– Jeżeli chcesz zaprzyjaźnić się z lwem, musicie poznać swój zapach i granice – mówi Jamie, przesuwając patykiem niedopalone gałęzie w ognisku. – Potem już jest łatwo. Lwy, tak jak my, po prostu potrzebują miłości.
Jamie Manuel wie, co mówi. Siedzimy na brzegu rzeki pod gwiaździstym afrykańskim niebem w miejscu, które przez lata było domem dla niego i jego przyjaciela, niesfornego młodego lwa imieniem Mugie. Zapada cisza, jak zawsze, gdy Jamie wspomina Mugie’ego. Wiem, że rany wciąż się nie zabliźniły.
Towarzyszę mojemu przyjacielowi w niezwykłej podróży w przeszłość – przez siedem godzin jechaliśmy w skwarze równikowego słońca, aby dotrzeć do najdzikszego i najrzadziej odwiedzanego parku narodowego w Kenii, którym Jamie zarządzał przez cztery trudne, ale szczęśliwe lata. Kora National Reserve.
Źródło życia w środku buszu
Piękno Kory kryje się w jej nieposkromionej i nieprzyjaznej naturze. Kora jest sucha i gorąca, pokryta w całości cierniowym buszem, łudząco podobnym do bariery z kolców, którą zła czarownica wzniosła wokół Śpiącej Królewny w disnejowskiej bajce. I chyba tylko książę z ostrym mieczem potrafiłby się przez ten las przedostać, tak gęsta jest plątanina cierniowych gałęzi. Dwumetrowe drzewa, które ją tworzą, nie mają żadnych liści i są białe niczym popiół. Słońce, prażące tutaj nieustannie, wybieliło je tak, że same jarzą się teraz blaskiem, który rani oczy i utrudnia orientację.
Po Korze wolno poruszać się tylko po paru wytyczonych drogach. Zejście ze szlaku skończyć się może tragicznie. Widoczność w buszu jest nie większa niż dwadzieścia metrów i gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie widać taką samą gęstwinę. Aby się przez nią przedrzeć, trzeba kluczyć ustawicznie i bardzo powoli, usuwając z drogi kolce i małe gałązki czepialskich krzewów zwanych w suahili potocznie ngoja kidogo, czyli „poczekaj chwilkę!”. A gdy już się człowiek przedrze – cały spocony, poharatany i pokryty wszędobylskim pyłem – niechybnie okaże się, że jest w zupełnie innym miejscu, niż oczekiwał, bo zupełną niemożliwością jest iść w takim gąszczu prosto. Jedyną szansą na odzyskanie orientacji jest kopje, jedno z małych wzgórz, które czasem wyrastają z bezmiaru lasu i jednostajnie płaskiego krajobrazu.
Widok z takiego wzgórza zapiera dech w piersiach. Widoczność sięga setek kilometrów i na pierwszy rzut oka nie widać nic oprócz morza krzewów, z których skaliste kopje wyłaniają się niczym wyspy. Jednak wystarczy dobrze się przyjrzeć krajobrazowi, by w samym sercu Kory dostrzec wąską wstęgę zieleni. Nie jest ona szersza niż kilometr, ale ciągnie się przez cały park. To Tana, największa rzeka Kenii, która sprawia że Kora jest czymś więcej niż tylko niezwykłym, acz wymarłym pustkowiem. Tana jest jedyną rzeką w promieniu setek kilometrów i ciągną do niej zarówno ludzie, jak i zwierzęta.
Właśnie nad tą rzeką Jamie i ja rozbiliśmy obóz, szukając schronienia podczas południowych godzin, gdy słońce pali niemiłosiernie. Brzegi Tany przypominają rajskie wybrzeże, z białymi piaskami plaż osłanianymi cieniem tropikalnych palm. Wśród nich baraszkują małpy i pokrzykują ptaki. Woda jest chłodna i rwąca. Ale biada temu, kto by zanurzył się w niej zbyt szybko, bez sprawdzenia, czy ten długi kawał drewna na drugim brzegu przypadkiem nie ma ogona i ostrych zębów! Tana roi się od krokodyli, ogromnych potworów, które potrafią powalić i bawoła.
