Jesień 2024, nr 3

Zamów

Zamiast kazania na pasterkę

Relacja Łukasza o narodzinach Jezusa jest zwięzła, jakby wyjęta z kroniki wydarzeń bieżących: „Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Jest w tej relacji wszystko: bohaterzy wydarzenia, miejsce i czas, okoliczności porodu, przyczyna stanu rzeczy. Do tego jeszcze pasterze i aniołowie, którzy im tę prawdę oznajmili. Tak i dzisiaj buduje się newsy: kto, kiedy, gdzie, dlaczego? Od samego początku chrześcijanie próbowali sobie tę scenę wyobrazić, wszak pamięć ludzka jest obrazkowa, jest jak fotograficzna stop-klatka. Obrazem można było opowiedzieć to, co kryło się między wierszami. Tak też zrobił Fritz von Uhde malując swój tryptyk pt. „Die heilige Nacht” (Święta Noc).

Centralne miejsce obrazu zajmuje – co oczywiste – Maryja. Trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie nastąpiło narodzenie Jezusa. Scenografia przywołuje ni to stajnię, ni to porzucone gospodarstwo. Przeciwko stajni czy stodole przemawia fakt, że nie ma tutaj zwierząt ani siana czy słomy. Zdaje się więc, że to porzucone gospodarstwo. Pod schodami wala się jeden but, resztki ubrań, jakieś sprzęty. Bóg zamieszkuje tam, skąd odszedł nawet człowiek. Czyni sobie dom w tym, co porzucone. Wbrew tradycji, Dziecko nie leży więc w kamiennym żłobie, ale wraz z Maryją spoczywa na łóżku, które zasłane jest licznymi prześcieradłami i chustami (czy mieli je ze sobą?). Inaczej też niż chce tradycja, która zazwyczaj odziewa Maryję w błękit, jej ubiór jest koloru wypłowiałej czerwieni. Z kolan Maryi spływa na łóżko brunatno-czerwona narzuta koloru próchnicy (humus), która sięga podłogi, dotyka ziemi. Przecież Pan wejrzał na niskość (humilitas) Maryi. To na tym przykryciu spoczywa Dziecko przytulone do Matki. Z lewego ramienia Maryi spada na Dziecię chusta koloru złota, która okrywa ich oboje. Miejsce Jezusa jest między dwoma światami. Brunatno-czerwona barwa przywołuje ziemię, złoto – niebo. Zdawałoby się, że to tylko Dziecko, a przecież Syn Boży, to tylko prosta, bezdomna dziewczyna o imieniu Maria, a przecież Matka Boga, której przysługuje złoto. Jezus – inaczej niż to było na wielu przedstawieniach – nie jest ukazany w pozycji tronującej na kolanach Matki, ale jako niemowlę, które w naturalny sposób zwrócone jest w stronę Matki. Maryja pochyla się lekko nad Dzieckiem z rękami złożonymi do modlitwy. Zdaje się prosić Boga za swego dopiero co narodzonego Syna. A może modli się do Niego, a nie za Niego? Czyż to nie ona jest pierwszą adorującą Jezusa-Boga?

A gdzie Józef? Tak jak w życiu, tak i tutaj – w ukryciu, na uboczu, w tle, w cieniu. Ledwo dostrzegalny, siedzi na schodach prowadzących na strych, a jego twarz, oświetlona blaskiem księżyca, zwrócona jest ku wyjściu. Głowa podparta w geście zamyślenia. Czego wypatruje? O czym myśli? O tym, co się wydarzyło czy o tym, co go jeszcze czeka? Być może przypomina sobie właśnie słowa anioła, który we śnie dodawał mu otuchy: „Nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej małżonki, albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w niej poczęło”. To prawda, która wciąż onieśmiela. Jak zrozumieć to, co się wydarzyło? Jak zbliżyć się do Syna, który nie jest synem? Von Uhde namaluje jeszcze jeden obraz Narodzenia, gdzie Józef będzie przygotowywał posiłek, ale tutaj jest jakby z boku toczącej się niedaleko świętej historii. Jest jednak wystarczająco blisko, by go zawołać. Taka paradoksalna obecność i jednocześnie nieobecność męża i ojca. Trudna miłość Józefa.

Z lewej strony von Uhde umieścił pasterzy. Zdaje się, że są jeszcze w drodze, jeszcze nie weszli do pomieszczenia z Narodzonym. Ich postury, twarze, ubiór świadczą o ciężkiej pracy. Przypominają bardziej chłopów niż pasterzy. To oczywiste, że nie ma przy nich owiec. Malarz przeniósł – jak to zwykł robić – scenę Ewangelii z Izraela do współczesnego mu świata. Z tyłu, za pasterzami widać drzewa pokryte śniegiem. Wszak Słowo stało się ciałem i zamieszkało „między nami”, a więc tu i teraz. Tylko dwie twarze możemy rozpoznać, ale – sądząc po światłach, które rozbłyskują z tyłu – tych, którzy chcą mu oddać pokłon jest o wiele więcej. Jeszcze niejednokrotnie wieść o Nim będzie się rozchodzić po całej krainie.

