Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

O naiwności miłości

Na FB udostępniłem post. Ktoś napisał o swoim spotkaniu z biednym, któremu zrobił zakupy. Do postu dołączył paragon na jakieś 45 zł. Podzielił się swoimi wrażeniami, odczuciami, emocjami. I na koniec wezwał: „Głodnego trzeba nakarmić – wyryjcie to sobie we łbach, szczególnie, że mówi to Wam ateista…”. Udostępniłem ten post z komentarzem „Jakikolwiek komentarz zbędny…”. Kilka osób swój komentarz jednak umieściło. W większości – dyskredytujący.

Pisano, że „raz można się tak wysilić”, że to niski lans, stara sprawa i być może nieprawdziwa. Wszystkie te komentarze można nawet uznać za zasadne. Być może historia jest z tych skonstruowanych i wymyślonych. Być może też w życiu tego dobroczyńcy był to odosobniony przypadek. Być może też – jak postulowali niektórzy – prawdziwy filantrop nie pisałby o tym publicznie. Być może. Mnie zaś najbardziej dziwi potrzeba owej dyskredytacji. Przy okazji pojawił się także wątek pomocy zorganizowanej i systemowej oraz – jak zwykle w takich sytuacjach – lista przestróg dla wszystkich naiwnych: że wielu z tych biednych to oszuści żyjący z wyłudzania pieniędzy, że lenie, że to alkoholicy, których wspomagamy w piciu zamiast w trzeźwieniu itd. Przestróg można by mnożyć więcej i więcej. Niejeden z nas to słyszał. Skąd to i po co?

Wesprzyj Więź

Nie, nie chcę sugerować, że ktoś w ten sposób usprawiedliwia swoje braki w miłości bliźniego. Nie mam żadnych podstaw, by komuś sugerować zaniedbania w tej kwestii. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że sytuacja ta jest trochę podobna do tej opisanej w Ewangelii, gdy po wezwaniu do miłości bliźniego pewien uczony w Prawie pyta Jezusa „A kto jest moim bliźnim?” (Łk 10, 29). Znamienne jest to, że Łukasz notuje intencję uczonego w Piśmie: zapytał, „chcąc się usprawiedliwić”. Wydaje się, że nasza reakcja obronna przed bezpośrednim zaangażowaniem w akt miłości bliźniego opiera się na tym samym mechanizmie: imperatyw miłości zamieniamy na teoretyczny dylemat i wieloaspektowe rozważania. Jakimże kontrastem jest dla uczonego w Piśmie postawa Samarytanina, który po prostu „wzruszył się głęboko” i to wystarczyło za całą jego motywację. Ten natychmiast rodzący się w nim głęboko ludzki imperatyw – odważę się postawić taką tezę – nie daje miejsca żadnym „uczonym” pytaniom i dylematom.

Ja też mam to w sobie. Gdy spotykam potrzebującego włączają się we mnie wszystkie zastrzeżenia co do jego uczciwości, trzeźwości, powodów jego sytuacji. Mam ochotę zapytać, gdzie są samorządowe ośrodki pomocowe, gdzie Caritas, MOPS, WOŚP i co tylko chcecie. Gdzie wszyscy ci, którzy wręcz zawodowo zajmują się miłością bliźniego i mogliby uciszyć moje poczucie współodpowiedzialności. Ale żadne organizacje i systemy pomocowe nie zastąpią mojego osobistego zaangażowania czy odpowiedzialności. Nie zastąpią realizacji wezwania „a bliźniego swego jak siebie samego”. I może dlatego w miłości bliźniego ważniejsze jest wzruszenie losem bliźniego niż pytanie, kto nim jest.

Tak, to prawda, że trzeba być ostrożnym. Ale niech ostrożni będą ci, którzy wydają pieniądze innych, pieniądze publiczne. Oni muszą się z nich rozliczyć. I nie mogą dawać naiwnie. Ja ponad ostrożność mogę przedkładać naiwność. I wolę wielokrotnie się pomylić i zostać oszukanym niż chociaż raz pominąć tego rzeczywiście potrzebującego. Bo boję się, że ten przeze mnie pominięty to może być ów leżący na poboczu drogi z Jerozolimy do Jerycha. W swoim eseju „Jezus ośmieszony” Leszek Kołakowski pisał: „Miłości nie można nakazać, może być ona tylko przekazywana, dawana […]. Gdyby jej siła mogła objąć cały świat, wszystkie problemy ludzkości zostałyby rozwiązane”. Moim gestem miłości bliźniego nie zostaną rozwiązane wszystkie problemy ludzkości, być może nawet ani jeden problem. Być może nawet jeszcze jeden problem zostanie temu światu dodany: czy zrobiłem wszystko, co mogłem i powinienem? Czynna miłość bliźniego nie daje bowiem satysfakcji, raczej rosnący niepokój i poczucie winy, że – zgodnie z obietnicą Jezusa – ubogich wciąż mamy u siebie (por. J 12, 8).

Podziel się

Wiadomość