Nie odstrasza to jednak Jamie’ego. Nim się obejrzę, już brodzi w wodzie, trzymając swojego małego szczeniaka o imieniu Woody w jednej ręce i puszkę piwa w drugiej. Wyszukuje miejsca skaliste, osłonięte od głównego nurtu. Nie tylko dlatego, że trudniej w nich o krokodyla, ale też dlatego, że w takich miejscach najłatwiej o… kamienie szlachetne. W pewnym momencie Jamie ostrożnie stawia psiaka na skalnej wysepce i zanurza rękę w płytkiej wodzie. – Popatrz! – zachęca. Z uwagą odsuwa palcem warstwę po warstwie z mułu, który zebrał z dna rzeki. Z początku wszystkie ziarenka wydają mi się identyczne, ale po pewnym czasie zaczynam dostrzegać kruszynki inne niż wszystkie – blady błysk różowych granatów, głęboką czerwień rubinów i niepowtarzalne, ciepłe lśnienie listków złota. Wszystkie są nie większe niż główka od szpilki, ale podobno można w Tanie znaleźć i takie, które naprawdę są coś warte. Poszukiwania wciągają niczym hazard, którym z racji obecności krokodyli trochę są.
Dla miejscowej ludności wartość Tany nie mierzy się jednak w kamykach, a w życiodajnej wodzie, która pozwala przeżyć ludziom i zwierzętom. W tej części świata deszcz pada raz na rok, czasem dwa, zatem oprócz paru naturalnych studni w głębi buszu rzeka jest jedynym źródłem wody pitnej. Somalijskie plemiona zamieszkujące te tereny utrzymują się z pasterstwa. Wielbłądy – domena mężczyzn – mogą wytrzymać wiele dni bez wody, ale już kozy, których mleko jest podstawą diety kobiet i dzieci, muszą być pojone często. Somalijczycy są koczowniczym plemieniem, ciągle przemieszczającym się w poszukiwaniu najlepszych pastwisk i wodopojów dla swoich stad. Gdy w tym celu wchodzą na teren Kory, zaczyna się konflikt.
Grób w sercu Kory
Przyjechaliśmy do Kory, aby uczcić pamięć jednej z ofiar tego konfliktu, legendy wśród przyrodników, sławnego biologa George’a Adamsona. George razem ze swoją żoną, Joy, poświęcili całe życie obronie kenijskiej przyrody przed kłusownikami i obydwoje zginęli w tej walce. Od lat sześćdziesiątych Joy i George zajmowali się ochroną lwów i jako pierwsi udowodnili, że możliwe jest wychowanie małych, osieroconych lwów i ponowne wypuszczenie ich na wolność.
Pierwszym lwem, którego oswoili, była Elsa. Jej matkę George musiał zastrzelić w samoobronie, a potem George i Joy – powodowani wyrzutami sumienia – przygarnęli lwiątko i wychowali je niczym przybrani rodzice. Ich perypetie opisane są w wielu książkach, z których najsławniejsza jest ta napisana przez samą Joy: Born Free. Opowieść o wychowywaniu i wypuszczeniu na wolność lwicy Elsy stała się kanwą dla popularnego także w Polsce filmu Elza z afrykańskiego buszu. Po sukcesie z Elsą George poświęcił się programowi reintrodukcji lwów na wolność. Razem ze swoim asystentem, Tonym Fitzjohnem, założyli Obóz Lwów (Kampi ya Simba) w Korze i przez lata wypuścili na wolność ponad 30 lwów i 10 lampartów.
Szczęśliwe lata w Korze nie trwały długo. W 1973 roku zdelegalizowano polowanie na słonie, więc cena kości słoniowej gwałtownie wzrosła, tak że ryzyko związane z kłusownictwem zrobiło się opłacalne. Somalijscy pasterze nie potrafili oprzeć się pokusie. Idealnie nadają się do tego procederu – ich koczowniczy i spartański styl życia dobrze przystosowany jest do ukrycia się i przeżycia w niegościnnym buszu. Broń można przemycić przez nieodległą, a bardzo źle strzeżoną granicę z niestabilną Somalią, a klanowa natura społeczności somalijskiej sprawia, że kłusownicy bez problemu mogą znaleźć zaufanych ludzi w innych regionach kraju, którzy pomogą im w zbyciu nielegalnej kości słoniowej.