Po prawej stroni von Uhde umieścił chór aniołów. Niczym kury na grzędzie, rozsiedli się na belkach strychu, zerkając w dół przez otwarty sufit. To stamtąd dociera do nich blask lampy zawieszonej na ścianie, niedaleko Dziecięcia. A może to blask Jego samego. Przez niewidoczne okno w dachu dociera do nich jeszcze jedno światło – z góry. To „chwała Pańska, która ich oświeciła”. Aniołowie – wszyscy o twarzach i posturach dzieci – siedzą i śpiewają. Niektórzy z nich trzymają w ręku nuty, inni rozglądają się dookoła, inni jeszcze zdają się zajęci czymś innym. Prawdziwy beztroski chór dziecięcy, który ogląda rzeczywistość ziemi z wysokości nieba.

Wesprzyj Więź

Von Uhde – inaczej niż wielu malarzy – wszystkie trzy elementy wydarzenia ukazał na jednym poziomie: aniołowie i pasterze, niebo i ziemia, młodość i starość połączone zostały osobami Dziecięcia i Jego Matki. Jak pisze Ryszard Przybylski, „narodziny Pana zjednoczyły więc obie sfery świata, niebo i ziemię, w wybuchu braterskiej radości […]. Pan zszedł z góry na dół, rozpoczynając proces przenikania się dwóch rozdzielonych sfer świata. Ledwie się narodził jako człowiek, a już zaczął łączyć to, co zło i śmierć rozłączyły. Dół stał się godny góry. Przestał być bratem odłączonym. Skończyła się epoka poniżenia materii. Świat stworzony może zostać zbawiony” (Homilie na Ewangelię Dzieciństwa, s. 90). Zaczyna się to, co dopełni się w Zmartwychwstaniu, sprawy boskie łączą się ze sprawami ludzkimi.

Malarska wizja von Uhdego niestety nie spotkała się z przychylnością współczesnych. Zarzucano mu, że jest w tym obrazie zbyt wiele sentymentalizmu, a całość jest zbyt biedna. Oskarżano autora nawet o kult brzydoty (Kult des Hässlichen), domagając się więcej piękna. Krytykowano go za to, że to co święte, sprowadził do poziomu powszedniej rzeczywistości i zmieszał z błotem ulicy. Słowem: za mało blasku i za dużo naturalizmu. A jednak wydaje się, że niemieckiemu malarzowi udało się pokazać to, co jest istotą wydarzenia. Z jednej strony ubóstwo głównych bohaterów i zwyczajność wydarzenia, z drugiej – ciepły blask światła, które wskazuje na boski wymiar tego, co się dziej. Zadziwienie i zdumienie spieszących się pasterzy, radość aniołów, miłość Matki do Syna, adoracja Jego boskości, jakże ludzki odruch Dziecka, które tuli się do Matki i to Józefowe zagubienie pomieszane z ufnością. Czyż nie to właśnie odczytujemy między wierszami tekstu Łukasza?

Łukasz zanotował, że po zwiastowaniu pasterzom wieści o Narodzeniu Jezusa aniołowie „odeszli od nich do nieba”. Nic nie wiemy o aniołach w stajni czy nad stajnią. Do miejsca narodzenia pasterze udali się sami. Jak notuje R. Przybylski, „Tradycja Ojców podkreśla, że Mędrcom ze Wschodu, poganom, Bóg dał tylko znak, niemą gwiazdę, natomiast do narodu wybranego wysłał, jak dotychczas zwykł był czynić, swego anioła ze słowem, z przemówieniem pełnym niewyczerpanej treści” (s. 84). Co przychodzi do nas? Aniołowie? Gwiazda? Czyż nie żyjemy w czasie, „kiedy odeszły anioły”? Nawet jeśli, to przecież Pan wciąż daje znaki. Św. Ambroży pisał, że gdy Chrystus się rodzi, rodzi się też i Kościół, który – jak wówczas pasterzy – wszystkich zaprasza do siebie, „aby ich w nocnych ciemnościach dzikie duchowe zwierzęta nie napadły”. Pod jednym wszak warunkiem, że Kościół – ów dom, gdzie rodzi się Chrystus – pośród tej ciemności będzie jaśniał blaskiem Narodzenia. Wtedy do niego przyjdą ze Wschodu i z Zachodu. Bo jak pisał Leszek Kołakowski, „w chrześcijaństwie wszyscy chcą znaleźć właśnie Boga. Jeżeli Go nie znajdują, odchodzą, żeby szukać gdzie indziej”. A pasterze znalazłszy, „wrócili [do siebie], wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane”. Czego sobie i wszystkim, którzy to czytają, z serca życzę.

Podziel się

Wiadomość