Liturgia ma swoje prawa, które zdają się ignorować biblijną chronologię. 28 grudnia, w trzy dni po Bożym Narodzeniu, a jeszcze przed Objawieniem Pańskim, wspominamy tak zwanych Świętych Młodzianków, niewinne dzieci betlejemskie, które poniosły śmierć – jeśli nie za Chrystusa, to na pewno zamiast Niego. W tym roku święto to nakłada się na dzień Świętej Rodziny, która – ze względu na nienawiść Heroda – musiała zbiec do Egiptu. Na sielankowe obrazy z Nazaretu trzeba będzie jeszcze poczekać. Tymczasem Jezusowi pisane jest dzielić los milionów tułaczy, przesiedleńców, wygnańców czy uciekinierów, którzy zmuszenie są chronić się przed złem, wojną, nienawiścią. Taki jest właśnie pierwszy kadr z życia Świętej Rodziny po opuszczeniu Betlejem – ucieczka.
W ukazywaniu Świętej Rodziny von Uhde jest konsekwentny. Jego „Ucieczka do Egiptu” dzieje się w tej samej scenografii, co poszukiwanie noclegu w wieczór poprzedzający narodzenie. Ten sam błotnisty dukt, ta sam szpaler drzew wzdłuż rowu, te same chałupy, z których sączy się niemrawe światło, to samo sino-granatowe niebo wiszące nad horyzontem. Ukazując ucieczkę do Egiptu, malarze zwykli umieszczać Świętą Rodzinę gdzieś pośród egzotycznego krajobrazu, często już w jakiejś bezpiecznej odległości od miasta zagrożonego nienawiścią króla. Niejednokrotnie ukazywali rodzinę Jezusa w chwili odpoczynku, a nawet przy radosnej zabawie z Dziecięciem. Von Uhde nie oszukuje nas żadną pozorną sielanką. Ucieczka pozostaje ucieczką. Jeszcze nie zdążyli daleko zbiec, jeszcze widać chałupę, gdzie przyszło Maryi porodzić Jezusa. Józef – inaczej nie w poprzednim obrazie – już jej nie podtrzymuje i nie prowadzi. Teraz to ona idzie pierwsza. Silnym gestem przytrzymuje Dziecko w ramionach. Jej wzrok skierowany jest pod nogi – jak wzrok kogoś, kto boi się upadku. O pół kroku z tyłu – Józef z torbą na placach, zawieszoną na trzonku jego ciesielskiej siekiery. Można by powiedzieć, że to tylko rodzina w podróży. Zdradza ich jednak lęk i pośpiech malujące się na twarzy kobiety. I ten nimb wokół Dziecka śpiącego na ramieniu Matki. To ucieczka od nienawiści.
„Urodziłeś się, więc będziesz uciekał. Przed niesprawiedliwością. Przed krwiożerczą władzą. Przed spitym pychą kierownictwem. Do dobrych ludzi. Na pustkowie Boga. Ku wieczności” – pisze cytowany już niejednokrotnie Ryszard Przybylski w swoich „Homiliach na ewangelię dzieciństwa”, zapowiadając tym samym Jezusową bezdomność. To znamienne, że właściwie cała publiczna działalność Jezusa dokona się poza domem. Po swoim pierwszym publicznym wystąpieniu w rodzinnym Nazarecie, „wyrzucili Go z miasta”, a On sam „oddalił się” (por. Łk 4, 29-30) i – przynajmniej według św. Łukasza – już nigdy tam nie powrócił. O swojej bezdomności sam Jezus mówił, że „lisy mają nory, a ptaki powietrzne gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie mógłby głowę skłonić” (Łk 9, 58). Przypomnę to, co już kiedyś pisałem na Facebooku: Właśnie – skłonić, a nie oprzeć, jak proponuje Biblia Tysiąclecia. U Łukasza jest tam czasownik klinó – ‘skłaniać’. I chyba nie bez przyczyny, bo tego samego słowa użyje Jan w opisie śmierci Jezusa, gdy powie, że »Jezus, skłoniwszy głowę, wydał ducha« (J 19,30). Tak, w końcu Jezus znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł skłonić głowę, gdzie skończy się Jego bezdomność. Znajdzie dom. Tym miejscem będzie krzyż.