Odległa Kora stała się miejscem regularnych bitew pomiędzy strażnikami George’a Adamsona, którzy próbowali ratować ostatnie żyjące w Korze słonie (nosorożce wybito na początku lat siedemdziesiątych), a somalijskimi kłusownikami. Mark Ross, jeden z najbardziej nieustraszonych przewodników organizujących nietypowe safari w Kenii, tak opowiadał o swojej pierwszej, i ostatniej, próbie zabrania turystów do Kory na początku lat osiemdziesiątych: – Jadąc przez busz, zobaczyliśmy samochód stojący w poprzek drogi, a pod nim strażnika parku leżącego w kałuży krwi z odstrzeloną nogą. Drugi strażnik rzucił mi karabin i polecił, abym strzelał do kogokolwiek, kto się pojawi za zakrętem. Chwilę później somalijscy kłusownicy rzeczywiście wyłonili się z buszu i otworzyli ogień. Strzelałem, podczas gdy strażnicy parku próbowali ewakuować swojego rannego kolegę. To był mój pierwszy raz, kiedy ktoś do mnie strzelał, aby mnie zabić, i kiedy ja celowałem w ludzi w tym samym celu. Nie trzeba chyba mówić, że moi klienci nie byli zachwyceni.
Somalijscy bandyci stawali się coraz bardziej zuchwali. Pewnego dnia zaatakowali samochód wyjeżdżający z bramy obozu. Asystent George’a został pobity, bandyci połamali mu nogi, a towarzyszącą mu młodą kobietę, turystkę, zgwałcili. George, słysząc odgłosy walki, ruszył im na pomoc. Zginął pod gradem kul z kałasznikowa. Miał 83 lata. Jego grób znajduje się w sercu Kory, pod figowcem, pomiędzy grobami jego dwóch ukochanych lwów.
Po śmierci George’a Kampi ya Simba został rozgrabiony i spalony, a Kora stała się ziemią niczyją, gdzie kłusownicy mogli poruszać się bezkarnie. W gęstym buszu byli dobrze ukryci, a stada wielbłądów i kóz, od których zależało ich przeżycie, mogły nie niepokojone przez nikogo paść się i poić na terenie parku. Kenijski KWS, czyli rządowi strażnicy parków, nie mieli ani środków, ani ochoty, aby przetrząsać tysiące kilometrów kwadratowych w poszukiwaniu kłusowników. Kora stała się ostoją nie dzikich zwierząt, jak wymarzył sobie to George, ale ich prześladowców.
Połączenie Tarzana z Johnem Lennonem
Tak było do 2010 roku. Wtedy były asystent George’a, Tony Fitzjohn, powrócił z Tanzanii, gdzie przez lata pracował, aby na nowo zawalczyć o Korę. Jego fundacja, George Adamson Wildlife Preservation Trust, mogła rozpocząć projekt, dzięki pieniądzom uzyskanym od japońskiego giganta motorowego Suzuki. Do realizacji tego zadania Tony wybrał idealnego, choć nietypowego kandydata. Buszmena pierwszej wody, Jamie’ego Manuela.
Kiedy Tony Fitzjohn zatrudnił go cztery lata temu, Jamie miał tylko 24 lata. Ale trudno byłoby znaleźć kogoś lepiej znającego busz. Jamie urodził się i wychował w Kenii. W Europie był tylko dwa razy w życiu. Nie podobało mu się tam nic oprócz meczu hokeja na lodzie. Do szkoły Jamie poszedł w RPA i tam też ukończył nietypowy „uniwersytet”. Młody buszmen doskonalił swoje zdolności surwiwalowe w elitarnej akademii dla przewodników safari, którą ukończył z wyróżnieniem. Jeden z jego przyjaciół opowiedział mi, jak w ramach egzaminu końcowego kandydaci musieli przeżyć w buszu trzy dni. Większość wracała wygłodzona i wyczerpana. Jamie nie wracał tak długo, że w końcu instruktorzy wyruszyli na poszukiwania – znaleźli go wygodnie zainstalowanego nad rzeką, gdzie znalazł strusie gniazdo. Tak było mu tam dobrze, z jajecznicą smażoną na rozgrzanych kamieniach co rano, że postanowił nie wracać, dopóki sobie o nim nie przypomną.
