaszali swoje prawa do tego znaku, ponieważ się z nim utożsamiali. Jedni i drudzy „dawali mu wiarę”.
„Wydaje mi się, że dziś nie powinniśmy bać się idolatrii, lecz raczej zagubienia owego »widzialnego« wymiaru chrześcijaństwa” – pisał Suskiewicz. Właściwa chrześcijanom postawa musi być daleka od idolatrycznego przekonania o naturalnej mocy znaku, a z drugiej strony – nie może mu odmawiać określonej mocy, która wynika jednak nie z jego natury, ale z naszej do niego relacji. „Cześć oddana wizerunkowi przenosi się na prototyp” – zdefiniowali ojcowie soborowi w Nicei (787). To prawda – pod warunkiem jednak, że chodzi albo o religijną cześć albo o jej odwrotność – czyli o bluźnierstwo. Na plus albo na minus. Obojętność wobec znaku czyni go pasywnym.
A na koniec jeszcze jedna, historyczna przestroga. Jak wiadomo, Piłat nakazał pod osłoną nocy wnieść znaki cesarskie do Jerozolimy. Oburzyło to Żydów, co oczywiste. Do Świętego Miasta, w którym nie było – zgodnie z zakazem Dekalogu – żadnych wizerunków, wprowadzono rzymskie orły oraz podobizny Tyberiusza. Nazajutrz po tym wydarzeniu pod pałac Piłata w Cezarei przybył tłum rozgoryczonych Żydów. Żaden namiestnik rzymski nigdy się na to nie odważył. Po kilku dniach niemego protestu Piłat kazał wszystkich wprowadzić na miejscowy stadion, gdzie chciał ich wszystkich zgładzić. Jego żołnierze wyciągnęli miecze i przyłożyli Żydom do gardeł. Kiedy okazało się, że wszyscy w milczeniu pochylili głowy, odsłaniając szyje, aby pokazać swoją gotowość na śmierć, Piłat przeraził się i wycofał. „Ich niewidzialny Bóg – konstatuje Ann Wroe w biografii „Poncjusz Piłat” – okazał się silniejszy od jego boga, choć wokół siebie miał jego liczne podobizny”. Tak oto „Bóg bez podobizn” okazał się w swoich wyznawcach silniejszy od całego mnóstwa „religijnych znaków”.
Ta zasada działania znaków dotyczy zarówno rzymskich orłów, jak i znaków Zbawiciela. Krzyżem bowiem i innymi znakami chrześcijańskimi można oznakować cały świat. I są takie jeszcze regiony, które są oznakowane na wskroś. Niestety, coraz częściej są tam traktowane jak artefakty minionej przeszłości, a nie znaki, którym „daje się wiarę”. Nie ma tam bowiem już zbyt wielu tych, którzy im tę wiarę dają. Bez wierzących w nie stają się pasywne. Najpierw więc trzeba zadbać o wiarę ludzi. A oni – jeśli będą tego potrzebowali – zadbają o znaki, które tę wiarę wyrażą.