Dzień podwójnie piękny. Dziś ogłoszono, że Jean Vanier otrzymał tegoroczną Nagrodę Templetona za stworzenie rewolucyjnej w swym oddziaływaniu międzynarodowej sieci wspólnot, w których na równych prawach wspólnie żyją osoby „z i bez upośledzenia umysłowego”. Dziś też odbył się pogrzeb Mariana – jednego z tych niepełnosprawnych przyjaciół, których odkrycie zawdzięczam właśnie Vanierowi.
I Jean, i Marian to piękni ludzie, choć zupełnie inni. O Jeanie pisałem niedawno w książce „Krytyczna wierność” (tekst „Moc ukryta w kruchości. Z Vanierem w szkole ubogich”) jako o jednym z największych proroków współczesnego chrześcijaństwa. Na pewno jest dla mnie mistrzem duchowym. Kiedyś miałem nawet szczęście być „ustami proroka”, tłumacząc rekolekcje wygłaszane przez Jeana Vaniera dla uczestników ruchu „Wiara i Światło”. Znając go, wiem, że ucieszy się, iż dalej napiszę już nie o nim, lecz o Marianie. Bo to dzięki Jeanowi mogłem zobaczyć w Marianie – ja i wiele innych osób – jego piękno ukryte pod ograniczeniami wynikającymi z zespołu Downa.
Znałem Mariana od ponad ćwierć wieku. Dużo czasu spędziliśmy razem – spotykając się w ciągu roku, a latem wspólnie jeżdżąc na wakacyjne obozy naszej wspólnoty. Wymieniliśmy niewiele słów – bo Marian bardzo mało mówił. Wymieniliśmy za to tysiące czułości, uścisków i całusów – chyba nikt poza żoną tyle mnie nie wycałował co Marian. Nie tylko mnie. Rytuał powitania z Marianem był bardzo piękny w swej powtarzalności dla wielu członków wspólnoty. To klasyczny przykład popularnej w naszym ruchu tezy, że osoby z niższym ilorazem inteligencji mają niekiedy dużo wyższy od nas iloraz serca.
Jego życie było spokojne, ciche, uporządkowane. Najchętniej siedział na ławeczce, uśmiechał się, przytulał innych, nucił piosenki. Ale drzemał w nim także charakterny zawadiaka. Najbardziej ożywał, wchodząc do wody. Chlapał wtedy wszystkich naokoło – ile sił w rękach i nogach. Jedną z pierwszych oznak, że jego życie zaczyna powoli przygasać, była zmniejszająca się chęć kąpieli w jeziorze.
Żył w głębokiej więzi z Bogiem, co można było zauważyć podczas naszych modlitw, zwłaszcza Mszy świętej. Komunia była dla niego wielkim świętem. Pięknie rysował. Na naszych wspólnotowych koszulkach nosiliśmy ten jego rysunek.
Gdy Marian zmarł, wiele osób ze wspólnoty powtarzało w różny sposób tę samą myśl – że obecnie już nie ograniczają go ułomności wynikające z jego niepełnosprawności. Może biegać, skakać, głośno śpiewać i krzyczeć. I pewnie już ochlapał połowę niebiańskich współtowarzyszy. Bo jezioro na pewno Tam jest. Przynajmniej dla niego musi być!
Jeśli ktoś chce bliżej poznać Jeana Vaniera i założone przez niego wspólnoty „Arka” („L’Arche”) oraz „Wiara i Światło” – bez trudu odnajdzie w internecie i na papierze wiele źródeł, w tym najnowsze przesłania nagrane przez Jeana (po francusku i angielsku) specjalnie z okazji ogłoszenia Nagrody Templetona.
Polecam też niedawny felieton Vaniera z „Więzi” – o tym, że jego wielkie dzieła to właściwie stawianie świata z powrotem na nogi. Bo świat jaki jest – wykluczający najsłabszych, zbudowany na konkurencji i dążeniu do sukcesu – jest światem postawionym na głowie. Trzeba go stawiać na nogi, uznając wzajemnie swoje słabości – krok po kroku, człowiek po człowieku, wspólnota po wspólnocie. Tylko w ten sposób można zbudować świat jaki być powinien – społeczeństwo głęboko ludzkie, o którym marzy i które tworzy Jean Vanier. Przebłysków tego świata pozwalał nam doświadczać Marian Barszczewski.