Na pierwszy rzut oka Jamie wygląda jak połączenie Tarzana z Johnem Lennonem. Jest w nim coś z hipisa i chochlika. Czarne włosy i broda są niemal zawsze rozczochrane i pokryte pyłem z afrykańskich czerwonych dróg. Jasnozielone oczy kontrastują z mocno opaloną, brązową skórą. Na jego ustach zawsze błądzi trochę odległy uśmiech. Prawie każde zdanie kończy emfatycznym man, „człowieku”, niczym Bill Murphy w komediach z lat 90. Za to porusza się z gracją i zdecydowanie, siła jego wyraźnie zarysowanych mięśni pleców i ramion widoczna jest w każdym ruchu. Mocne, szorstkie ręce ozdobione są w nadgarstkach, jak u wielu białych mężczyzn mieszkających w Kenii, cienkimi obręczami z brązu, srebra i miedzi.
Po ukończeniu studiów Jamie parał się najprzeróżniejszymi dziwnymi zajęciami. Pracował z nosorożcami w Zimbabwe, gdzie ujeżdżał też afrykańskie słonie, przepłynął kajakiem rzekę Zambezi od źródła aż do morza, a potem przez rok mieszkał na kenijskim wybrzeżu, zdobywając licencję pilota awionetek.
Gdy przyjechał do Kory w październiku 2010 roku, na miejscu były tylko zgliszcza starego obozu. – Człowieku, mówię ci, nie mieliśmy nic. Zupełnie nic. Ani dachu nad głową, ani elektryczności, ani zasięgu komórek, nawet radia – wspomina Jamie. Wziął się do pracy, śpiąc pod gwiazdami i żywiąc się głównie tym, co złowił w rzece lub schwytał w buszu. Z pomocą garstki miejscowych strażników kopał studnie, budował budynki obozowe, wycinał busz, wytyczał i utwardzał drogi, stawiał maszty radiowe. Patrolował także coraz większe tereny parku w poszukiwaniu kłusowników, przedzierając się przez krzaki w swoim wiernym starym land roverze 101, wojskowym pojeździe z lat 70., wyprodukowanym dla brytyjskiej armii do holowania dział i przewozu amunicji – wyglądającym bardziej jak czołg niż samochód.
Powoli obóz zaczął nabierać kształtu, a projekt – rozpędu i znaczenia. Przełom nastąpił w 2011 roku, gdy departament przyrody uznał, że Kora jest gotowa na przyjęcie swojego pierwszego lwa, małej sieroty znalezionej parę tygodni wcześniej przez strażników w innym parku narodowym. Mugie miał tylko parę miesięcy, kiedy po upalnym lecie spadły wielkie deszcze. Wody w rzece wezbrały tak szybko, że mały Mugie nie zdążył wspiąć się na drugi brzeg, gdzie schroniła się jego matka z resztą stada. Przez trzy dni lwica, prawdopodobnie młoda i niedoświadczona, czekała na malca na drugim brzegu rwącej rzeki, nawołując go, ale zbyt bała się nurtu, aby podjąć próbę ratunku. Po trzech dniach, słuchając instynktu samozachowawczego, opuściła zmoknięte i wygłodniałe lwiątko i dołączyła do reszty swojej rodziny. Na szczęście strażnicy parku znaleźli malca, zanim głód i stres zupełnie pozbawiły go sił.
Tak Mugie wylądował w Korze, gdzie miał dojść do siebie pod czułą opieką Jamie’ego i jego strażników. – Mugie rósł szybko, ale jego łapy jeszcze szybciej, więc często się o nie potykał i lądował nosem w piasku – wspomina Jamie. – Co dzień chodziliśmy na dwa spacery i goniliśmy dzikie kaczki czy bażanty. Uczyłem go polować, najpierw ciągnąc przynętę na sznurku, a potem ukrywając ją w drzewach lub norach. Potem strzelałem do pawianów, których samce potrafią być bardzo groźne i mogą atakować zarówno lwy, jak i ludzi, a Mugie uczył się, jak szybko dobić zranionego pawiana. Chodziło o to, aby Mugie stał się samowystarczalny i nie musiał polegać na mnie i oślim mięsie – tłumaczy Jamie.
Noc trwogi
Siedzimy teraz w promieniach zachodzącego słońca na szczycie największego kopje, który góruje nad Kampi ya Simba. Przypominam sobie zdjęcia zrobione w tym samym miejscu parę lat wcześniej. Na jednym z nich Jamie siedzi tak jak dziś na wysokiej skale, ale przygnieciony jest ciężarem dwuletniego lwa, który usiłuje wdrapać mu się na ramiona, aby polizać go w ucho. Inne zdjęcie zrobiono o zachodzie słońca, kiedy Jamie, tylko w sandałach i somalijskiej chuście na biodrach, idzie z lwem przy nodze niczym właściciel wyprowadzający psiaka na wieczorny spacer w parku.