Ale zanim Chrystus będzie „uciekał” – jak pisze Przybylski – „Na pustkowie Boga. Ku wieczności”, teraz, wraz z Matką i Opiekunem, trzeba Mu uciekać przed Herodem, który „będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić” (Mt 2, 13). Władza, która staje się tyranią, za swoje zagrożenie potrafi uznać wszystko, nawet bezbronne dziecko. W tym kontekście ucieczka Świętej Rodziny do Egiptu staje się ikoną, w której rozpoznajemy setki tysięcy, a pewnie miliony tych, którzy z powodu czyjejś nienawiści musieli opuścić dom, skazując się tym samym na czasową przynajmniej bezdomność. Czyż wiek XX nie stał się wiekiem wygnańców? Maryja, która uchodzi z Jezusem, znajdzie swoje liczne naśladowczynie w tylu matkach, które będą musiały – jak ona – silnym gestem przytrzymywać swoje dzieci, by ich im nie odebrano.
Czytając „Widok cudzego cierpienia” Susan Sontag, natrafiłem na zdjęcie, o którym nie przestaję myśleć. To fotografia autorstwa Davida „Chima” Seymoura przedstawiające już nieco starszą, spracowaną i wychudzoną kobietę z dzieckiem u piersi, która z trwogą – jak się zdaje – wnosi wzrok ku niebu. Zdjęcie to zatytułowane jest „Zebranie w sprawie podziału ziemi w Estremadurze, Hiszpania 1936” i zostało zrobione podczas politycznego mityngu. Swoją legendę zdjęcie to jednak zawdzięcza nie temu, co w rzeczywistości pokazuje, ale temu, co może wyrazić. Sontag pisze, że „bywa [ono] pamiętane jako obraz kogoś, kto ze strachem spogląda na niebo, wypatrując nadlatujących bombowców. Wyraz twarzy kobiety i osób wokół niej wskazuje na rosnące napięcie. Pamięć zmieniła obraz na miarę swoich potrzeb, nadając zdjęciu Chima rangę symbolu nie ze względu na to, co przedstawia […], ale ze względu na to, co wkrótce mogło się zdarzyć w Hiszpanii i odbić się głośnym echem: naloty na miasta i wioski prowadzone tylko po to, żeby je zrównać z ziemią, zastosowane wówczas po raz pierwszy w dziejach europejskich wojen. Nie trzeba było długo czekać, by na niebie rzeczywiście pojawiły się samoloty zrucające bomby na takich ubogich chłopów jak ci na zdjęciu” (s. 39-41). Przyjrzyjcie się temu zdjęciu. Czy nie rozpoznajecie w twarzy tej kobiety strachu przed wszelkim Herodem – bez względu na to jakie imię przybierze jeszcze zło w historii ludzkości?. Tak mogły wyglądać matki z Sarajewa, Warszawy, Hiroszimy, Drezna, Guerniki i wielu, wielu innych miast.
Kiedy tak patrzę na obraz von Uhdego i na fotografię Chima, nie umiem się oprzeć pasyjnym skojarzeniom. „Ukrzyżowany Bóg i rozbawione dzieciątko są tą samą osobą: koniec i początek odpowiadają sobie” – jak zauważa Leo Steinberg w „Seksualności Chrystusa” (s. 19). Jeśli Jezusowe narodzenie w żłobie jest zapowiedzią grobu, a bezdomność – antytezą krzyża, to trudno nie dopatrzeć się także pasyjnej analogii, gdy wpatrujemy się w Jego Matkę. Ta, która ucieka do Egiptu z Dzieckiem w ramionach, jest tą samą, na ręce której złożą Jego ciało. Jej męka, jej boleść, jej pietà już się dzieje. W wierszu „stabat mater” ks. Janusz St. Pasierb opisuje swoje wrażenie, gdy zobaczył w Jerozolimie zdjęcie innej matki: „na fotografii / pod czerwonym murem więzienia / stoi matka murzyńskiego poety Benjamina Moloise / powieszonego dziś rano”, która stoi „jak Maria matka Jezusa / tak samo”. Przypomniałem sobie o tym wierszu, gdym patrzył na zdjęcie owej kobiety z Estramadury i pomyślałem o Maryi uciekającej z Jezusem w ramionach. Że „tak samo”.