Dziś Jamie jest smutny i zamyślony. – W drugim roku dostałem samolot do patroli, najstarszy samolot w całej Wschodniej Afryce, piper colt z 1950 roku. Wylatałem nim ponad 400 godzin. Co dzień rano latałem nad parkiem i niemal co dzień serce zamierało mi na widok tego, co tam spotykałem. Dziesięć, dwanaście świeżych zwłok słoni, ich piękne kły odłupane od głów maczetami, a ścierwa pozostawione na pastwę hien i sępów.
Próba odrodzenia Kory zbiegła się w czasie z tragicznym „renesansem” kłusownictwa w Kenii. Zdecydowane działania rządu ukróciły kłusownictwo w latach 90. (w 1997 roku zabito w Kenii tylko 34 słonie) i wyglądało na to, że problem jest pod kontrolą. Ale wraz ze wzrostem zamożności w krajach azjatyckich, głownie w Chinach, Tajlandii i Malezji, popyt na wyroby z kości słoniowej dramatycznie wzrósł, a wraz z nim liczba zabitych słoni. Szacuje się, że w tym roku w całej Afryce zginęło ich 34 tysiące! W Kenii oficjalnie w tym roku zabito ich tylko około setki, ale Jamie i inni obrońcy przyrody twierdzą, że prawdziwa liczba jest dziesięciokrotnie wyższa. Naukowcy z Colorado State University ostrzegają, że w tym tempie za 10 lat nie będzie żadnego słonia w Kenii, bo z rąk kłusowników ginie już więcej słoni, niż się rodzi.
W tym roku Kenia symbolicznie sięgnęła dna wraz z zabójstwem – bo tak to się tu określa – legendarnego słonia z parku Tsavo. 50-letni Satao był prawdopodobnie największym słoniem w kraju, a jego ciosy były tak długie, że sięgały aż do samej ziemi. Satao był też bardzo inteligentny; wiedział, że jego kły są cenne, i gdy widział ludzi, chował je pomiędzy inne słonie lub w krzaki. Satao zginął bolesną śmiercią, zabity z łuku przez zatrute strzały – ta metoda w przeciwieństwie do strzału z karabinu jest bezgłośna i nie przyciąga uwagi strażników. Gdy jego śmierć została potwierdzona oficjalnie – dopiero tydzień po fakcie, tak trudno było rozpoznać głowę giganta zdeformowaną przez ciosy siekier kłusowników, próbujących dostać się do jego kłów – Kenijczycy na Twitterze i Facebooku wyrażali swój żal i gniew, że ich rząd nie potrafił obronić nawet tego jednego, legendarnego słonia.
Kora, Jamie i Mugie byli w samym sercu tego procederu. Kora jest częścią ważnego ekosystemu i słonie przechodzą przez nią w swoich wędrówkach pomiędzy Tanzanią a Mount Kenia. Problem kłusownictwa nie jest łatwy do rozwiązania. Stoją za nim ogromne pieniądze. Kilogram kości słoniowej kosztuje do 3000 dolarów, a ciosy przeciętnego samca mogą ważyć około dwudziestu kilo. Takie pieniądze przyciągają nie tylko ubogich Kenijczyków, dla których działka z zabicia słonia może przewyższać roczną pensję, ale także zorganizowane gangi, dla których handel kością słoniową jest sposobem na zdobycie funduszy na broń i inną przestępczą działalność.
Z takimi kłusownikami nie ma żartów. – Co dzień musieliśmy patrolować obóz, a ja na każdy spacer chodziłem uzbrojony. Dochodziły do mnie pogróżki i ostrzeżenia, że jeśli się nie wyniosę, zginę tak jak George. Dwa razy musieliśmy ewakuować obóz i ukryć się w buszu przed grupami bandytów, bo ich kule gwizdały zdecydowanie zbyt blisko naszych uszu – Jamie potrząsa głową. – Ale najdziwniejsze było to, że choć Somalijczycy byli od nas liczniejsi i dużo lepiej uzbrojeni, dopóki Mugie był z nami, przeważnie trzymali się z dala od obozu. Tak jakby się go bali albo szanowali. W obronie swoich stad Somalijczycy często zabijają lwy dzidami lub z łuku, ale Mugie’ego nikt nie ruszył.
Pewnej nocy stało się jednak to, czego Jamie od dawna się obawiał. – Co noc zamykaliśmy Mugie’ego w obozie. Ale pewnego wieczora nie wrócił – coraz dłużej przebywał za obozem, więc nie martwiłem się zbytnio. Siedziałem i czekałem na niego. Wreszcie zapadłem w niespokojny sen, z którego wyrwały mnie odgłosy mrożące krew w żyłach. Ryk Mugie’ego i w odpowiedzi przenikliwy chichot hien. Wybiegłem z namiotu i strzeliłem na oślep. Odgłosy walki ucichły, ale chwilę potem wróciły ze zdwojoną siłą. Niedaleko, może jakiś kilometr. Pobiegłem do land rovera. Nie chciał zapalić. Zmarnowałem cenne pięć minut, próbując go ożywić, i następne dwie na dojechanie na miejsce walki. – Głos Jamie’ego się urywa, ewidentnie trudno mu o tym mówić. – Gdy tam dotarłem, Mugie był ledwo żywy. Pięć hien zwisało z jego boków pokrytych krwią. Mugie próbował wspiąć się na drzewo, ale nie miał już sił, wykończony walką i ranami. Hieny dorwały się do jego jąder i wyrwały je, kastrując go na miejscu i pozbawiając godności i woli do walki.
Jamie odpędził hieny za pomocą paru celnych strzałów i czuwał przy Mugie’em całą noc. Rano zostawił go ze strażnikami i sam pojechał po najbliższego weterynarza. Ale ani kroplówki, ani antybiotyki nie mogły uratować okaleczonego lwa. – Rankiem trzeciego dnia Mugie podniósł głowę po raz ostatni, zestrzygł uchem i wydał cichy, delikatny pomruk. Potem złożył swoją wielką głowę na łapach i zamknął oczy na zawsze. – Jamie zwiesza głowę, a ja nie wiem, co mam powiedzieć.
Ostatnia szansa
Jamie obwinia siebie za śmierć przyjaciela i w efekcie za porażkę projektu, nad którym tak ciężko pracował. Mugie miał być symbolem odrodzonej Kory, pierwszym z wielu lwów, które straciwszy rodziców, miały dostać drugą szansę na życie na wolności. Kora potrzebuje znacznych funduszy, przede wszystkim na budowę płotu, który pozwoliłby na trzymanie z dala somalijskich pasterzy i ich stad, na wprowadzenie innych gatunków zwierząt wybitych przez kłusowników, a także na rozbudowę infrastruktury turystycznej, która pozwoliłaby Korze stać się niezależną finansowo.
Bez Mugie’ego te marzenia stały się nierealne. Bez Mugie’ego życie Jamie’ego legło w gruzach, a także stało się bardzo niebezpieczne. Ośmieleni śmiercią lwa somalijscy kłusownicy ruszyli pewnej nocy na obóz. Jamie musiał uciekać tak, jak stał, zostawiając swój dobytek i wszystkie marzenia za sobą.
Wrócił dopiero teraz, po roku. Siedząc ze mną na skale ponad obozem, po raz pierwszy od tamtego czasu spogląda na miejsce, które przez cztery lata było jego domem. Na jego twarzy oprócz smutku maluje się determinacja. Jamie chce spróbować jeszcze raz. Chce zawalczyć o Korę. Park potrzebuje funduszy, ale przede wszystkim lwy potrzebują miejsca takiego jak Kora. Szacuje się, że tych zwierząt jest w całej Afryce tylko 30 tysięcy. Ich tradycyjne środowiska kurczą się pod naporem coraz liczniejszej ludności. Bez relokacji i reintrodukcji młodych lwów do nowych środowisk w ciągu najbliższych dziesięciu lat może ich w Kenii nie być wcale.
Jak będzie wyglądała Afryka, jej osławione równiny Masai Mara i Serengeti, bez stad lwów wylegujących się pod rozłożystymi akacjami albo majestatycznych sylwetek słoni przemierzających trawiaste sawanny? Jamie nie chce się o tym przekonać. Zdecydowanym krokiem schodzi ze skały w stronę obozu, a jego mały szczeniak Woody raźnie drepcze przy jego nodze. Niczym niegdyś Mugie, ostatni król Kory.
Tekst ukazał się w kwartalniku WIĘŹ 2014, nr 4.